[Recenzja] King Crimson - "Starless and Bible Black" (1974)



Na kilka dni przed premierą albumu "Larks' Tongues in Aspic", grupa King Crimson - już bez Jamiego Muira w składzie - rozpoczęła jedną ze swoich największych, najbardziej intensywnych i najsłynniejszych tras koncertowych. Co ciekawe, już na samym jej początku - a ściślej mówiąc, podczas występu w londyńskim Rainbow Theatre, 18 marca 1973 roku - muzycy zaczęli testować zupełnie premierowy materiał. Właśnie tego dnia po raz pierwszy zostały wykonane kompozycje "The Night Watch", "Fracture" i "Lament". Wszystkie trzy dopiero rok później zostały wydane na albumie "Starless and Bible Black".

Kiedy jednak w styczniu 1974 roku zespół wszedł do londyńskiego Air Studios, by zarejestrować materiał na ten album, oprócz trzech wspomnianych utworów, miał gotową tylko jedną nową kompozycję, "The Great Deceiver" (był jeszcze "Dr. Diamond", grany na żywo już od końca 1972 roku, ale najwyraźniej nie było planów zarejestrowania go w studiu). Muzycy mieli jednak w zanadrzu mnóstwo fantastycznych improwizacji zarejestrowanych podczas koncertów - zdecydowali się wybrać kilka spośród tych najlepiej brzmiących, poddać je studyjnej obróbce i umieścić na albumie. Wykorzystano fragmenty występów z 23 października w Glasgow, 15 listopada w Zurychu i 23 listopada w Amsterdamie.

Album rozpoczynają dwa - spośród zaledwie trzech - studyjne nagrania. Fantastycznie w roli otwieracza sprawdza się energetyczny "The Great Deceiver", prowadzony świetnym riffem z uzupełniającymi się partiami gitary i skrzypiec, posiadający dość nieoczywistą, złożoną strukturę. "Lament" zaczyna się jak ballada z ascetycznym akompaniamentem gitary, ale stopniowo dochodzą pozostałe instrumenty i nagranie nabiera większej intensywności i prawdziwie progresywnego charakteru, a złożone partie poszczególnych muzyków doskonale się uzupełniają. "We'll Let You Know" z występu w Glasgow, oparty na nieco funkowej grze sekcji rytmicznej, to kolejny doskonały popis instrumentalistów. Interakcja i kreatywność tego składu były fenomenalne, co najlepiej słychać właśnie w nagraniach koncertowych.

Klimatyczny wstęp "The Night Watch" pochodzi z występu w Amsterdamie, ale zasadniczą część utworu zarejestrowano w studiu. To jedna z tych pięknych, wyrafinowanych ballad, w których zespół był bezkonkurencyjny. A skoro mowa o pięknie, to wspomnieć trzeba też o "Trio", także pochodzącym z amsterdamskiego występu - nastrojowej improwizacji, opartej wyłącznie na brzmieniu altówki, melotronu i basu. Co ciekawe, jako współautor został dopisany także Bill Bruford - ponieważ jego decyzja o niezagraniu żadnego dźwięku zadecydowała o charakterze tej improwizacji.

Zamykający pierwszą stronę winylowego wydania "The Mincer" to fragment dłuższej improwizacji, zarejestrowanej w Zurychu - całkiem intrygujący, z umiejętnie budowanym nastrojem, jednak brzydko się urywającej. W studiu dograno krótką partię wokalną. Drugą stronę wypełniają dwa około dziesięciominutowe nagrania z występu w Amsterdamie - improwizacja "Starless and Bible Black" oraz wykonanie "Fracture". Oba są zdecydowanie najlepszym na tym albumie przykładem fenomenalnej gry instrumentalistów, którzy potrafili się tak doskonale zrozumieć podczas koncertów, że można odnieść wrażenie, jakby każdy dźwięk został tu dokładnie zaplanowany, a jednocześnie sporo tu swobody charakterystycznej dla spontanicznych improwizacji.

Choć "Starless and Bible Black" składa się zarówno z nagrań studyjnych, jak i koncertowych, jest zaskakująco spójnym wydawnictwem. Nie słychać różnicy w brzmieniu, a cały materiał utrzymuje wysoką jakość artystyczną. Skomponowane utwory zachwycają kunsztem, a improwizacje - doskonałym zgraniem. Wykonanie jest rewelacyjne, zarówno jeśli chodzi o interakcję zespołu, jak i umiejętności poszczególnych muzyków. Robert Fripp wypracował rozpoznawalny styl gry, który brzmi tutaj bardzo dojrzale. Sekcja rytmiczna John Wetton / Bill Bruford brzmi odpowiednio mocno (doskonale słychać bas), a przy tym wyrafinowanie. Wetton świetnie sprawdza się także w roli wokalisty. A David Cross może nie dorównuje umiejętnościami pozostałym muzykom, ale jego partie na smyczkach doskonale dopełniają brzmienia, podobnie jak obsługiwane przez niego i Frippa klawisze. Muzyka zawarta na "Starless and Bible Black" jest dość złożona i początkującym słuchaczom rocka progresywnego może wydawać się trudna - jest to na pewno jeden z mniej przystępnych studyjnych albumów King Crimson - ale to jedno z najwspanialszych osiągnięć zespołu, więc warto poświęcić więcej czasu na jego zrozumienie, jeśli będzie to potrzebne.

