[Recenzja] Emerson, Lake & Palmer - "Brain Salad Surgery" (1973)



Choć od premiery "Brain Salad Surgery" minęło już czterdzieści lat, album wciąż wywołuje skrajne emocje i mieszane odczucia. To longplay nierówny, mający zarówno bardzo dobre, jak i zwyczajnie nieudane momenty. Zacznijmy od plusów. Pierwsze wrażenie jest bardzo pozytywne. Mroczna i klimatyczna okładka, stworzona przez kontrowersyjnego szwajcarskiego artystę H.R. Gigera, zdecydowanie zachęca do sięgnięcia po ten album. Bardzo dobre jest też pierwsze wrażenie muzyczne - "Jerusalem" to przepiękna interpretacja kompozycji Huberta Parry'ego napisanej w 1916 roku do słów poematu "And did those feet in ancient time" Williama Blake'a z 1808 roku. Greg Lake daje tu świetny popis wokalny, a w warstwie muzycznej prekursorsko wykorzystana została technologiczna nowinka - syntezator polifoniczny. Co ciekawe, utwór wywołał oburzenie wśród Anglików, traktujących tę kompozycję jak nieformalny hymn swojego kraju. Radio BBC wręcz zakazało jego transmisji, zarzucając mu trywializację i wulgaryzację oryginału. Co jednak trudno zrozumieć, bo muzycy zagrali utwór z szacunkiem, jedynie dodając trochę rockowej dynamiki i nowoczesne brzmienie. Innym mocnym punktem albumu jest "Still...You Turn Me On" - jedna z tych charakterystycznych ballad Lake'a, zdominowanych przez brzmienie gitary akustycznej. Nie jest to może najładniejszy z tych utworów, ale wciąż udany.

To by było jednak na tyle. "Toccata", oparta na czwartej części "1st Piano Concerto" Alberto Ginastery, to nic więcej, jak pretensjonalny, dość chaotyczny popis umiejętności muzyków, niemających tu nic ciekawego do zaoferowania. "Benny the Bouncer" to z kolei jeden z tych niby żartobliwych kawałków, które muzycy lubili umieszczać na swoich albumach. Tym razem poniosło ich zdecydowanie za daleko i efekt jest bardziej żenujący, niż kiedykolwiek wcześniej. A jest jeszcze główny punkt programu - trzyczęściowa suita "Karn Evil 9". Utwór tak długi, że na wydaniu winylowym pierwsze dziewięć minut wrzucono na koniec strony A, a kolejne dwadzieścia minut na stronę B. Nie jest to spójne dzieło na miarę "Tarkusa" (utworu, nie albumu). Sama część "1st Impression" (podzielona na dwie części, aby wyrównać czas obu stron winyla) składa się z tak wielu zmian motywów, że trudno doszukać się tu jakiejkolwiek myśli kompozytorskiej. Świetną robotę odwala tu sekcja rytmiczna, ale efekt często psuje Emerson, raz idący w przesadny patos, kiedy indziej grający proste, cyrkowe melodyjki na syntezatorze, choć niektóre partie organowe można zaliczyć na plus. Za to krzykliwy wokal Lake'a jest zdecydowanie poniżej poziomu, do jakiego przyzwyczaił. Bardziej zwarty, nie mający nic wspólnego z poprzednią częścią "2nd Impression", jest po prostu popisem umiejętności Emersona (grającego głównie na pianinie) i Palmera. Właściwie trudno mówić tu o jakiejkolwiek kompozycji. "3rd Impression" brzmi jak jeszcze inny utwór, łączący prostą melodię ze sporą dawką patosu, kiczowatymi wstawkami syntezatora i niezbyt spójną kompozycją. To po prostu nie mogło się udać. Jako całość, "Karn Evil 9" brzmi jeszcze bardziej chaotycznie i pretensjonalnie, niż jego poszczególne części.

"Brain Salad Surgery" nie jest udanym albumem, pomimo kilku naprawdę dobrych momentów. W większości składa się z bombastycznych popisów tria, które nie niosą za sobą żadnej ciekawej treści, a ich forma przybiera chaotyczny kształt. Okładka świetnie wygląda na półce, ale zawartość muzyczna nie zachęca mnie, by do niej wracać - co najwyżej do wybranych utworów.

Ocena: 5/10



Emerson, Lake & Palmer - "Brain Salad Surgery" (1973)

1. Jerusalem; 2. Toccata; 3. Still...You Turn Me On; 4. Benny the Bouncer; 5. Karn Evil 9: 1st Impression (Part I); 6. Karn Evil 9: 1st Impression (Part II); 7. Karn Evil 9: 2nd Impression; 8. Karn Evil 9: 3rd Impression

Skład: Greg Lake - wokal i gitara basowa, gitara (3,5,6); Keith Emerson - instr. klawiszowe; Carl Palmer - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Greg Lake


Komentarze

  1. Tak sobie kiedyś myślałem - czy doczekam się kiedyś sensownej recenzji tej niezwykle kontrowersyjnej płyty? Rzetelnej w warstwie merytorycznej, fachowej, świadczącej o tym, że autor dogłębnie przeorał temat, zna konteksty, otoczkę muzyczną i „socjologiczną” (ważną w przypadku tego wydawnictwa). Analizy, która, z jednej strony, nie będzie dziełem psychofana, natomiast z drugiej, osoby uprzedzonej do zespołu, bezrefleksyjnie powtarzającej mniejsze lub większe nonsensy wyczytane w czasopismach muzycznych lub w czeluściach Internetu.

    Twój blog to świetna sprawa. Oby korzystało z niego jak najwięcej osób. Jego walor edukacyjny jest bezdyskusyjny. Sam nie lubię pisać recenzji. Dialektyczne napięcie między subiektywizmem a obiektywizmem, akurat w tym przypadku trochę mnie zniechęca. Uważam, że każdy recenzent powinien nie tylko karmić czytelnika swoimi subiektywistycznymi wypocinami, ale także dążyć usilnie do odkrywania obiektywnych prawd. To bardzo trudna sprawa. Wiele osób ma z tym problem. Nie sądzę, abym w tej materii był wyjątkiem. Dobra recenzja muzyczna, szczególnie na rockowym poletku, to rzadkie zjawisko. Często zgadzam się z Twoimi opiniami na tym blogu, dlatego nie czuję specjalnej potrzeby, aby zabierać głos. Powielanie opinii na temat danej płyty nie byłoby zresztą zbyt interesujące. W tym przypadku będzie inaczej, ponieważ powyższą recenzję oceniam krytycznie. Nie chodzi o subiektywne opinie na temat płyty. W tej materii każdy może mieć własne zdanie. Rzecz w tym, aby nie zapominać o pewnych obiektywnych przesłankach, czasami po prostu faktach. W niektórych miejscach ewidentnie zabrakło większego wgryzienia się w temat (vide wątek związany z „Toccatą” i „Karn Evil 9”). Na temat „Toccaty” piszesz:

    „to nic więcej, jak pretensjonalny, dość chaotyczny popis umiejętności muzyków, niemających tu nic ciekawego do zaoferowania”.

