Posty

[Recenzja] Peter Hammill - "Over" (1977)

[Recenzja] Miles Davis - "Someday My Prince Will Come" (1961)

[Recenzja] Grateful Dead - "Aoxomoxoa" (1969)

Obraz
Trzeci album Grateful Dead oryginalnie miał nosić tytuł "Earthquake Country" (nawiązujący do San Francisco Bay Area, gdzie często występują trzęsienia ziemi), lecz zmieniono go po sugestii grafika Ricka Griffina. Autor okładki, zafascynowany - co widać na powyższej grafice - palindromami, zasugerował tytuł, który będzie brzmiał tak samo czytany od prawej i lewej strony. Wspólnie z Robertem Hunterem - nowym współpracownikiem zespołu, od tamtej pory autorem większości tekstów - wymyślił nic nie znaczące słowo "Aoxomoxoa". A skoro mowa o okładce, warto dodać, że niektórzy twierdzą, że w umieszczonym na niej logo zespołu można dopatrzyć się zdania "We Ate the Acid". Cóż, liczba liter się zgadza, niektórych nie trzeba nawet zmieniać, ale żeby faktycznie coś takiego dostrzec, samemu chyba trzeba zażyć kwas. Choć w przeciwieństwie do swojego poprzednika, "Anthem of the Sun", longplay składa się głównie z konwencjonalnych utworów, w całości zare

[Recenzja] Czesław Niemen - "Niemen" (1971)

Obraz
Czerwony album Niemena, znany także jako "Niemen", "Niemen Enigmatic" lub "Człowiek jam niewdzięczny", to prawdopodobnie pierwszy dwupłytowy album w historii polskiej fonografii (obie płyty były sprzedawane także oddzielnie). Jak jednak wiadomo, większość dwupłytowych wydawnictw z premierowym studyjnym materiałem tylko by zyskała, gdyby skrócić je do jednej płyty. Czerwony Niemen bynajmniej nie jest tu wyjątkiem. Choć prawdę mówiąc, w tym wypadku nawet skrócenie o połowę niewiele by pomogło... Pod względem stylistycznym jest to kontynuacja rockowego kierunku obranego przez Niemena na poprzednim albumie, "Enigmatic". Jednak tym razem bez progresywnych naleciałości, za to z wyraźną inspiracją hard rockiem. Elektryczne organy i ostre partie gitary, podparte mocną grą sekcji rytmicznej, nie raz przywołują skojarzenia z Deep Purple. Pod względem instrumentalnym właściwie nie ma do czego się przyczepić, z wyjątkiem brzmienia, typowego dla ówcz

[Recenzja] Jefferson Airplane - "After Bathing at Baxter's" (1967)

Obraz
"Surrealistic Pillow" przy tym albumie to grzeczny pop. O ile tam dominowały miłe piosenki folkrockowe  o lekko psychodelicznym nastroju, tak "After Bathing at Baxter's" przynosi muzykę ostrzejszą, bardziej eksperymentalną i mocniej zanurzoną w narkotykowym klimacie. Ta muzyka ewidentnie powstawała pod wpływem środków psychoaktywnych. Muzycy informują o tym już w samym tytule - słowo "baxter" było ich kodem na LSD. Cały tytuł, w wolnym tłumaczeniu, oznacza zatem "Po kąpieli w kwasie". Największy odlot zespół serwuje w dwóch kawałkach: "A Small Package of Value Will Come to You, Shortly" i "Spare Chaynge". Pierwszy z nich to po prostu chaotyczny kolaż dźwiękowy. Drugi to natomiast dziewięciominutowy instrumentalny jam, przypominający koncertowe improwizacje Grateful Dead i Quicksilver Messenger Service (nie tak porywający, oczywiście, lecz robiący naprawdę dobre wrażenie). Pozostałe nagrania mieszczą się już w bardzi

[Recenzja] King Gizzard & the Lizard Wizard with Mild High Club - "Sketches of Brunswick East" (2017)

Obraz
King Gizzard & the Lizard Wizard w błyskawicznym tempie z mojej największej nadziei 2017 roku staje się największym rozczarowaniem. Grupa zaczęła ten rok bardzo dobrze albumem "Flying Microtonal Banana". Australijczycy udowodnili nim, że granie w stylistyce retro nie musi ograniczać się do kopiowania innych artystów, lecz jest w nim możliwe zaproponowanie czegoś oryginalnego i ambitnego. Po jego wydaniu, muzycy powinni zająć się promocją, a następnie udać na zasłużony odpoczynek i po jakimś roku zacząć, na luzie, zbierać pomysły na kolejne dzieło. Być może w takich warunkach stworzyliby coś jeszcze lepszego. Niestety, szanse na to kompletnie zaprzepaścili debilnym pomysłem, by w ciągu tego roku nagrać i wydać trzy lub cztery kolejne albumy. W takim tempie nie nagrywały nawet zespoły rockowe w latach 60. - normą były dwa albumy rocznie. I nawet taka częstotliwość nie sprzyjała nagrywaniu równych płyt. "Sketches of Brunswick East" to trzeci tegoroczny album

[Recenzja] Jakszyk, Fripp and Collins (A King Crimson ProjeKct) - "A Scarcity of Miracles" (2011)

Obraz
Choć album "A Scarcity of Miracles" nie został wydany pod szyldem King Crimson, wiele osób traktuje go jako album zespołu. Jest w tym sporo racji, bowiem w jego nagraniu wzięli udział muzycy, z których większość grała wcześniej w tym zespole (zaś wszyscy są członkami obecnego, istniejącego od 2013 roku wcielenia King Crimson). Już sama obecność Roberta Frippa, jedynego niezmiennego członka zespołu, jest wystarczającym powodem, by zaliczyć ten album do dyskografii King Crimson. A poza nim grają tu przecież także inni muzycy, którzy przewinęli się przez skład grupy: saksofonista Mel Collins występował w niej w latach 70., basista Tony Levin - od lat 80., z przerwą na przełomie wieków, a perkusista Gavin Harrison dołączył w 2007 roku. Jedyną nową twarzą jest śpiewający gitarzysta Jakko Jakszyk, znany z występów w 21st Century Schizoid Band (czyli cover bandzie King Crimson, w którym oprócz niego występował Collins i inni byli członkowie zespołu), zaś prywatnie zięć Michaela

[Recenzja] Steven Wilson - "To the Bone" (2017)

Obraz
Nowy album Stevena Wilsona to jedna z bardziej kontrowersyjnych premier tego roku. Muzyk, uważany w pewnych kręgach za zbawiciela progresywnego rocka, postanowił bowiem nagrać album popowy. Czy też, jak sam twierdzi, inspirowany ambitnym popem z lat 80., a szczególnie takimi wykonawcami, jak Peter Gabriel, Kate Bush, Talk Talk, czy Tears for Tears. Łatwo wyobrazić sobie, jakie oburzenie wywołała ta informacja we wspomnianych kręgach. Najzabawniejsze w tym jest to, że przecież Wilson nigdy nie stronił od radiowego grania, z czym często w ogóle się nie krył (np. album "Stupid Dream" Porcupine Tree, albo cała dyskografia Blackfield), choć częściej mieszał je z innymi inspiracjami, przez co przeciętnym słuchaczom jego twórczość wydaje się bardziej ambitna, niż jest w rzeczywistości. "To the Bone" nie jest zatem żadnym przełomem w twórczości tego muzyka. To typowo wilsonowski album, z tą różnicą, że inspirowany muzyką innej dekady. Będący w dodatku logiczną kontynua