Ocena: 10/10



King Crimson - "Starless and Bible Black" (1974)

1. The Great Deceiver; 2. Lament; 3. We'll Let You Know; 4. The Night Watch; 5. Trio; 6. The Mincer; 7. Starless and Bible Black; 8. Fracture

Skład: John Wetton - wokal i gitara basowa; Robert Fripp - gitara, melotron, elektryczne pianino, efekty; Bill Bruford - perkusja i instr. perkusyjne; David Cross - skrzypce, altówka, melotron, elektryczne pianino
Producent: King Crimson


Komentarze

  1. Kiedyś uważałem tą płytę za najsłabszą z pośród 7 pierwszych. Jednak po wielu przesłuchaniach okazuje się że w chwili obecnej to właśnie Starless najczęściej ląduje w moim odtwarzaczu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Lepiej mimo wszystko te utwory wypadają w wersjach z koncertówek, szczególnie tej z Amsterdamu. Nie są takie „suche”.

    OdpowiedzUsuń
  3. To ja należę do tych dla których ten album jest za "trudny". Lubię "The Great Deceiver", "The Night Watch", "Lament" i może jeszcze "Fracture". Ciężko mi znaleźć coś w pozostałych utworach co mógłbym zapamiętać i do czego chciałbym wracać, według mnie są po prostu nudne. Jak dla mnie najsłabszy album z pierwszego okresu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te wymienione utwory, a przynajmniej trzy pierwsze, są zdecydowanie najbardziej przystępnymi z tego albumu. Pozostałe nie mają ani wyraźnych linii melodycznych, ani praktycznie żadnej struktury, dlatego wymagają od słuchacza większej uwagi, cierpliwości i otwartości na coś, co wykracza poza, a właściwie całkowicie zrywa z piosenkowymi schematami. W tych utworach dzieje się sporo (poza "Trio", który zachwycać powinien czymś innym), więc ta "nuda" nie wynika z samej muzyki, a podejścia słuchacza. Warto jednak dać jej szansę, bo to doskonały wstęp do wejścia w bardziej awangardowe rodzaje muzyki, które swoją wielowarstwowością zapewniają znacznie więcej wrażeń, niż proste piosenki.

      Usuń
    2. Naprawdę aż tak te utwory odjechane i nietypowe ? :D "Starless" może trochę, ale pozostałe raczej gładko weszły mi do głowy.

      Usuń
    3. Zależy to od tego, czego ktoś na co dzień słucha. Dla niektórych (nie mam, oczywiście, na myśli nikogo konkretnego) zapewne nawet "The Night Watch" byłby zbyt odjechany i nietypowy.

      Nie skracaj w ten sposób tytułu "Starless and Bible Black", bo jeszcze ktoś pomyśli, że chodzi o zupełnie inny utwór ;)

      Usuń
    4. Aj, tam miał być trzykropek na końcu, tak to faktycznie można się pomylić.

      Usuń
    5. A tak przy okazji i bez związku z tematem, polecam Ci album "Killing Time" zespołu Massacre.

      Usuń
    6. Dobra rzecz ! Gdyby tylko dopuścili sobie te króciutki popierdółki, które nie rozwijają się w żadnym kierunku i te, które się nagle usuwają, byłoby jeszcze lepiej. Ale jest to, zaiste, intrygująca płyta.

      Usuń
  4. Przesłuchałem album starannie i więcej niż raz, także nie mogę powiedzieć abym się nie przyłożył, czy nie wykazywał chęci. Być może to po prostu nie dla mnie, albo jeszcze nie nadszedł na mnie czas aby pójść w tym kierunku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi zajęło kilka lat, żeby przekonać się do tego albumu, a tak naprawdę polubiłem go dopiero niedawno. A też kiedyś uważałem go za jeden ze słabszych z lat 70. (mniej ceniłem tylko "Lizard"; teraz doszedłem do etapu, że za najsłabszy uważam "In the Wake of Poseidon", ale i tak bardzo go lubię). Uważam jednak, że "SaBB" zasługuje przynajmniej na obiektywne docenienie - za wyjątkową, jak na zespół rockowy, umiejętność improwizacji oraz za nieschematyczne podejście, daleko wykraczające poza rockową konwencję.

      Usuń
  5. Bardzo lubię tę płytę, choć nadal uważam ją za najsłabszą z okresu z Wettonem. King Crimson po odejściu Muira byli dobrymi improwizatorami, choć nie wybitnymi. Dużo im brakowało do takiego Henry Cow czy AMM.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024