    Twoja opinia jest dla mnie zupełnie niezrozumiała, zważywszy na fakt, że mamy tu do czynienia z jednym z najbardziej wyrazistych przypadków niezwykle kreatywnego podejścia do muzyki twórców tego gatunku. „Toccatę” można lubić lub nie, jednak każdy szanujący się recenzent powinien wziąć pod uwagę innowatorski charakter tej kompozycji. I to przynajmniej na dwóch obszarach – instrumentacyjnym i sonorystycznym. Jego prekursorski charakter oraz oryginalne podejście do tematu docenił nawet sam Alberto Ginastera, który wcześniej znany był z tego, że bardzo krytycznie podchodził do adaptacji swoich kompozycji. Konia z rzędem temu, kto wymieni mi chociaż dwa przykłady rockowych adaptacji kompozycji tzw. muzyki poważnej bardziej oryginalnych, kreatywnych i innowatorskich. W przypadku „Karn Evil 9” pojawiają się inne zarzuty („chaos”, „niespójność”). Warto przeanalizować koncept architektury formalnej zastosowanej przez Emersona, porównywanie go z rozwiązaniami typowymi dla rocka może być mocno mylące. Akurat w tym przypadku pomysł formalny jest, jak na rockowe standardy, bardzo oryginalny, ponadto przeprowadzony bardzo konsekwentnie. Ileż osób słuchając tego utworu miało problem z ogarnięciem jego wariacyjnej struktury. Tylko czy w tym przypadku winni są muzycy czy słuchacz?

    OdpowiedzUsuń
  2. Niepotrzebnie pojawia się znowu terminologiczny potworek („pretensjonalność”), który więcej zaciemnia niż wyjaśnia. Inna sprawa, że znowu potwierdza się reguła, którą już dawno zauważyłem – jeśli na gruncie ambitniejszej odmiany rocka chcesz komuś dowalić „pretensjonalność” pasuje jak ulał. Dziwnym zbiegiem okoliczności osoby, które szermują tym pojęciem nigdy nie dostrzegają owej pretensjonalności w przypadku wykonawców, których darzą sympatią. Nawet w przypadku, gdy występuje w dużym stężeniu. Akurat w obrębie szeroko pojętego rocka progresywnego takie przykłady byłyby szczególnie instruktywne. Zazwyczaj zwracasz dużą uwagę na takie elementy, jak oryginalność, aspekt prekursorski dzieła. Akurat „Brain Salad Surgery” to bardzo wdzięczny obiekt do takich analiz. Ten wątek został jednak zupełnie pominięty (nie licząc wzmianki na temat polifonicznego syntezatora). Nie ma na przykład nic na temat faktury sonorystycznej, prekursorskich eksperymentów z syntezatorową perkusją („Toccata”). Zdecydowanie jest to wartość dodana tego wydawnictwa, swoją drogą nie tylko na gruncie rocka progresywnego, dlatego tym bardziej zasługuje na uwagę.

    Bardzo mocno wyeksponowałeś wady. Z niektórymi opiniami się zgadzam, choć nie ująłbym ich tak dosadnie i jednoznacznie. Zaliczyłeś do nich nawet elementy, które, moim zdaniem, są dużym atutem tego wydawnictwa. Choćby kwestia sztuki syntezatorowej Emersona (w przypadku tej płyty szczególnie godnej bardziej pogłębionej analizy). W tym aspekcie jest to niewątpliwie szczytowe osiągniecie Emersona. Na „Brain Salad Surgery” udało mu się wygenerować z tego ustrojstwa całe mnóstwo niespotykanych wcześniej dźwięków. Bardzo dobrze pasuje to zarówno do awangardowej „Toccaty”, jak i futurystycznego „Karn Evil 9”. To jest właśnie przykład muzyki AUTENTYCZNIE PROGRESYWNEJ (język harmoniczny, podejście do tworzywa muzycznego, innowatorska tkanka brzmieniowa, wykorzystanie zupełnie nowych instrumentów, eksperymenty z nowymi technikami nagraniowymi). Warto skonfrontować to z Magmą, która często jest zaliczana do rocka awangardowego (inna sprawa, że była w tej awangardzie krótko – circa w latach 1970-1974). Tymczasem w istocie, na gruncie muzyki artystycznej, była zawsze zespołem grającym muzykę wręcz archaiczną, nawet jak na realia lat 40. XX wieku. Przypadek Magmy to jednak fragment większej całości, który zasługuje na odrębny wątek. Jeśli chodzi jeszcze o wady „Brain Salad Surgery” to mnie najbardziej przeszkadza rzecz, o której nie wspomniałeś. Nie do końca udana selekcja materiału z sesji nagraniowych. Na album trafił „Benny The Bouncer” (tutaj pełna zgoda, to straszny gniot), co gorsza, burzący nieco spójność stylistyczną wydawnictwa. Pominięto udany „When The Apple Blossoms Bloom In The Windmills Of Your Mind I'll Be Your Valentine”, który harmonijnie dopełniłby całości.

