[Recenzja] Depeche Mode - "Construction Time Again" (1983)



Depeche Mode to jedna z moich pierwszych muzycznych fascynacji. Był to jeden z pierwszych zespołów, jakich świadomie słuchałem i jedyny z nich, do jakiego wciąż zdarza mi się wracać. Nigdy jednak nie byłem w stanie przekonać się do jego wczesnych dokonań. Debiutancki "Speak & Spell" z 1981 roku to jeden z najbardziej infantylnych i naiwnych albumów, jakie słyszałem. Niewiele lepiej pod tym względem jest na jego następcy, wydanym rok później "A Broken Frame". Drugi album jest jednak przede wszystkim niezbyt udaną próbą udowodnienia, że zespół jest w stanie kontynuować działalność bez swojego dotychczasowego lidera i głównego kompozytora, Vince'a Clarke'a, który odszedł wkrótce po wydaniu debiutu. Stawiający pierwsze kroki jako kompozytor Martin Gore niespecjalnie podołał zadaniu, a żadnego wsparcia nie otrzymał od pozostałych dwóch członków - Dave'a Gahana (wówczas śpiewającego jeszcze dość dziecinnym głosem) i Andy'ego Fletchera (oficjalnie klawiszowca, który w sumie nigdy nie potrafił na niczym grać).

Jednak na trzecim albumie, "Construction Time Again", zespół ponownie stał się kwartetem. Dołączenie Alana Wildera było najlepszym, co mogło spotkać grupę. W przeciwieństwie do pozostałych muzyków, całkiem dobrze radził sobie z grą na klawiszach, a ponadto wniósł wiele jako aranżer. To dzięki niemu brzmienie stało się bogatsze, niż na wcześniejszych albumach, na których cały akompaniament stanowią proste melodyjki grane na syntezatorze i automat perkusyjny. Wilder przekonał pozostałych muzyków, aby elektroniczne brzmienia wzbogacić także tradycyjnymi instrumentami - stąd dźwięki oboju i melodyki w "Everything Counts", oraz gitary i pianina w "Love, in Itself". Z kolei Gore, po zobaczeniu koncertu Einstürzende Neubauten, postanowił wzbogacić brzmienie o samplowane efekty. Rezultat słychać zwłaszcza w "Pipeline", którego podkład składa się wyłącznie z industrialnych uderzeń w metalowe przedmioty i innych samplowanych, a potem odpowiednio przetworzonych dźwięków. To jeden z najbardziej intrygujących utworów w całym dorobku zespołu.

Niestety, pod względem kompozytorskim wielkiego postępu nie ma. Utwory wciąż są banalne i pozbawione dobrych melodii. Z jednym wyjątkiem. Wspomniany "Everything Counts" to pierwszy przebłysk kompozytorskiego talentu Martina Gore'a, wyróżniający się całkiem zgrabną melodią w zwrotkach i jednym z najbardziej chwytliwych refrenów w całym dorobku zespołu. Nic dziwnego, że wciąż należy do stałych punktów koncertowej setlisty (jako jedyna kompozycja z tego albumu). Wraz z "Pipeline" jest to najlepszy fragment całości. Jeszcze tylko "Love, in Itself" wybija się ponad średnią (choć sporo mu brakuje zarówno do przebojowości "Everything Counts", jak i do klimatu "Pipeline"), ale wszystkie pozostałe kawałki odpychają swoją nijakością i nieporadnością. Nie przypadkiem to właśnie "Everything Counts" i "Love, in Itself" promowały album na singlach (oba odniosły umiarkowany sukces w Wielkiej Brytanii i kilku innych europejskich krajach).

"Construction Time Again" to album przejściowy, zapowiadający już przyszłe, dojrzalsze wcielenie Depeche Mode, ale sam w sobie nie będący zbyt udanym wydawnictwem. Choć przebłyski są.

Ocena: 5/10



Depeche Mode - "Construction Time Again" (1983)

1. Love, in Itself; 2. More Than a Party; 3. Pipeline; 4. Everything Counts; 5. Two Minute Warning; 6. Shame; 7. The Landscape Is Changing; 8. Told You So; 9. And Then...

