[Recenzja] Judas Priest - "Turbo" (1986)



W drugiej połowie lat 80. popularność heavy metalu zaczęła (na szczęście) przemijać. Słuchacze zwracali się albo w stronę bardziej ekstremalnego grania, albo łagodniejszych propozycji pudel-metalowców. Wykonawcy, których twórczość mieściła się pomiędzy tymi dwiema skrajnościami, musieli wymyślić sposób, który pozwoliłby utrzymać zainteresowanie. Dwie czołowe brytyjskie grupy heavymetalowe, Iron Maiden i Judas Priest, wpadły na identyczny pomysł - wzbogacenie brzmienia o syntezatory gitarowe. Efektem są ich wydane w 1986 roku albumy, "Somewhere in Time" i "Turbo".

Muzycy Judas Priest chcieli nagrać album dwupłytowy, zatytułowany "Twin Turbos", z jedną płytą wypełnioną bardziej rozrywkowymi kawałkami, a drugą - bardziej rozbudowanymi. Wydawca nie chciał jednak słyszeć o takim rozwiązaniu, w rezultacie czego wydano wydawnictwo jednopłytowe. A repertuar najwyraźniej w całości składa się z kawałków mających wypełnić pierwszą część planowanego dwupłytowca. Nagrania w rodzaju "Turbo Lover", "Locked In" czy "Hot for Love" to po prostu banalne piosenki z infantylnymi melodyjkami i tandetnymi brzmieniami z syntezatora. We wspomnianych kawałkach te elementy są już wystarczająco nieznośne, ale to i tak nic przy "Private Property", w którym zostały doprowadzone do tak żenującego poziomu, jakby zespół chciał sam sparodiować swój nowy styl. Kiedy wydaje się, że gorzej być nie może, rozbrzmiewają jeszcze bardziej gówniane "Parental Guidance" i "Rock You All Around the World". To jest poziom disco polo, jeśli nie niższy. "Wild Nights, Hot & Crazy Days" to z kolei ordynarna podróbka AC/DC, w której muzycy robią wszystko, aby nie dało się ich odróżnić od Australijczyków. Nie mam pojęcia, po co w ogóle robić coś takiego. Finałowemu "Reckless" najbliżej za to, pod względem brzmieniowym, do wcześniejszych dokonań Judas Priest, jednak wcale nie wypada dzięki temu mniej banalnie ani mniej żenująco. Całości dopełnia bardziej rozbudowany (w sensie: dłuższy, ale nie bardziej skomplikowany) "Out in the Cold", w którym brzmienia syntezatorowe nie są jedynie dodatkiem, a dominującym elementem. Kawałek przypomina najbardziej okropne dokonania grupy Dio. Serio, brzmienie syntezatorów jest tutaj tak samo tragiczne, jak na wydanym rok wcześniej "Sacred Heart". Oba albumy łączą zresztą tak samo infantylne kompozycje.

Naprawdę nie wiem, co muzycy chcieli osiągnąć tym albumem. Jeśli chodziło im o zrobienie z siebie największego pośmiewiska na metalowej scenie, to udało im się to w mistrzowski sposób. Jeśli o cokolwiek innego, to musieli albo całkowicie ogłuchnąć od swoich koncertów, albo być kompletnie pozbawieni muzycznego smaku i muzycznej wrażliwości. O tym drugim świadczyły już poprzednie albumy, więc stawiam na pierwsze. Tylko to tłumaczy, dlaczego nie było im wstyd nagrać i wydać coś takiego.

Ocena: 1/10



Judas Priest - "Turbo" (1986)

1. Turbo Lover; 2. Locked In; 3. Private Property; 4. Parental Guidance; 5. Rock You All Around the World; 6. Out in the Cold; 7. Wild Nights, Hot & Crazy Days; 8. Hot for Love; 9. Reckless

Skład: Rob Halford - wokal; K.K. Downing - gitara, syntezator gitarowy; Glenn Tipton - gitara, syntezator gitarowy; Ian Hill - bass; Dave Holland - perkusja
Producent: Tom Allom


Komentarze

  1. Zgadzam się z recką. Ale dodam, że te "banalne" kawałki jak Turbo Lover, Private Property, Parental Guidance na koncertówce "Priest...Live!" brzmią już genialnie. A Out in the Cold to już w ogóle poezja.

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę że ładnie się rozprawiasz z kolejnymi albumami JP. Ciekawe czy jakiś album dostanie jeszcze ocenę wyższą niż 4. Obstawiam że może być ciężko, a i taka ocena to może być wydarzenie. ;)
    Choć w przypadku tego albumu mógłbym się mniej więcej zgodzić, nie oceniłbym go aż tak nisko, ale też ciężko znaleźć mi na nim jakieś pozytywy. Lubię utwór "Turbo Lover", ale reszty nawet nie pamiętam i chyba nie mam czego żałować. Zdecydowanie Somewhere In Time > Turbo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Na niepocieszenie dodam że wyszła edycja deluxe na 30-sto lecie...