    Generalnie rzecz biorąc – w przypadku „Brain Salad Surgery” najlepiej było napisać po prostu, że muzyka nie jest w Twoim guście, koncepcje muzyczne artystów nie przekonują Cię. Ocena mogłaby być nawet jeszcze niższa. Nikomu nic do tego. Tym razem w ocenie niektórych zjawisk muzycznych zabrakło niestety rzetelności, pogłębionej analizy muzykologicznej (np. krzywdząca ocena formy „Karn Evil 9”, świadcząca o niezrozumieniu zasad jej architektury oraz specyfiki narracji), poza tym ujawniło się stosowanie podwójnych standardów (vide nieszczęsna pretensjonalność). Przy ocenie płyt Magmy czy też Gentle Giant Twoje detektory wykrywające pretensjonalność były wyłączone, a przecież w przypadku twórczości tych bandów ten element ewidentnie również jest obecny. Oczywiście to złożona kwestia (zakres, proporcje), jednak zarzucając permanentnie ten proceder jednemu podmiotowi, jednocześnie abstrahując od tego w kontekście innych, których darzysz sympatią, niechybnie narażasz się na zarzut stosowania podwójnych standardów.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja bym właśnie chętnie poczytał więcej takich rzeczowych komentarzy. Także krytycznych, jeśli będę tak merytoryczne. Nie sposób się nie zgodzić z tym, co napisałeś. To prawda, że wiele moich zarzutów jest subiektywnych, a nie napisałem tego wprost, bo zakładam - zapewne zbyt optymistycznie (co nie jest przytykiem wobec Ciebie) - że czytelnik sam odróżni opinie od faktów. A w techniczne szczegóły się nie zagłębiałem, bo nawet jeśli potrafiłbym zrobić to tak dobrze, jak Ty w powyższych komentarzach, to preferuję jednak pisać bardziej zwarte teksty, które będą zrozumiałe i przystępne dla osób w tym wszystkim niezorientowanych.

    Natomiast chciałbym wyjaśnić, że rozdzielam pojęcia patosu i pretensjonalności. Patos uważam po prostu jeden ze środków artystycznego wyrazu, który sam w sobie nie jest nacechowany negatywnie - do każdego dzieła, w którym został wykorzystany, należy podchodzić indywidualnie. Oczywiście, może prowadzić do pretensjonalności. Przez to ostatnie rozumiem jednak przede wszystkim sytuację, gdy ambicje artysty przerastają jego możliwości, a mimo to je realizuje, a także gdy np. poziom skomplikowana jest nieadekwatny do stylistyki. Gentle Giant używał w swojej twórczości patosu, ale jak sam pisałeś w artykule w Lizardzie (jeden z najlepszych tekstów, jakie czytałem w prasie muzycznej!) zespół miał umiar w operowaniu środkami wyrazu i nie wykazywał skłonności do epatowania wirtuozerią. Muzycy mierzyli siły na zamiary. Czy to samo mógłbyś z przekonaniem napisać o ELP, a zwłaszcza o Emersonie? Mam wrażenie, że o ile poprzednie albumy tria balansowały na krawędzi, tak od "Brain Salad Surgery" zaczęło dominować podejście, które we wspomnianym artykule (na drugiej stronie, tuż pod zdjęciem zespołu) przeciwstawiasz podejściu Gentle Giant.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oczywiście dziękując za ogrom pracy włożonej przez Ciebie w pisanie recenzji to jednak podpisuję sie pod tym co napisał Mahavishnu (sam nie byłbym w stanie tak opisać zagadnienia).
    Opisujesz płyty wg pewnego klucza, który pasuje pod pewne tezy, ale jeśli spojrzec szerzej to wszystko wygląda dokładnie na odwrót. Np. Magma jest właśnie jednym z najbardziej pretensjonalnych i poważnych (w sensie "nie mrugamy do siebie oczkiem" co czyniły choćby i Yes, i ELP i Genesis) zespołów, podobnie i Gentle Giant, dlatego też niespecjalnie mi one podchodzą. Magma i w latach 70 i obecnie np. stosuje przebieranie się w kosmiczne stroje z innej planety rodem z filmów sf z lat 60 czy z literatury E. Danikena, co ma pewien klimat, ale trzeba przyznać, że jest dość dziecinne. Ja tego nie uważam jednak za wadę, po prostu mają taki chwyt marketingowy. Co jednak uważasz za wadę w przypadku innych zespołów, w przypadku pozostałych wada nie jest. Podobnie i z wszystkimi smutasami spod znaku New wave czy postpunk, tam to jest dopiero pretensjonalizm.... W porównaniu z nimi progrockersi z pierwszej połowy lat 70 naprawdę mogli poszczycić się poczuciem humoru.

    Podobnie sprawa ma się z jazzami. Płyty smutasów spod znaku ECM, które często aż rażą nadmiernym nadęciem czy pretensjonalizmem mają wysokie oceny, natomiast te zespoły czy wykonawcy, którzy wykonywali muzykę rozrywkową i wcale się z tym nie kryli (np. Weather Report, Hancock i Head Hunters, RtF, wielu innych twórców funkjazowych czy fusionowych) podpadają pod zaniżanie ocen. A więc tam gdzie pretensjonalizm pasuje jako zarzut, pozwala zaniżać oceny, lecz tam gdzie rzeczywiście jest jakoś jego istnienie jest pomijane.

    Podkreślam, że dla mnie "pretensjonalizm" i "patos" nie jest zarzutem, czasem jest bardzo potrzebny, choć raczej, zwłaszcza w rejonach jazzowych wolę rozrywkowe oblicze muzyki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale to Ty właśnie teraz robisz to, co mi zarzucasz. Przecież to właśnie Magma i GG bawili się pewną konwencją czy ogólnie muzyką, co rusz wplatając humorystyczne akcenty (sam patos również traktując w żartobliwy sposób), a właśnie Yes sprawia wrażenie niesamowicie poważnego, jakby muzycy czuli się orkiestrą symfoniczną.

      To nie jest tak, że ja faworyzuję niektórych wykonawców i dlatego nie zarzucam im patosu. To działa w drugą stronę: to dlatego ich bardziej cenię, bo wykorzystując patos nie popadali w pretensjonalność.

      A zarzuty o pretensjonalność wobec Weather Report i Return to Forever przecież nie odnoszą się do grania rozrywkowo, tylko do nadmiernego epatowania wirtuozerią, które zresztą gryzie się z tą rozrywkowością. I dokładnie to napisałem w recenzjach. Czemu przywołujesz tu także Hancocka i Head Hunters, nie mam pojęcia, bo oceny są pozytywne i żadne zarzuty o pretensjonalność tam nie padają. Podobnie jak nie rozumiem Twoich zarzutów o pretensjonalność w ambitniejszych odmianach jazzu (tam akurat nie ma przerostu ambicji nad umiejętnościami), ani czemu utożsamiasz z pretensjonalnością smutek (i czemu wrzucasz do jednego worka cały różnorodny post-punk). A propos - czy zarzucałbyś smucenie komuś ze swoich ulubieńców, np. King Crimson czy Davisowi? Bo przecież znaczna cześć ich twórczości nie jest wesoła, a innym wykonawcom to wypominasz.

