[Recenzja] Rush - "2112" (1976)



Po komercyjnej klapie "Caress of Steel" zespół tonął w długach i był na skraju rozpadu. Muzycy postanowili jednak zaryzykować nagranie jeszcze jednego albumu. Albumu, który miał zwieńczyć ich dyskografię lub przynieść od dawna wyczekiwany sukces. Wbrew sugestii przedstawicieli wytwórni, muzycy nie zdecydowali się na nagranie czegoś bardziej przystępnego, obliczonego na sukces komercyjny. Wręcz przeciwnie, "2112" to bezpośrednia kontynuacja poprzedniego albumu. Efekt jest jednak nieco bardziej udany. Longplay okazał się zresztą niespodziewanym sukcesem, który ocalił zespół przed zakończeniem kariery.

Całą pierwszą stronę winylowego wydania wypełnia tytułowe "2112". Wbrew temu, co zwykle można przeczytać, nie jest to żadna rockowa suita. Podobnie, jak "The Fountain of Lamneth" z "Caress of Steel", jest to cykl kilku osobnych kawałków o spójnej warstwie tekstowej (futurystycznej opowieści o świecie, w którym zakazana została muzyka), ale pod względem instrumentalnym stanowiących odrębne utwory, pomiędzy którymi pojawiają się nawet przerwy. Udany jest początek w postaci połączonych "Overture" / "The Temples of Syrinx". Syntezatorowe intro (to pierwszy album Rush, na którym pojawiają się brzmienia klawiszowe) przechodzi w złożony popis instrumentalistów, z którym kontrastuje druga część - prostsza, o zdecydowanie hardrockowym charakterze, z krzykliwą partią wokalną Geddy'ego Lee. W sumie niepełna siedem minut, które trzyma się kupy. Ale po krótkiej przerwie rozpoczyna się kolejna część ("Discovery"), oparta na smętnym pobrzękiwaniu, nie mającym żadnego muzycznego związku z wcześniejszymi. I tak jest już do końca - zespół bez umiaru wprowadza kolejne motywy, przez co całość staje się coraz bardziej bezsensowna. A żadna z kolejnych części (pomijając dwie pierwsze) nie jest sama w sobie zbyt interesująca, nie bronią się jako osobne utwory.

Ciekawiej prezentuje się druga strona winylowego wydania, którą wypełnia pięć bardziej konwencjonalnych utworów. Naprawdę świetny jest "A Passage to Bangkok" oparty na zadziornym riffowaniu i chwytliwej melodii, z powtarzającym się kilkakrotnie orientalnym motywem i z fantastyczną gitarową solówką Alexa Lifesona. To bez wątpienia najlepszy utwór, jaki zespół do tamtej pory stworzył. Wydany na pierwszym singlu "The Twilight Zone" mimo krótkiego czasu trwania, przynosi parę ciekawych zmian nastroju, zachowując spójność (w przeciwieństwie do tytułowego cyklu). Zdecydowanie słabszym momentem jest banalnie radosna pioseneczka "Lessons". Nie pomaga dobra gra sekcji rytmicznej. Zaś wyjątkowo wkurzająca jest partia wokalna. Od lepszej strony Lee pokazuje się w nastrojowej balladzie "Tears", w której śpiewa w zaskakująco subtelny sposób. To bardzo ładny utwór, oparty głównie na brzmieniu gitary akustycznej i melotronu (warto wspomnieć, że na klawiszach gra Hugh Syme - nadworny grafik Rush od czasu "Caress of Steel"). Bardzo udany jest także finał w postaci "Something for Nothing". Spokojny początek to tylko zmyłka - to jeden z najbardziej czadowych momentów albumu. A zarazem najbardziej chwytliwych. Tym razem wysoki głos Lee zupełnie nie przeszkadza, doskonale tutaj pasuje.

"2112" to kolejne potwierdzenie, że zespół w tamtym czasie zdecydowanie lepiej wypadał w krótszych formach, niż mierząc się z bardziej rozbudowanymi (które tak naprawdę były kilkoma krótszymi, nietworzącymi spójnej całości). Album broni się pojedynczymi utworami, wśród których zdarzają się naprawdę mocne momenty, ale jako całość zdecydowanie nie zasługuje na te wszystkie zachwyty, z którymi zwykle się spotyka.

Ocena: 7/10



Rush - "2112" (1976)

1. 2112 (Overture / The Temples of Syrinx / Discovery / Presentation / Oracle: The Dream / Soliloquy / Grand Finale); 2. A Passage to Bangkok; 3. The Twilight Zone; 4. Lessons; 5. Tears; 6. Something for Nothing

Skład: Geddy Lee - wokal i gitara basowa; Alex Lifeson - gitara; Neil Peart - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Hugh Syme - syntezator (1), melotron (5)
Producent: Rush i Terry Brown


Komentarze

  1. Można powiedzieć wiele złego o wokalu Lee, ale uważam, że "Tears" nikt nie zaśpiewałby lepiej od niego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się, mi się podoba jego wokal, zwłaszcza z lat 70/80.

      Usuń
  2. Wokal Geddy'ego Lee to temat na osobny artykuł. Wiele lat właśnie ten element w muzyce Rush odrrzucał mnie od tego zespołu. Dziś już nie mam z tym problemu i Rush stanowi dla mnie kanon prog-hard rockowego grania. Wokal Geddy'ego bardziej lubię z lat 70 kiedy to ocierał się o krzyk. Płyta 2112 należy do moich ulubionych a szczególnie tytułowa suita. Zrsztą cały album jest bardzo równy i spójny co w przypadku Rush nie zawsze było normą.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bangkok miażdzy

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki temu albumowi zainteresowałem się progiem
    Po poznaniu "Close To The Edge", "Lizards", "Power & Glory" czy "Flying Teapot" już nie nazywam tytułowej suity arcydziełem, czy nie daję albumowi 10/10, ale muszę przyznać, że jak na hardrock jest to płyta nie w mąkę pierdnął

    OdpowiedzUsuń
  5. Trochę już tu słychać późniejszy Rush. Słaby Twilight Zone. Poza tym nieźle. Najlepszy chyba Passage To Bangkok.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024