[Recenzja] The Jimi Hendrix Experience - "Electric Ladyland" (1968)



Jimi Hendrix nie zamierzał nagrywać następcy "Axis: Bold as Love" w podobnym pośpiechu. Tym razem zamiast jednej, trwającej około miesiąca sesji, odbyło się ich kilka, na przestrzeni nieco ponad roku. Materiał powstawał w lipcu i grudniu 1967 roku, a także w styczniu i od kwietnia do sierpnia 1968 roku. Prace nad albumem przedłużały się z jednej strony przez perfekcjonizm Hendrixa, który objawiał się rejestrowaniem nawet kilkudziesięciu podejść do jednego utworu, a z drugiej strony przez jego niezwykłą płodność artystyczną - napisał tyle utworów, że starczyło ich na album dwupłytowy. Zapewne nie bez znaczenia był też fakt, że podczas tych sesji zaczęło dochodzić do rozłamu pomiędzy członkami Experience. Hendrix był coraz bardziej niezadowolony z gry Noela Reddinga, którego w rezultacie można usłyszeć tylko w pięciu z szesnastu utworów. Ale Mitch Mitchell również nie jest obecny w niektórych kawałkach. Na albumie wystąpiło za to wielu gości, jak Brian Jones z The Rolling Stones czy członkowie grupy Traffic.

"Electric Ladyland" ukazał się po obu stronach Atlantyku (z różnymi okładkami, gdyż oryginalny projekt brytyjskiego wydania nie został zaakceptowany w niektórych krajach) w październiku 1968 roku. I okazał kolejnym wielkim sukcesem komercyjnym. W Stanach doszedł na szczyt notowania (co nie udało się żadnemu z obu poprzednich albumów), a w Wielkiej Brytanii zaledwie do 6. miejsca. Do dziś należy do ścisłego kanonu muzyki rockowej. I niewątpliwie na to zasłużył. Choć mogło być lepiej. Nie brakuje tu naprawdę fantastycznych momentów, pokazujących większą dojrzałość muzyczną Hendrixa i jego rozwój jako kompozytora czy aranżera. Do tego całość wypada naprawdę spójnie, choć słychać różnorodne wpływy od psychodelii, bluesa i funku po jazz. Ale jak praktycznie każdy studyjny album rockowy składający się z dwóch płyt, "Electric Ladyland" cierpi na nadmiar materiału, który nie zawsze prezentuje najwyższą jakość. Co prawda, nawet te mniej udane fragmenty wypadają na ogół bardzo przyjemnie i nie wpływają znacząco na poziom całości. Ale jednopłytowe wydawnictwo złożone z najmocniejszych utworów byłby być może najwspanialszym albumem z nieprogresywnym rockiem.

Oryginalna okładka wydania brytyjskiego (po rozłożeniu koperty).

Do najlepszych fragmentów albumu zalicza się  "Voodoo Chile" - spontaniczny, piętnastominutowy jam na bazie kompozycji "Rollin' Stone" Muddy'ego Watersa, wzbogacony jednak autorskim tekstem. Oprócz Hendrixa i Mitchella w nagraniu wzięli udział Steve Winwood z Traffic i basista Jefferson Airplane, Jack Casady. Muzycy doskonale wczuli się w klimat klasycznego bluesa w wolnym tempie. Hendrix, w końcu nieograniczony piosenkową strukturą i długością, mógł wreszcie pokazać na co naprawdę go stać. Jego porywającym solówkom towarzyszą nie mniej wspaniałe partie elektrycznych organów Winwooda. Szkoda tylko, że sekcja rytmiczna nie gra w tak samo rewelacyjny sposób. Co ciekawe, podczas tego jamu narodził się pomysł na inny utwór z tego albumu, "Voodoo Child (Slight Return)". To już zdecydowanie krótsze, bardziej zwarte, ale zachowujące bluesową swobodę nagranie, porażające potężną dawką energii i wyjątkowym ciężarem, jak na rok wydania. Ten utwór wypada jeszcze bardziej porywająco.