      Wygląda to trochę tak - popraw mnie, jeśli się mylę - jakbyś chciał się odegrać, że kiedyś na Forum Dinozaurów wykazałem sprzeczności w Twoich wypowiedziach i przeinaczanie faktów. Niestety, w powyższym komentarzu widzę to samo.

      Usuń
  5. Keith Emerson i Carl Palmer to w obrębie rocka najwyższy level, jeśli chodzi o sferę wykonawczą, ponadto klawiszowiec miał świetny background klasyczny. Dzięki temu mogli czasami porywać się na rzeczy, które w przypadku innych muzyków rockowych nie miały szans powodzenia. Oczywiście różnie to wychodziło. Czasami rewelacyjnie („Toccata”), innym razem dennie („Romeo And Juliet” Prokofiewa). Czy muzycy ELP mierzyli siły na zamiary? Trudno jednoznacznie to ocenić. W tym przypadku należałoby podejść do tematu opierając się na konkretnym przykładzie. To dość złożona kwestia, niewolna od paradoksów. Ot, choćby wspomniana „Toccata”. To najbardziej skomplikowany utwór, który zespół postanowił przenieść w realia rocka. Co warte podkreślenia, kompozycja muzyki współczesnej (powstała w 1961 roku), niezwykle złożona w sferze harmonicznej i rytmicznej. Efekt wręcz piorunujący. Sam kompozytor był w szoku, jak można było ją tak odmienić, zachowując jednocześnie jej istotę. Tymczasem stosunkowo prosta kompozycja Prokofiewa nie wypaliła. Utwór brzmi wręcz tandetnie. Jest to wręcz wzorcowy przykład trywializacji muzyki klasycznej.

    Jeśli chodzi o pretensjonalność, przerost formy nad treścią i tym podobne zjawiska to, wedle mojego przekonania, „Trilogy” nie stanowi jakiejś cezury w tym względzie. „Brain Salad Surgery” to najambitniejsze wydawnictwo tria, materiału bardziej serioznego jest na nim proporcjonalnie więcej niż na wcześniejszych albumach. Ponadto sporo jest na nim nawiązań do muzyki współczesnej („Toccata”, „Karn Evil 9”). Może stąd Twoje wrażenie, że muzycy jakoś szczególnie prężą muskuły. Mnie efekty ich pracy przekonują, choćby dlatego, że udało im się stworzyć muzykę na wskroś nowoczesną i naprawdę progresywną. Przedstawiciele tego nurtu często, może zbyt często, przebywali w muzeach, pławiąc się w muzyce XVII, XVIII i XIX wieku. Było to progresywne na gruncie rocka, ale niestety tylko w jego obrębie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jak odniósłbyś się do tego, że inspiracje muzyką poważną w przypadku ELP często (zwykle?) polegały na adaptacji lub cytowaniu dzieł innych twórców, nierzadko w uproszczonej formie? Czy to jednak nie stawia ich niżej od tych prog-rockowych wykonawców, którzy tworzyli zupełnie własne utwory, wykorzystując techniki kompozytorskie współczesnej muzyki klasycznej lub tej z odległych epok, albo nawet mieszając je ze sobą?

      I jeszcze jedno pytanie (a właściwie kilka). "Karn Evil 9" chwalisz za wpływ muzyki współczesnej, sonorystyczne eksperymenty, itd. Ale co z samą kompozycją, czy uważasz ją za logicznie skonstruowaną? Czy rzeczywiście te trzy "impresje" tworzą całość, czy jednak nie mają ze sobą muzycznego związku?

      Usuń
  6. Wg sjp: pretensjonalny:
    zachowujący się sztucznie, krygujący się
    zbyt wyszukany, świadczący o złym guście
    także:
    nadęcie
    nadętość
    zadęcie
    zmanierowanie

    Jednak słowo pretensjonalny można odnosić również w rozumieniu „mieć pretensje”, czyli ktoś kto nieustannie marudzi, narzeka i chyba tak obecnie jest częściej używane, przynajmniej ja je tak odbierałem np. „co za pretensjonalna laska” odnośnie jakiejś nudziary.

    Och, nie, nie posądzaj mnie o małostkowość, nie pamiętam nawet w czym tam mi coś wykazywałeś. Raczej poszukuję prawdy i wyważenia, tymczasem niedorzeczne są te nieustające porównywania jednych zespołów do drugich, że jedne są ok bo nie były "pretensjonalne", a inne nie były ok, bo właśnie były (według ciebie). I stawianie niebywale wysokich ocen byle jakim postpunkowcom czy ECEmom, które produkowane są na kilogramy i doprawdy są zbytnio pretensjonalne w rozumieniu nadęte (np. recenzja ostatniej nudy niejakiego EABS, który jest produktem spreparowanym dokładnie pod publiczkę nauczoną jakiego bezpiecznego jazzu należy słuchać - oby broń Boże nie epatować wirtuozerią!).

    Być może problemem jest zrozumienie słowa „pretensjonalność” co wg Ciebie może oznaczać „nadmierne epatowanie wirtuozerią”. Zupełnie nie kapuję dlaczego świetny basista (Pastorius), gitarzysta (Mclauglin), perkusista (Cobham, Bruford), klawiszowiec (Emerson, Zawinul), wokalista (Plant), skrzypek (Ponty, Grapelli) miałby nie epatować wirtuozerią? Zwłaszcza w takich gatunkach jak fusion czy rock progresywny, gdzie właściwie epatowanie wirtuozerią jest immanentną i rozpoznawalną cechą tychże? Czy oni byli sztuczni w tym co robili? Raczej nie, raczej szli za tym co w duszy im grało.

    A cóż to w ogóle za absurd: „nadmierne epatowanie wirtuozerią”? Właśnie tego oczekuję od wirtuoza: nadmiernego epatowania wirtuozerią!!! To tak jakby komedii zarzucać że jest zbyt śmieszna lub horrorowi że zbyt straszny. Albo metalowcom zarzucać, że noszą skóry i długie włosy, a discopolowcy że śpiewają infantylne piosenki o miłości zamiast wiersze Norwida. Od tego jest stylistyka metalu/fusion/rocka progresywnego/disco polo, wybierz właściwe, które ci odpowiada.