    OdpowiedzUsuń
  4. "Parental Guidance" i "Rock You All Around the World" faktycznie nie są zbyt dobre, ale nikt mi nie wmówi, że to poziom godny disco polo (imo nie ma nic gorszego). Wokaliści disco polo nie mają tak dobrego głosu, jak Halford (i często są bardzo irytujący), i nie ma tam (do tego w miarę niezłych, jak w tych dwóch kawałkach) solówek gitarowych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wokaliści disco polo mają irytujące (i rowerowe) głosy. To zupełnie jak Halford. A zamiast banalnych melodyjek na gitarach są banalne melodyjki na klawiszach. Wszystko się zgadza.

      Usuń
    2. Tylko, że tutaj przy całej tej prostocie melodii i syntezatorowych aranżacjach mamy też dla urozmaicenia solówki fachowców Downinga i Tiptona (moim zdaniem są to utalentowani gitarzyści), co w mojej opinii daje przewagę nad disco polo. Poza tym są tu przecież kawałki bez klawiszy, np. najlepszy na płycie "Reckless", kiedyś prawdopodobnie chwalony w 1. wersji recenzji z perspektywy słuchacza hard&heavy. Zaś co do Halforda, to moim zdaniem jest dużo bardziej utalentowany od discopolowców.

      I odnośnie Halforda też dochodzimy do innej kwestii - tzw. opinia, nie fakt. Moim zdaniem Halford nie ma irytującego głosu, Twoim zdaniem ma. I kto ma w tym przypadku rację? Nikt ;)

      Usuń
    3. Zaraz, zaraz... Sam w pierwszym akapicie przyjmujesz linię obrony opartą na subiektywnych odczuciach. Gitarzyści Judas Priest nie są utalentowani, po prostu wyuczyli się paru trudniejszych do zagrania sztuczek i tyle. Jakby mieli wziąć udział w jakimś improwizowanym jamie z sekcją rytmiczną, która nie grałaby im prostego podkładu, to by się chyba zesrali ze strachu i wstydu ;)

      Co do wokalu, to nie mam wystarczających kompetencji, by przeprowadzić tu jakąś głębszą analizę, ale porównując sposób śpiewania Halforda z np. śpiewakami operowymi, wyraźnie słyszę, że wykorzystuje swoją szeroką skalę w niewłaściwy sposób, bardzo odbiegający od przyjętych kanonów piękna. I dlatego dla osób oczekujących, że muzyka będzie sztuką, a nie rozrywką do poskakania na koncercie, taki sposób śpiewania (raczej darcia się) jest irytujący.

      Natomiast skala głosu wokalisty i umiejętności gitarzystów nie mają żadnego znaczenia, jeśli piosenka jest zwykłem syfem z banalną strukturą, prostą melodyjką i brzmieniem świadczącym o bardzo złym guście, bo nie mieszczącym się w kanonach piękna.

      Usuń
    4. Co do argumentu o gitarzystach, to nigdy nie wiadomo czy by się nie sprawdzili, ale chętnie posłuchałbym coś takiego, żeby się przekonać. Może tkwią w nich dodatkowe umiejętności, o których nie wiemy ;)

      Usuń
    5. Ale po co takie gdybanie? Gdyby mieli jakieś większe umiejętności i/lub ambicje, to z pewnością by je ujawnili w trakcie swojej ponad 40-letniej kariery. Jeśli nie w Judas Priest, to w jakimś pobocznym projekcie.

      Usuń
  5. Rozumiem że to ostatnia płyta tego zespołu którą pan zrecenzował. Wszystkie po niej to takie samo dno.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Ram It Down" jest o wiele lepszy.

      Usuń
    2. "Turbo" to takie dno, że mało co jest od niego gorsze, ale też nie ma co przesadzać, że kolejny album jest wiele lepszy. To taki sztampowy heavy metal z tandetnym automatem perkusyjnym, jest to prawie tak samo okropne.

      Usuń
    3. Mnie tam same okładki odstraszają i nie chodzi o te straszne postacie czy inne kontrowersję ale tandetność i bezguście jakie w niech panuje. I w tym przypadku powiedzenie nie oceniaj po okładce... może być mylne.

      Usuń
    4. Mimo wszystko nie jest to dobre podejście. Akurat w tym przypadku okładki dobrze oddają charakter muzyki. Ale nie zawsze tak jest, żeby wspomnieć tylko o skarpetkowych okładkach Henry Cow.

      Usuń
    5. Nie gra to większej różnicy, zawsze znajdzie się dobra okładka i zła muzyka i zła okładka i dobra muzyka np. Blind faith. Te skarpetki rzeczywiście są śmieszne, ja lubię proste i gustowne okładki bo może fajnie wyglądać na półce np. The Dark side of the moon czy Abbey road okładki genialne w swej prostocie.

      Usuń
  6. Jak słucham piania Halforda w rytm tandetnych syntezatorów, to zastanawiam się, czemu nie pojechali w trasę koncertową promującą tę płytę jako support BeeGees :P Tylko "Turbo Lover" ma jakąś melodię, oczywiście banalną, ale słuchalną. Reszta jest straszna. "Somewhere in Time" jest przeze mnie najmniej lubianym albumem Maiden z tego okresu, ale jest i tak co najmniej o dwie klasy lepszy od tego czegoś...

    OdpowiedzUsuń
  7. Strasznie ten album mi się kojarzy z Def Leppard-Hysteria

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)