Skład: Dave Gahan - wokal (oprócz 3), sample; Martin Gore - instr. klawiszowe, sample, gitara, melodyka (4), wokal (3,4), dodatkowy wokal; Alan Wilder - instr. klawiszowe, sample, programowanie, obój (4), dodatkowy wokal; Andy Fletcher - sample, dodatkowy wokal
Producent: Depeche Mode i Daniel Miller


Komentarze

  1. Nie zgadzam się z przedstawioną opinią - ten album jest moim ulubionym DM, a szczególnie doceniam utwory: More than party, Pipeline, Two minute warning i Shame. Dla mnie są one właśnie bardzo świeże jak na tamte czasy w swojej prostocie, industrialnym klimacie. Bardzo oryginalne i nowoczesne! Może chwyta mnie to dlatego, że lubię np techno, a nie przepadam za popem. ;) Pozdrawiam, M.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety jest nierówny. Mamy tu świetne utwory jak i te gorsze, których miejscami naprawdę ciężko się słucha, jest to solidny album i z pewnościa lepszy od Sounds of The Universe np, ale brakuje mu do Some Great Rewards o późniejszych do Ultra nie wspomne.

      Usuń
  2. Nie lubię tego albumu. Podoba mi się jedynie Shame. Przy Pipeline wyłączam. Single mi nie podchodzą. Doceniam jednak jedno: że muzycy eksperymentowali. Gdyby grali dla gigantow jak EMI, przepadliby i słuch by o nich zaginął. Na szczęście działali w branży niezależnej i mogli sobie pozwolić na wiele, na potknięcia, na dojrzewanie. Daniel Miller dał im masę czasu na rozwój, na ogarnięcie sprzętu, na zabawę w kreowanie nowych brzmień.
    To album z przejściowego okresu. Gore jeszcze nie wiedział, na czym się skupić; pisał o polityce, o miłości jedynie wspominał. Dave jeszcze śpiewał, jakby nie jadł śniadania, nie do końca czuł moim zdaniem kawałki Martina. Bardzo dużo dał za to zespołowi Alan Wilder. Jego aranże do przeciętnych skąd inąd piosenek na tym albumie, to najmocniejszy punkt.
    Zespoł zachłystnął się Berlinem., będącym bardziej przyjaznym miejscem dla zespołu niż angielskie studia nagraniowe. W Berlinie panował lepszy klimat dla muzyki elektronicznej i to zespół wykorzystał. Wg mnie Depeche Mode było pod wtedy pod silnym wpływem DAF, Fat Gadget, niemieckiejj sceny electro. Dla mnie 5/10. Plus za brzmienie i pomysłowe aranże. Minus za przeciętne, wymuszone , nienatchnione piosenki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdybyś na początku recenzji napisał że pochodzą z Basildonu to byłaby to recenzja warta 250 kafli

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo w pewnym teleturnieju padło pytanie "Z jakiego miasta depesz wysłał depeszę, jeśli to miejsce, w którym założono jego ulubiony zespół?" za taką właśnie kwotę

      Usuń
    2. No to faktycznie mogłem zamieścić tę informację. Może nawet wpłynęłoby to na wyświetlenia, jak tutaj.

      Usuń
    3. O, widzę że jesteś w temacie i ciekawe zjawisko z przełożeniem pytania w teleturnieju na wyświetlenia - czyżby efekt wysokiej pozycji w google? W ogóle to w tej edycji było jeszcze jedno muzyczne pytanie, które mocno mi się spodobało w swojej podchwytliwości.

      Który zespół pożyczał organy od Ryszarda Poznakowskiego z Czerwono-Czarnych?

      A - The Kinks
      B - The Doors
      C - The Animals
      D - The Rolling Stones

      Pierwsza selekcja jest prosta bo C i D grały w Polsce w latach 60. i zostają te dwie odpowiedzi. Ale teraz jest haczyk - pobieżna znajomość muzyki obydwu zespołów podpowiada i roli organów w nich, że The Animals jest bardziej prawdopodobną odpowiedzią, jednak w rzeczywistości to było TRS. Taka historyjka.

      Usuń
    4. Stawiałem na Stonesów, bo wydawało mi się bardziej prawdopodobne, że właśnie oni - sporadycznie korzystający z organów - nie zabrali na trasę własnego instrumentu.

      Obecnie, jak wpiszesz pytanie o Beatlesów w Guglu, to wyskakuje mnóstwo newsów o tym odcinku teleturnieju, ale w trakcie pierwszej emisji faktycznie musiała być wysoko wypozycjonowana moja recenzja, bo raczej nikt nie wchodził specjalnie tutaj, żeby to sprawdzić. W sumie trudne pytanie, jak ktoś się nie interesuje taką muzyką. To, że Harrison był muzykiem zespołu, można zaliczyć do wiedzy ogólnej, ale że w średnio znanym kawałku wystąpił pod pseudonimem Clapton, to już poziom ekspert. Chociaż przy Harrisonie powinna zapalić się czerwona lampka, bo była to ewidentna podpucha,

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)