    Davis i Crimsoni mają jeden wspólny mianownik, który powoduje, że to moi ulubieni wykonawcy: rytm i melodia. I epatowanie wirtuozerią do granic, a nawet poza nie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem po co cytujesz SJP, skoro zaraz potem pokazujesz, że rozumiesz to słowo na jakiś swój własny sposób, nie mający związku ze słownikową definicją. Słowo "pretensjonalny" jest przymiotnikiem utworzonym od "pretensja", ale nie w znaczeniu:

      1. «żal, uraza i niechęć do kogoś z jakiegoś powodu; też: słowa wyrażające to uczucie»

      lecz w następujących:

      2. «prawo, które sobie ktoś rości do czegoś»
      3. «przesadnie wysokie mniemanie o sobie»

      (https://sjp.pwn.pl/szukaj/pretensja.html).

      I nie ma tu nic o nudziarstwie czy smuceniu.

      Natomiast te wszystkie słownikowe definicje "pretensjonalności" są zgodne z moim rozumieniem tego słowa. Bo mój przerost ambicji nad umiejętnościami to słownikowe przesadne mniemanie o sobie, moje nadmierne epatowanie wirtuozerią [nieuzasadnioną w danej kompozycji] to słownikowe nadęcie i zbytnie wyszukanie, świadczące o złym guście.

      Ale dość tych semantycznych przepychanek. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie: dlaczego smutek u Davisa i Crimson jest ok, a u innych nie? I co ma tu do rzeczy rytm czy melodia? Twierdzisz, że tych elementów nie ma u Magmy, Gentle Giant, w post-punku i ECM-owskim jazzie? Odważna teza. I raczej nie do obronienia.

      Usuń
  7. Przepraszam, nieporozumienie wyrosło być może z mojego zrozumienia słowa "pretensjonalny" w sensie "nadęty" i "nudziarski" a nie "nadmiernie epatujący wirtuozerią".

    Ja z kolei nie wiem po co mnie dopytujesz o smutek u KC i Davisa???

    Elektryczny Davis to muzyka stricte rozrywkowa, jak sądzę z założenia do puszczania na imprezach, koncertach, w samochodzie itp. (takie też było założenie Davisa). Trudno tu dyskutować w kategoriach smutek - wesołość, z resztą nie ma to zupełnie znaczenia. Natomiast u KC z lat 1969 - 1971 występuje jeszcze duża doza patosu, a z lat 1972 - 1974 pewnej melancholii (w balladach), tak lata 1981 - 1984 właściwie są neutralne (np. Elephant Talk, Industry, Dig Me). Nie mniej w dalszym ciągu ma to nikłe znaczenie.

    Trochę się pogubiłem, ale to raczej ty co po niektórym wykonawcom zarzucasz "patos" (vide recenzja powyżej).

    W tym sensie najwyższe rejestry "patosu" osiągają takie grup jak Gentle Giant, VDGG, Magma, które nie potrafiły wyjść zupełnie poza swoje schematy, a nie KC, Genesis, Yes, Camel czy ELP, które miejscami potrafiły nagrać przebój, zagrać żartobliwy przerywnik czy wpuścić nieco powietrza.

    Może jeszcze inaczej: zapewne doskonale bawiłbym się na koncercie ELP z lat 70, zaś koncert takiego VDGG zmusił by mnie raczej do refleksji.

    Uff

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Davis może i chciał tworzyć rozrywkową muzykę, ale inspirując się jednocześnie Stockhausenem, wyszło mu coś zupełnie nierozrywkowego. To akurat przypadek "On the Corner". Ale podobnie jest z innymi albumami z elektrycznego okresu. Trębacz czerpał z muzyki rozrywkowej, ale też z różnych mniej przystępnych rzeczy i wyszła bardzo eksperymentalna, ambitna muzyka, która przeze mnie czy Ciebie może być słuchana dla rozrywki, ale dla przeciętnego słuchacza będzie to brzmiało tak samo rozrywkowo, jak free jazz (z którym ma zresztą trochę wspólnego, choć Miles nie znosił tego stylu). No chyba, że mówisz o twórczości Davisa z lat 80. - to faktycznie czysta rozrywka.

      U Gentle Giant jest mnóstwo humoru, a także humorystycznie wykorzystywanego patosu (posłuchaj np. tytułowego kawałka z "Three Friends" i porównaj podniosły nastrój z tekstem - przecież to są oczywiste jaja). Popatrz na image Magmy, cały ten teatralny image, stworzenie własnego języka, który tak naprawdę jest improwizowany - to przecież ewidentnie nie jest na serio. Po prostu okopujesz się w swojej niechęci do nielubianych wykonawców i nie chcesz u nich znaleźć czegoś pozytywnego. Widzę do po postach na forum, widzę to samo powyżej. I dlatego nie podoba mi się, że próbujesz taką postawę przypisać mnie.

      A prawda jest taka, że ja doceniam i ELP, i Weather Report, i innych wyżej wspomnianych, mam jakieś płyty (nawet "Brain Salad Surgery" na winylu), podoba mi się część ich twórczości, ale część do mnie kompletnie nie trafia. Tak samo nie jestem bezkrytyczny wobec np. Gentle Giant, bo przyznaję, że ostatnie płyty to zwyczajne gnioty. Powiedziałbym nawet, że nie mam ulubionych wykonawców (choć niektórych cenię bardziej), ale ulubione dzieła. A jeśli jednemu wykonawcy coś zarzucam, a u innego nie traktuje tego jako wady, to nie przez podwójne standardy, lecz dlatego, że element ten został inaczej przez tych twórców wykorzystany, z innym efektem.

      Usuń
  8. Pytania, które zadałeś, pozwalam sobie umieścić tutaj.To dość złożone kwestie, dlatego nie jest łatwo odpowiedzieć na nie w krótkich żołnierskich słowach.

    „A jak odniósłbyś się do tego, że inspiracje muzyką poważną w przypadku ELP często (zwykle?) polegały na adaptacji lub cytowaniu dzieł innych twórców, nierzadko w uproszczonej formie? Czy to jednak nie stawia ich niżej od tych prog-rockowych wykonawców, którzy tworzyli zupełnie własne utwory, wykorzystując techniki kompozytorskie współczesnej muzyki klasycznej lub tej z odległych epok, albo nawet mieszając je ze sobą?"