Doskonałym nagraniem jest także "All Along the Watchtower" - kompozycja Boba Dylana z wydanego rok wcześniej albumu "John Wesley Harding". Wspaniała melodia i tekst nie uległy zmianom, została też rytmiczna partia akustycznej gitary (w wykonaniu Dave'a Masona z Traffic), natomiast miejsce harmonijki zajęły porywające solówki Hendrixa (częściowo grane techniką slide za pomocą zapalniczki), co wraz z bardziej energetyczną gra sekcji rytmicznej całkowicie zmieniło charakter utworu. Autor oryginału był pod takim wrażeniem tej wersji, że sam zaczął prezentować ją na koncertach w ten sposób. A moim zdaniem jest to najwspanialsza rockowa piosenka (celowo używam tu tego słowa, oznaczającego nagranie o typowej, zwrotkowo-refrenowej strukturze). Najpiękniejszym momentem albumu - i być może całej twórczości Hendrixa - jest natomiast "1983... (A Merman I Should Turn to Be)". To ambitna, rozbudowana do trzynastu minut ballada, utrzymana w bardzo psychodelicznym klimacie, a w dalszej części nabierająca nawet lekko jazzowego charakteru. Nastrój podkreślają partie fletu (w wykonaniu kolejnego muzyka Traffic, Chrisa Wooda) i perkusjonaliów, jednak uwagę przyciągają przede wszystkim solówki lidera na gitarze i basie.

Z utworów mniejszego kalibru warto wspomnieć przede wszystkim o jazzującym, nieco jamowym "Rainy Day, Dream Away", nagranym przez Hendrixa z pomocą saksofonisty Freddiego Smitha, klawiszowca Mike'a Finnigana, perkusisty Buddy'ego Milesa i perkusjonisty Larry'ego Faucette'a. To taki luzacki kawałek, stanowiący potrzebną chwilę wytchnienia od bardziej emocjonujących utworów wymienionych powyżej. Na potencjalnej jednopłytowej wersji "Electric Ladyland" przydałoby się też trochę psychodelii w bardziej piosenkowym wydaniu. Najlepszym kawałkiem tego typu jest wydany już rok wcześniej na brytyjskim singlu "Burning of the Midnight Lamp", fajnie wzbogacony elektrycznym klawesynem i soulowym żeńskim chórkiem w wykonaniu współpracowniczek Arethy Franklin. Przydałoby się jeszcze trochę prostego, hardrockowego czadu, może z chwytliwą melodią i funkową rytmiką - "Crosstown Traffic" byłby w sam raz. To w sumie siedem utworów o całkowitym czasie trwania około czterdziestu ośmiu minut. Wyraźnie więcej od dwóch poprzednich albumów, ale spokojnie zmieściłoby się to na pojedynczym winylu.

Jednak na albumie postanowiono zmieścić znacznie więcej muzyki. Pozostałe kawałki jakoś szczególnie mi nie przeszkadzają, całości wciąż słucha się bardzo przyjemnie, tylko rzadziej coś naprawdę przyciąga moją uwagę. Psychodeliczna piosenka "Have You Ever Been (to Electric Ladyland)", energetyczna przeróbka rhythm'n'bluesowej kompozycji "Come On" Earla Kinga, funkowy "Gypsy Eyes" i bluesrockowy "Still Raining, Still Dreaming" na pewno nie szkodzą, choć ich brak też by nie zaszkodził. A zdarzają się też fragmenty zupełnie zbędne (miniatury "..And the Gods Made Love" i "Moon, Turn the Tides... Gently Gently Away", w których nie ma nic poza studyjnymi efektami), zwykłe wypełniacze (np. "Long Hot Summer Night", "House Burning Down") i jedno nagranie brzmiące jakby przez pomyłkę znalazł się tu kawałek innego wykonawcy ("Little Miss Strange", napisany przez Reddinga i zaśpiewany przez niego z pomocą Mitchella).

"Electric Ladyland" powstawał w bardziej swobodnej atmosferze, bez czasowych ograniczeń i narzucającego swoja wolę producenta. Miało to zarówno pozytywne, jak i negatywne skutki. Największym plusem jest to, że Jimi Hendrix mógł w końcu pokazać w pełni swój talent jako kompozytor, aranżer i przede wszystkim jako gitarzysta. Minusem jest zaś nadmiar materiału, któremu na dobre wyszłaby większa selekcja. Cztery utwory przebijają wszystko, co Hendrix zrobił do tamtej pory, pozostałe prezentują różny poziom - raczej wysoki, niż niski, choć parę słabszych momentów też się tu znalazło. Jak wiele innych klasyków muzyki rockowej, "Electric Ladyland" zawdzięcza swój status pojedynczym nagraniom, a nie doskonałej całości.

