[Recenzja] Emerson, Lake & Palmer - "Emerson, Lake & Palmer" (1970)



Emerson, Lake & Palmer to jeden z najsłynniejszych zespołów progresywnych. Został założony przez klawiszowca Keitha Emersona (ex-The Nice) i śpiewającego basistę Grega Lake'a (ex-King Crimson) w 1970 roku. Początkowo planowali przyjąć do składu perkusistę Mitcha Mitchella (z The Jimi Hendrix Experience), ostatecznie zdecydowali się jednak na Carla Palmera (ex-Atomic Rooster i The Crazy World of Arthur Brown). Doniesienia prasy, że zespół chciał zatrudnić także Jimiego Hendrixa, były wyłącznie wymysłem dziennikarzy. O posadę gitarzysty starał się natomiast Robert Fripp (z sypiącego się, po odejściu wszystkich pozostałych członków, King Crimson). Emerson nie chciał jednak w składzie żadnego gitarzysty, co było dość nietypowym rozwiązaniem, jak na zespół rockowy, aczkolwiek przetestowanym już i przez The Nice, i przez Atomic Rooster oraz Crazy World. W niektórych utworach grupy pojawiają się jednak partie gitary - głównie akustycznej - na której gra Lake, który nalegał na chociaż sporadyczne używanie tego instrumentu.

Styl zespołu był mieszanką różnych gatunków, pojawiały się w nim elementy zaczerpnięte chociażby z jazzu, folku, czy hard rocka. Jednak muzycy postanowili specjalizować się przede wszystkim w interpretacjach muzyki klasycznej - rzadko jednak tej z odległych epok, częściej z XIX i XX wieku. Już na otwarcie debiutanckiego albumu pojawia się kompozycja "The Barbarian", która choć została podpisana nazwiskami członków zespołu, w rzeczywistości opiera się na kompozycji "Allegro Barbaro", napisanej w 1911 roku przez węgierskiego kompozytora i pianistę Bélę Bartóka. W interpretacji ELP nabiera jednak prawdziwie rockowego charakteru, dzięki ciężkiej grze sekcji rytmicznej (z przesterowanym basem) i ekspresyjnym popisom Emersona na organach. "Take a Pebble" to już w pełni autorskie dzieło grupy. Najdłuższy utwór z albumu, wyróżniający się długimi, nieco jazzrockowymi popisami Emersona, oraz folkową wstawką graną przez Lake'a na gitarze akustycznej. Jest to też jeden z zaledwie trzech utworów na albumie, w których pojawia się partia wokalna - Lake nie zdążył napisać więcej tekstów. Cały materiał powstawał zresztą w pośpiechu, stąd tak wiele tutaj zapożyczeń. Z kolejnymi mamy już do czynienia w "Knife-Edge", częściowo opartym na kompozycjach "Sinfonietta" Leoša Janáčeka i "French Suite in D minor" Jana Sebastiana Bacha. To kolejna wokalna kompozycja, łącząca zadziorne brzmienie ze zgrabną, całkiem chwytliwą melodią.

Mniej konwencjonalne - i niestety także mniej ciekawe - są dwie kolejne kompozycje: "The Three Fates", w którym Emerson dość naiwnie próbował wcielić się w klasycznego kompozytora, oraz składający się głównie z niezbyt porywającej perkusyjnej solówki "Tank". Oba nagrania sprawiają wrażenie niezbyt udanych eksperymentów, w których zespół za bardzo zdał się na przypadek, nie mając konkretnego celu. To kolejny efekt pośpiechu, w jakim powstawała całość. Strzałem w dziesiątkę okazało się natomiast sięgnięcie po kompozycję "Lucky Man", napisaną przez Lake'a, gdy był nastolatkiem. Prosty, melodyjny kawałek, oparty głównie na akompaniamencie gitary akustycznej (pojawia się też nieskomplikowane, ale zgrabne solo na gitarze elektrycznej), znacznie odbiega od reszty albumu. Prawie w ogóle nie słychać tu Emersona, który dopiero w końcówce wykonuje solówkę na wówczas jeszcze mało popularnym syntezatorze Mooga (interesującą raczej ze względu na brzmienie, niż samą grę klawiszowca). Utwór jest prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalną kompozycją zespołu, odniósł nawet pewien sukces jako singiel.