    Lwia część materiału na płytach to jednak utwory napisane przez Emersona i spółkę. Adaptacje muzyki poważnej były tylko dopełnieniem całości . Wyjątkiem jest „Pictures At An Exhibition”. W kontekście owych adaptacji warto zwrócić uwagę na jedną rzecz – w większości przypadków nie polegały na odegraniu szacownego klasyka, ale twórczym podejściu do tematu. Tak przy okazji, nie jestem zwolennikiem rockowych przeróbek „poważki”. Nie chodzi o samą ideę, ale znane rezultaty takich poczynań. Miałbym poważny problem, aby wskazać chociaż kilkanaście przykładów naprawdę udanych przedsięwzięć w tej dziedzinie. Utworów prezentujących wysoki poziom artystyczny z wartością dodaną względem pierwowzoru. ELP należy w tej dziedzinie do chlubnych wyjątków. Nie oznacza to oczywiście, że trio miało patent na tego typu rzeczy. Nagrywało również utwory nad wyraz przeciętne, czasami były to spektakularne wtopy. Kilka może jednak zaliczyć po stronie „ma”.

    OdpowiedzUsuń
  9. "Karn Evil 9" chwalisz za wpływ muzyki współczesnej, sonorystyczne eksperymenty, itd. Ale co z samą kompozycją, czy uważasz ją za logicznie skonstruowaną? Czy rzeczywiście te trzy "impresje" tworzą całość, czy jednak nie mają ze sobą muzycznego związku?

    Konstrukcja „Karn Evil 9” jest spójna i logiczna. Jej głównym spoiwem są dwa elementy – warstwa tekstowa oraz różne zabiegi formotwórcze. W sferze muzycznej elementem łączącym są wariacje tematów, które pojawiają się w pierwszej impresji. Poszczególne motywy powracają w drugiej i trzeciej impresji. Pewnym problemem dla słuchacza (jeśli chce wniknąć w niniejszą kwestię) może być to, że Emerson postawił na złożone i wielopłaszczyznowe przeobrażenia motywów. Zmiany dokonują się nie tylko w warstwie melodycznej i harmonicznej, ale także agogicznej, dynamicznej, kolorystycznej i aranżacyjnej. W rezultacie powstała oryginalna, jak na rockowe standardy, konstrukcja dźwiękowa. Gdybym miał pokusić się o wskazanie utworu podobnego do „Karn Evil 9” to miałbym niezłą zagwozdkę. W gruncie rzeczy nie przychodzi mi nic do głowy. Nie chodzi zresztą tylko o warstwę formalną ale także szatę dźwiękową.

    Co byłoby, gdyby w „Karn Evil 9” zabrakło elementów łączących poszczególne impresje? Czy oznaczałoby to chaos i niespójność? Warto zauważyć, że rozbudowane formy w tzw. muzyce poważnej nierzadko składają się z części, które nie posiadają elementów wspólnych, logicznej kontynuacji wcześniejszych wątków (symfonia, koncert, suita). Zróżnicowana forma przydaje całości większej dynamiki, daje efekt zaskoczenia, odmienności, umożliwia również pełną prezentacje warsztatu kompozytorskiego. W obrębie rozbudowanej formy często jest to pożądane, niejednokrotnie wręcz zbawienne. Czy „Karn Evil 9” to przykład przerostu formy nad treścią? Moim zdaniem nie. Brawurowa wirtuozeria musiałaby stać się tylko czystym popisem, maskującym jałową strukturę muzyczną. Tymczasem w niniejszej kompozycji uwagę zwraca nie tylko oryginalna faktura sonorystyczna, ale także bogactwo w sferze motywicznej i aranżacyjnej oraz szeroki wachlarz środków wyrazu. Wyróżniłbym również zmysł formalny – umiejętne budowanie napięć, kulminacji i odprężeń, niekonwencjonalne zabiegi formalne (np. wykorzystywanie ciszy, jako elementu strukturalnego kompozycji). Przeróżnych smaczków jest tu całe mnóstwo. Przykładem przerostu formy nad treścią jest twórczość Dream Theater. Ekwilibrystyczna wirtuozeria często staje się parawanem zasłaniającym miałkie pomysły w sferze kompozytorskiej. Inna sprawa, że ten zespół od wielu lat gra to samo. W przypadku ELP sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana.

    W latach 70. trio czterokrotnie porywało się na nagranie wielowątkowej kompozycji trwającej ponad 20 minut („Tarkus”, „Pictures At An Exhibition, „Karn Evil 9”, „Memoirs Of An Officer And A Gentleman”. Co ciekawe, kształt formalny każdej z nich jest inny, sporo różnic znajdziemy również w innych sferach muzycznego przekazu. Podobnie było w przypadku innych kompozycji, w których odeszło od tradycyjnej formy piosenkowej. Wspomniałeś o technikach kompozytorskich, to ciekawy wątek również w kontekście tego bandu, choćby polifonizacja języka muzycznego. O ile Gentle Giant osiągnął mistrzostwo na polu wokalnym, to Emerson specjalizował się w konstrukcjach instrumentalnych (vide czwarty segment suity „Memoirs Of An Officer And A Gentleman” czy też bodaj najbardziej złożony przykład – finał „Abaddon’s Bolero”, w którym nałożono na siebie jednocześnie 16 różnych ścieżek syntezatorów).

    OdpowiedzUsuń
  10. Dzięki za wyczerpujące odpowiedzi ;) Myślę, że faktycznie powinienem trochę zmienić recenzję, żeby oddać sprawiedliwość zespołowi. Po zastanowieniu nie jestem nawet przekonany do oceny, bo chociaż opisane odczucia są zgodne z moją definicją 5/10, to jednak po przejrzeniu na RYM ocenionych tak albumów, "Brain Salad Surgery" jakoś mi tam nie pasuje. Widocznie tutaj za bardzo się pospieszyłem z poprawką, powtarzając zarzuty z poprzedniej wersji recenzji, nie próbując ich zweryfikować (choć album sobie, oczywiście, przypomniałem).

    OdpowiedzUsuń
  11. Mam pytanie, może ktoś potrafi na to wyczerpująco odpowiedzieć - kiedy i w jaki sposób narastał proces uznania niektórych instrumentów za "słuszne" w rocku (gitara, bas, perkusja), a innych za "niesłuszne" (zwłaszcza syntezator, generalnie instrumenty klaswiszowe, flet, skrzypce itd.) w czasie. Jakie środowiska głosiły takie poglądy?
    Naturalnie nie mam na myśli poglądów autora strony, ale dość powszechnie przyjętą retorykę - tak, dla mnie to też jest absurdalne i dobitnie pokazuje samoograniczanie się twórców rockowych.
    Może to jest jeden z głównych powodów tak zmasowanej krytyki ELP - to, że rockowcy generalnie nie cierpią syntezatora i przeszkadza im. Ja generalnie rocka zacząłem poznawać bardzo późno i mam poczucie, że estetyczne wrażenia moje a typowo rockowych słuchaczy są chwilami radykalnie odmienne (np. dotyczące tej płyty). Zwłaszcza, że nie przepadam za sporą częścią hardrocka.
    Generalnie dużo się nasłuchałem przy mojej rodzinie muzyki klasycznej, piosenki poetyckiej, autorskiej i innych takich i to jakby jest część moich "korzeni", jeśli można to tak nazwać. Czy można gdzieś w ogóle szerzej poruszyć temat "korzeni"?

