[Recenzja] Genesis - "From Genesis to Revelation" (1969)



Dla przeciętnych słuchaczy Genesis to przede wszystkim poprockowe przeboje z lat 80. i początku następnej dekady. Wielbiciele rocka progresywnego najbardziej cenią twórczość z lat 70. Mało kogo obchodzi natomiast wydany jeszcze w latach 60. debiutancki "From Genesis to Revelation". Sami muzycy najchętniej zrobiliby wszystko, żeby to wydawnictwo zostało całkiem zapomniane. I tak naprawdę trudno się temu dziwić, bo album jest raczej powodem do wstydu, niż dumy.

W chwili nagrywania longplaya, w sierpniu 1968 roku, muzycy byli młodzi (większość z nich dopiero skończyła 18 lat, a najmłodszy Anthony Phillips miał ledwie 16) i niedoświadczeni. Największym ich błędem było zaufanie Jonathanowi Kingowi, który objął posadę ich menadżera i producenta. Tak naprawdę przejął całkowitą kontrolę nad zespołem, któremu sam wymyślił nazwę i narzucił stylistykę. Licząc na komercyjny sukces, zmusił muzyków do grania krótkich, melodyjnych piosenek o zwrotkowo-refrenowych strukturach, nie pozostawiając wiele miejsca na instrumentalne popisy. Trzynastu nagraniom nie można odmówić pewnego uroku, choć brzmią strasznie naiwnie. Sytuację tylko pogarszają archaiczne aranżacje - z dużą ilością smyczków i dęciaków - i przestarzałe podejście do miksu stereofonicznego, zresztą ogólnie brzmienie jest bardzo amatorskie. Całość brzmi jak nagrana dobrych parę lat wcześniej podróbka Beatlesów, pozbawiona jednak ich energii (zdecydowanie dominuje łagodny materiał - wyjątek stanowią "In the Beginning" i "The Serpent", będące nieudolną próbą grania w stylu Cream czy Hendrixa). Muzycy nie mają możliwości, by pokazać na co ich stać, można się tego tylko domyślać. Peter Gabriel już tutaj prezentuje się jako rozpoznawalny wokalista, jednak zmuszony jest śpiewać w bardzo zachowawczy, konwencjonalny sposób. Partie Tony'ego Banksa - grającego jeszcze wyłącznie na akustycznym pianinie i elektrycznych organach - zupełnie niczym się nie wyróżniają. W harmoniach gitar akustycznych Anthony'ego Phillipsa i Mike'a Rutherforda można doszukać się zalążku przyszłego stylu, ale same w sobie nie porywają. Podobnie jak ich partie na gitarze elektrycznej i basowej. Natomiast perkusiści John Silver i Chris Stewart (ten drugi gra tylko w zarejestrowanym nieco wcześniej "Silent Sun") kompletnie nie zwracają na siebie uwagi, po prostu zapewniają rytmiczny podkład.

King zepsuł właściwie wszystkie, co dało się zepsuć. Nie tylko zmuszając zespół do grania tak miałkiej muzyki, narzucając staroświeckie aranżacje i nie zapewniając porządnego studia ani producenta z prawdziwego zdarzenia, ale także doprowadzając do podpisania kontraktu akurat z Decca Records, skazując zespół na niski nakład i brak jakiejkolwiek promocji (już abstrahując od tego, że tak nijaki i przestarzały materiał nie miał szans na komercyjny sukces). Nic dziwnego, że sprzedawcy w sklepach muzycznych, nie mający pojęcia z czym w ogóle mają do czynienia, umieszczali album z takim tytułem w dziale z muzyką religijną.

Genesis zaczął karierę zdecydowanie najsłabiej ze wszystkich głównych przedstawicieli rocka progresywnego. Porównanie z wydanym w tym samym roku debiuty King Crimson jest miażdżące dla "From Genesis to Revelation". Ale pierwsze albumy Pink Floyd, Gentle Giant, ELP, Yes, Jethro Tull i Van der Graaf Generator to też wyższa liga, nawet jeśli nie wszystkie z nich można wymienić wśród najlepszych wydawnictw tych grup, a niektóre z nich też niewiele mają wspólnego z późniejszą działalnością. Każdy z tych zespołów zaprezentował się nieporównywalnie bardziej dojrzale, oryginalnie i odpowiednio do czasów, w których rozpoczynał karierę. Ale nawet odstawiając na bok wszystkie porównania, "From Genesis to Revelation" sam w sobie nie jest udanym albumem. Zespół był zbyt naiwny i niedoświadczony, i niepotrzebnie dał się sterować nie znającym się kompletnie na muzyce i biznesie Kingowi.

Ocena: 4/10



Genesis - "From Genesis to Revelation" (1969)

1. Where the Sour Turns to Sweet; 2. In the Beginning; 3. Fireside Song; 4. The Serpent; 5. Am I Very Wrong?; 6. In the Wildernes; 7. The Conqueror; 8. In Hiding; 9. One Day; 10. Window; 11. In Limbo; 12. Silent Sun; 13. A Place to Call My Own

Skład: Peter Gabriel - wokal; Tony Banks - pianino, organy, dodatkowy wokal; Anthony Phillips - gitara, dodatkowy wokal; Mike Rutherford - bass, gitara, dodatkowy wokal; John Silver - perkusja (1-11,13)
Gościnnie: Chris Stewart - perkusja (12); Arthur Greenslade, Lou Warburton - aranżacja instr. dętych i smyczkowych
Producent: Jonathan King


Komentarze

  1. Zachęciłeś mię do odsłuchu. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będziesz żałował, że tak głupio straciłeś czas.

      Usuń
  2. A propos końcówki przedostatniego akapitu, dzisiaj pewnie taki album skończyłby na dziale "różne" :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zdziwiłbym się, jakby w sklepie "nie dla idiotów" był w dziale "metal", bo nie takie rzeczy widziałem.

      Usuń
  3. Album brzmi trochę jak ambitni Bee Gees, i jest uroczy. A historia podobna do Van Der graffa...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024