Ocena: 8/10



The Jimi Hendrix Experience - "Electric Ladyland" (1968)

LP1: 1. ...And the Gods Made Love; 2. Have You Ever Been (to Electric Ladyland); 3. Crosstown Traffic; 4. Voodoo Chile; 5. Little Miss Strange; 6. Long Hot Summer Night; 7. Come On (Let the Good Times Roll); 8. Gypsy Eyes; 9. Burning of the Midnight Lamp
LP2: 1. Rainy Day, Dream Away; 2. 1983... (A Merman I Should Turn to Be); 3. Moon, Turn the Tides... Gently Gently Away; 4. Still Raining, Still Dreaming; 5. House Burning Down; 6. All Along the Watchtower; 7. Voodoo Child (Slight Return)

Skład: Jimi Hendrix - wokal, gitara, pianino, instr. perkusyjne, gitara basowa (LP1: 2,6,8, LP2: 2,5,6), kazoo (LP1: 3), klawesyn (LP1: 9); Noel Redding - gitara basowa (LP1: 3,5,7,9, LP2: 7) gitara (LP1: 5), wokal (LP1: 5), dodatkowy wokal; Mitch Mitchell - perkusja i instr. perkusyjne (LP1: 2-9, LP2: 2,3,5-7), wokal (5), dodatkowy wokal
Gościnnie: Dave Mason - gitara i dodatkowy wokal (LP1: 3, LP2: 6); Steve Winwood - organy (LP1: 4); Jack Casady - gitara basowa (LP1: 4); Al Kooper - pianino (LP1: 6); The Sweet Inspirations - dodatkowy wokal (LP1: 9); Freddie Smith - saksofon tenorowy (LP2: 1,4); Mike Finnigan - organy (LP2: 1,4); Buddy Miles - perkusja (LP2: 1,4); Larry Faucette - kongi (LP2: 1,4); Chris Wood - flet (LP2: 2); Brian Jones - instr. perkusyjne (LP2: 6)
Producent: Jimi Hendrix i Chas Chandler


Komentarze

  1. Już się miałem oburzać czemu nie oryginalna okładka, ale widzę że ma to swoje uzasadnienie po rozwinięciu wpisu :) A sam album oczywiście genialny. Też nie lubię wszystkich utworów, ale jednak te dobre trwają w sumie za długo, źeby zmieścić się na jednej płycie. Więc, żeby żadnego z nich nie pominąć Henio musiał dodać kilka wypełniaczy, bo album byłby za krótki :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Katowałem ten album 10 lat temu na okrągło. Odpalilem sobie go dziś i co tu dużo pisac - banan na twarzy jak zawsze. Połączenie czadu i energii z debiutu wraz z psychodelią drugiego albumu.
    Ta muza nie zestarzeje się nigdy. 10/10.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla mnie album jeszcze bardziej rozwodniony niż poprzednik, Hendrix zapędził się w wolnej ręce tworzenia płyty i przesadził. Sądzę że płyta nosi fatum dwupłytowych albumów bo gdyby wszystkie dobre utwory zebrać w jedno a "All Along the Watchtower" dać jako otwieracz to pewnie było by arcydzieło. A tak przesadził.

    OdpowiedzUsuń
  5. A jaki jest według Ciebie najwspanialszy album rockowy, który nie jest progiem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma takiego albumu, który od razu przyszedłby mi na myśl. A po zastanowieniu się jest jeszcze gorzej - pojawia się zbyt wiele tytułów. A nawet gdybym się teraz na któryś zdecydował, to i już jutro mógłbym chcieć wymienić inny.

      Usuń
  6. Jest to bodaj jedyny dwuplytow album rockowy który nie zawiera słabszych momentów! Utwór Have You Ever Been który właściwie rozpoczyna płytę kojarzy mi się z Princem (choc to przecież Prince wzorował się trochę na Jimim). Przepiękny wstep! Voodoo Chile zagrany na żywo w atudiu wznosi wolnego bluesa na poziom kosmiczny. Little Miss Strange zawiera wspaniałe solowki i wcale nie przeszkadza mi śpiew Reddinga. Long Hot Summer Night to piękna piosenka. House Burning Down gdzie zwrotki maja rytm tanga Jest bardzo ciekawy. Opus Magnum tego albumu to dla mnie 1983 A Merman- plany dźwiękowe, "opadajace " wokale wyprzedzały epokę i to nie jedna, niesamowity podwodny nastrój, całość o dziwo spokojna i melodyjna beż czadu. O innych utworach szeroko pisano także tutaj. All Along to majstersztyk pod każdym względem. Kosmos w porównaniu z nudna i niemrawa wersja Dylana. Podobnie zresztą jak Like A Rolling Stone z Monterey. Album zróżnicowany przez to dodatkowo ciekawy. Dla mnie nr 1 w dyskografii Jimiego.

    OdpowiedzUsuń
  7. Dodam krytyczna uwagę. Uważam za duży błąd pocięcie utworu Rainy Day Dream Away na 2 części i umieszczenie ich jako dwa niezależne utwory. Rozumiem że gdyby dac go w całości to nie zmieściłby się z 1983 A Merman.. na 1 stronie płyty winylowej więc musiano by wybrać inny utwór. Rainy Day/Still Raining to fenomenalny jazzujący jam. Takich rzeczy ciąć nie wolno.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)