    O samej BSS: jedynym elementem, który mi tu przeszkadza jest tak naprawdę "Benny the Bouncer", dużo mniej udany niż wcześniejsze tego typu nagrania. Ale tak to nic nie zgrzyta. Wręcz zainspirowany Twoją recenzją, wróciłem ostatnio do tej płyty i uważam ją za naprawdę przyjemną w odbiorze - może to te brzmienia powodują, że trudno ELP zestawić z czymś innym? "Toccata" jest naprawdę porywająca, a Lake na całej płycie śpiewa wspaniale. Podobnie odbieram "Jerusalem", tu się nie ma jak nudzić!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki pogląd spopularyzował się wraz z tzw. "punkową rewolucją" i był głoszony zarówno przez jej przedstawicieli, jak i dziennikarzy muzycznych, którzy zachłysnęli się prostą muzyką.

      Usuń
  12. Tak się właśnie spodziewałem. Ale, czy można przeczytać jakiś tekst o ewolucji podobnych poglądów, jakiś bardziej zagłębiający się w zagadnienie materiał? I kwestia krytyków - taki np. Christgau czy Bangs nie znosili proga (coś w tym było, ale sposób podania idei - prostacki, Bangs to w ogóle sprawia wrażenie człowieka, który bardzo chciał zaistnieć). Poleciłbyś jakiś ciekawy artykuł o stosunku ludzi do tych kwestii?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tu raczej Mahavishnuu będzie mógł pomóc, ja nie kojarzę takich artykułów.

      Usuń
  13. @Bliskie i dalekie szlaki

    Syntezator i niechęć krytyków do tego instrumentu. To dość skomplikowana sprawa. Na pewno nie na opis w tym miejscu. Napiszę krótko i konkretnie. W zasadzie nie da się opisać tego procesu na gruncie konkretnych grup, które programowo zwalczały ten „wyklęty instrument”. Przede wszystkim dlatego, że nigdy się nie ukonstytuowały. Znacznie bardziej precyzyjna byłaby analiza tekstów danego dziennikarza. Gdy spojrzymy na różne czasopisma muzyczne w USA, Wielkiej Brytanii i Polsce, bez trudu zauważymy spore zróżnicowanie w podejściu do tematu. Oczywiście, niektóre były zdominowane przez określony profil (vide „Rolling Stone”, który reprezentował opcję „rock’n’rollową”)) czy też nasz „Non Stop, w czasach, gdy jego redaktorem naczelnym był Zbigniew Hołdys (II połowa lat 80.) Pluralizm poglądów cechował również „Magazyn Muzyczny”. Weiss, Królikowski, Dorobek, Beksiński, Rzewuski – każdy z nich to nieco inna muzyczna parafia. Przekładało się to na ich stosunek do syntezatorów i rocka progresywnego. Podobnie było w przypadku dziennikarzy muzycznych z Polskiego Radia. Byli entuzjaści syntezatorów (Kordowicz, Beksiński, Fabiański), ale także cały szereg osób, których stosunek do tego instrumentu był bardzo niejednoznaczny (Rogowiecki, Brzozowicz, Mroczek). Poglądy krytyków ewoluowały, poza tym należy pamiętać, że zazwyczaj nie krytykowano en bloc tego instrumentu. Niektórzy wieszali psy na Emersonie, jednocześnie zachwycali się „szkołą berlińską”, nie podobały im się noworomantyczne brzmienia, tymczasem nieomal z zachwytem przyjmowali elektroniczne eksperymenty uskuteczniane przez Bowiego, Kraftwerk czy też Briana Eno.

    Umownie można wyróżnić kilka etapów. Ograniczę się do pierwszych kilkunastu lat, kiedy spory były najbardziej ogniste.

    1. Początek lat 70.
    W tym okresie syntezatory kontestowali często różnej maści konserwatyści. Z czasem niektórzy lansowali pogląd, że prawilnym instrumentem klawiszowym są organy Hammonda, które, wedle nich, miały bardziej naturalne, wręcz szlachetne brzmienie, podczas gdy syntezatory kojarzyły im się z kiczem i syntetycznością. Na gruncie obiektywnym trudno się z tym zgodzić. Decydującym czynnikiem w tej materii jest przecież nie instrument, ale człowiek. W grę wchodzą choćby takie czynniki, jak: kreatywność, zmysł estetyczny, muzyczny background.

    2. Punk rockowa rewolta (1976-1977).
    Z jednej strony wychodzi awersja do rocka progresywnego, z drugiej do muzyki dyskotekowej. W tejże epoce ortodoksyjni apologeci punk rocka często postrzegali syntezator jako wroga nie tylko w aspekcie estetycznym, ale także „społecznym”. W pierwszej połowie lat 70. syntezator był jeszcze relatywnie drogi. Wielu wykonawców długo nie mogło sobie pozwolić na jego zakup, nawet osoby wywodzące się z klasy średniej (vide Tony Banks, który uczynił to dopiero w 1973 roku). Twórcy z kręgu tzw. rocka elektronicznego również miewali z tym problemy. Tangerine Dream po raz pierwszy nieśmiało eksperymentował z syntezatorami w 1971 roku, Klaus Schulze i Kraftwerk w 1973, natomiast Vangelis dopiero w 1975. Niewątpliwie bardzo zaszkodził syntezatorom muzyczny mainstream. Wykonawcy z kręgu popu i disco niezwykle rzadko miewali ciekawe pomysły w tym względzie. W rezultacie ich brzmienie mocno się skonwencjonalizowało, często wręcz strywializowało. Z czasem stało się wręcz synonimem kiczu i popeliny.

    3. Początek lat 80. (new romantic, synth pop).
    Nakreślony powyżej proces oddziaływał, w większym lub mniejszym stopniu, na romantyków muzyki rockowej, czy też szerzej twórców synth popowych. Dużo pisał o tym Beksiński (obszerny tekst w „Magazynie Muzycznym” - bodajże z kwietnia 1988 roku, poza tym w „Tylko Rocku”), sporo opowiadał również w swoich audycjach radiowych w latach 80. i 90.