Debiutancki album Emerson, Lake & Palmer jest dość nierówny, co jest jednak wadą wszystkich wydawnictw zespołu. Tutaj jednak proporcje pomiędzy ciekawszymi, a tymi mniej udanymi fragmentami, wypadają zdecydowanie na korzyść tych pierwszych. Choć album nie jest pozbawiony wad - zwykle wynikających z tego, że zespół za szybko i na zbyt krótko wszedł do studia - to stanowi przykład bardzo ciekawego i oryginalnego podejścia do muzyki rockowej. Inspiracja współczesną muzyką poważną z jednej strony, a z drugiej eksperymenty z brzmieniem syntezatorów, to coś, co niewątpliwie wyróżniało trio na tle ówczesnej sceny rockowej i uzasadnia status jednego z najważniejszych zespołów progresywnych.

Ocena: 8/10



Emerson, Lake & Palmer - "Emerson, Lake & Palmer" (1970)

1. The Barbarian; 2. Take a Pebble; 3. Knife-Edge; 4. The Three Fates; 5. Tank; 6. Lucky Man

Skład: Greg Lake - wokal i gitara basowa, gitara (2,6); Keith Emerson - instr. klawiszowe; Carl Palmer - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Greg Lake


Komentarze

  1. No - może będzie to nieadekwatne określenie do rocka progresywnego z klasycznymi wtrętami, ale jest to bardzo przyjemny album. Nie mam się do czego czepić, ale i nie ma wielu momentów w których czuję się wzbogacony o jakieś nowe doznania. Ale na ogromny plus idzie tu wokalista, w przeciwieństwie do Soft Machine które byłoby prawie idealne gdyby nie popiskiwania Wyatta 7/10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest najbardziej równy album ELP. Na kolejnych świetne momenty przeplatają się z żenującymi, a z kolejnymi albumami tych drugich jest coraz więcej. Na pewno warto znać także "Tarkus", "Pictures at Exhibition", "Trilogy" (według mnie najlepszy obok debiutu) i ewentualnie "Brain Salad Surgery".

      A skoro podoba Ci się wokal Grega Lake'a, to koniecznie musisz przesłuchać dwa pierwsze albumy King Crimson (jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś). Moim zdaniem śpiewa tam jeszcze lepiej!

      Usuń
    2. A Soft Machine od "Fourth" nagrywali w pełni instrumentalne albumy ;)

      Usuń
  2. Lucky Man mógłby spokojnie znaleźć się na Aqualung Jethro Tull.

    OdpowiedzUsuń
  3. I jeszcze Knife-Edge, też klimat Aqualungowy.

    OdpowiedzUsuń
  4. The Three Gates i Tank brzmią jak wypełniacze. Najlepszy (jak dla mnie) utwór to 'Take a Pebble'. 'Lucky Man' jest komercyjny jak cholera, ale ten refren i solo Emersona zawsze mnie rozkłada na łopatki.
    Ciężko to ocenić, 7 to chyba za mało, a 8 to za dużo. Dałbym temu albumowi 7.5, ale rym nie przyjmuje takich ocen ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A dla mnie najlepsze są te dwa, których nie wymieniłeś ;)

      Usuń
  5. Ojoj
    Drogi Pawle!
    Pierwsze zdanie z ostatniego akapitu powyższej recenzji nie jest do końca prawdziwe. Moim zdaniem udało się temu zespołowi nagrać klika równych albumów. Poziom "Love beach", "Black moon" i "In the hot seat" jest bardzo wyrównany. Są koszmarne od początku do końca :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę tego potwierdzić ani temu zaprzeczyć, bo tych dwóch ostatnich nie dałem rady wysłuchać do końca. W przypadku "Love Beach" nawet nie pamiętam, czy słyszałem cały, czy fragmenty, ale było to straszne.

      Usuń
    2. Najlepiej żadnego z nich nie ruszać. a tak z innej beczki... Masz może w planach recenzje dyskografii Roxy Music? Zespół cieszy się dużym uznaniem i jestem ciekaw Twojej opinii na ich temat. Ich dorobek prezentuje się również bardzo nierówno, ale trochę ładnych i niebanalnych rzeczy można tam znaleźć

      Usuń
    3. Prawdopodobnie będą recenzje. Ale kiedy - nie wiem.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Annette Peacock - "I'm the One" (1972)

[Recenzja] Julia Holter - "Aviary" (2018)

[Recenzja] Amirtha Kidambi's Elder Ones - "New Monuments" (2024)

[Recenzja] Moor Mother - "The Great Bailout" (2024)

[Recenzja] Joni Mitchell - "Song to a Seagull" (1968)