    OdpowiedzUsuń
  14. Krytyka w każdym z tych okresów była nieco inna, ważne było oczywiście to, kto formułował zarzuty (konkretny dziennikarz, czasopismo muzyczne). Dobrze widać to również na przykładzie krytycznej recepcji rocka progresywnego. Instruktywna może być choćby pobieżna lektura „Rolling Stone’a” czy „New Musical Express” - to one specjalizowały się w radykalnej krytyce rocka progresywnego. Ten pierwszy praktycznie od zawsze, natomiast drugi od 1976 roku wraz z falą punk rocka (czyżby koniunkturalizm?). Teksty wspomnianych przez Ciebie prominentnych dziennikarzy muzycznych (Christgau, Bangs) często, przynajmniej dla mnie, były sporym rozczarowaniem. Christgau samozwańczo obwołał się „naczelnym amerykańskim krytykiem rockowym”.Napiszę wprost, bez owijania w bawełnę, dla mnie jest to zwykły bufon i egocentryk. Jeszcze gorzej było w przypadku Bangsa, ten niejednokrotnie wykazywał się wręcz pospolitym chamstwem. Poziom ich argumentacji niejednokrotnie był bardzo płytki, ponadto ewidentnie wychodził daleko posunięty subiektywizm oraz apodyktyczność sądów. Christgau, podobnie jak Bangs, lubował się w atakach personalnych, niejednokrotnie niewybrednych (szalenie instruktywne są recenzje płyt ELP). A propos krytyki tego bandu - w latach 70. był to bodaj najbardziej znienawidzony zespół progresywny – rzecz jasna, chodzi o żurnalistów. Warto poczytać sobie argumenty, które formułowano. Często mówią więcej o piszącym, niż samej muzyce. Jednocześnie pokazują różne ciemne strony rockowej krytyki - niski poziom merytoryczny, komercyjne patologie znane również dzisiaj z naszego podwórka, choćby z „Teraz Rocka” (pozytywne recenzje – bilety na koncerty, wywiady z muzykami – wiadomo o co chodzi). Muzycy ELP często nie zapraszali żurnalistów na koncerty, nie dawali darmowych egzemplarzy płyt, nie udzielali wywiadów osobom pracującym w czasopismach znanych z napastliwej i niemerytorycznej krytyki, co zapewne jeszcze bardziej podgrzewało atmosferę sporu, z czasem wręcz medialnej wojny. Nienawiść niektórych czasopism była wręcz kuriozalna. W 1971 roku kilka z nich posunęło się nawet do tego, że sfałszowały wyniki najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii. Sympatyczni spece od muzyki rockowej obiecali ELP, że zrobią wszystko, aby żaden ich album nie dotarł do 1. miejsca. Nie udało im się, na szczyt wspiął się bowiem „Tarkus”. Nic to, w ich zestawieniu figurował na… drugim miejscu. Różne inwektywy, półprawdy i ćwierćprawdy funkcjonują do dzisiaj, ponieważ są powtarzane przez różnej maści dziennikarzy lub internautów. Zamiast rzetelnej, pogłębionej krytyki, otrzymujemy zazwyczaj powtarzany bezrefleksyjnie zestaw banałów. Swoją drogą, jeśli będzie taka potrzeba mogę umieścić trochę cytatów z recenzji Bangsa i Christgaua na temat ELP. Jest to bardzo symptomatyczny przykład podejścia do tematu.

    Jeśli interesuje Cię bardziej pogłębiona analiza rockowej krytyki z lat 70., szczególnie rocka progresywnego, sięgnij po książkę:

    Edward Macan – Progresywny urock

    Znajdziesz tam przyczyny awersji do progrocka populistycznego nurtu krytyki rockowej. Cały ósmy rozdział - „Krytyczna recepcja rocka progresywnego” jest poświęcony właśnie tej problematyce. Co istotne, jest napisany w kompetentny sposób. Generalnie, to wartościowa lektura. Zdecydowanie warto przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  15. Jakie jeszcze książki poświęcone muzyce polecasz? Tematyka dowolna

    OdpowiedzUsuń
  16. Jak dla mnie Still... You Turn Me On to najwspanialsza z tych stricte gitarowych piosenek Lake'a
    Z tych piosenek tu klawisze są najbardziej spójne, w przeciwieństwie do Lucky Man gdzie pojawiają się na końcu w niepasującej (choć dobrej i wyjątkowo nowatorskiej) solówce na Moogu

    OdpowiedzUsuń
  17. No, dzieje się tutaj, dzieje… :)
    Czytam Wasze opinie o opinii autora recenzji i wiecie co? Jak dla mnie, Karn Evil 9 jest może i "pretensjonalny", ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu (a takowe ma); zmieńmy termin na "intrygujący" i od razu brzmi lepiej, co? :)
    OK, utwór jest momentami może lekko przekombinowany, jednak składa się w całość, można rozpoznać motyw główny (a nawet lepiej: motywy główne, może nawet i tytularne dziewięć!?).
    A tak w ogóle…
    Czy koniecznie trzeba patrzeć na utwory ponazywane tak samo jak na "jedną całość"? Że są inne w klimacie, to co? To już je degraduje?
    Każda z części Karn Evil 9 dla mnie ma swój niepowtarzalny klimat, np. Karn Evil 9: 1st Impression, Pt. 2 jest inna – ale nadal fajna!
    Ogólnie rzecz biorąc, BSS jest moim ulubionym LP zespołu, nawet przewyższającym Tarkusa.
    Howgh. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tytuły tych utworów świadczą o tym, że sami twórcy traktowali je jako pewna całość i chcieli, aby tak je postrzegać. Skoro tak, to uważam, że ciekawszym rozwiązaniem byłoby, gdyby niektóre z tych licznych motywów z pierwszej części powracały w kolejnych, ale np. grane w innym tempie czy tonacji, na innych instrumentach, itp. Oczywiście, można też było zrobić tak, jak zrobiono, bo muzyków nie powinny ograniczać żadne reguły. Pozostawia to jednak otwarta furtkę do dywagacji, czy takie rozwiązanie nie było pójściem na łatwiznę, a nawet czy nie świadczy to o braku pomysłów, jak połączyć te utwory muzycznie, a nie tylko za pomocą tytułów.

      Usuń
  18. PS: A tak w ogóle to spośród płyt ELP, to "Trilogy" wymiata, szczególnie "Hoedown". Chyba najbardziej melodyjna, a i daje czadu.
    Howgh!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)