[Recenzja] Jethro Tull - "Thick as a Brick" (1972)



Po wydaniu "Aqualung", przez wielu postrzeganego jako album koncepcyjny, Jethro Tull zaczął być zaliczany do nurtu rocka progresywnego. Ku niezadowoleniu wielu osób, w tym samego Iana Andersona. W zasadzie trudno się temu dziwić. Jethro Tull niewątpliwe był zespołem progresywnym w dosłownym znaczeniu - jego inspiracje od samego początku wybiegały poza rockowy idiom, a niektóre kompozycje wykraczały poza przyjęte schematy. Jednak z drugiej strony, dokonania grupy do tamtego momentu niewiele tak naprawdę miały wspólnego z bombastyczną twórczością Yes, Genesis czy Emerson, Lake & Palmer. Wręcz przeciwnie, cechowały się raczej prostotą i bezpretensjonalnością. Anderson, znany ze swojego humoru, postanowił w przewrotny sposób wykpić zaliczanie jego zespołu do nurtu, z którym się nie utożsamiał. Kolejny album, "Thick as a Brick" miał być parodią rocka progresywnego, na którym przerysowane zostaną te cechy prog-rockowych grup, do których faktycznie można mieć zastrzeżenia: formalny monumentalizm, przesadne epatowanie wirtuozerią, próby naśladowania muzyki poważnej.

Do całego projektu przyłożono się jednak bardzo starannie, poświęcając mu wiele czasu. Wrażenie robi na pewno forma wydania, niezwykle pomysłowa i oryginalna. Standardową kopertę winylowego wydania zastąpiła... 12-stronicowa gazeta, wydrukowana w prawdziwej prasie do gazet. Napisaniem artykułów zajęli się przede wszystkim Anderson, Jeffrey Hammond i John Evan, wykazując się iście montypythonowskim humorem. Głównym tematem "St. Cleve Chronicle" (miejscowość o tej nazwie oczywiście nie istnieje) jest konkurs literacki, w którym faworytem był poemat napisany przez genialnego ośmiolatka Geralda Bostocka. W ostatniej chwili dzieło zostało zdyskwalifikowane. Rzekomej choroby psychicznej autora, stwierdzonej przez lekarzy po przeczytaniu dzieła, jednak nie brakuje teorii, że faktycznym powodem był satyryczny charakter tekstu, niepozostawiający suchej nitki na żadnej warstwie społecznej ówczesnej Wielkiej Brytanii. W gazecie opublikowano też kompletny tekst poematu oraz informację, że... zespół Jethro Tull zamierza wykorzystać go na swoim kolejnym albumie. Ponadto zamieszczono też inne humorystyczne artykuły, krzyżówkę i program telewizyjny. Co ciekawe, o ile przyzwyczajeni do tego rodzaju żartów Brytyjczycy od razu wiedzieli z czym mają do czynienia, tak wielu słuchaczy ze Stanów i Japonii sądziło, że album opakowano w autentyczną gazetę, a opisane w niej postaci i wydarzenia są prawdziwe.

Materiał na longplay został zarejestrowany w grudniu 1971 roku w londyńskim Morgan Studio. gdzie udało się osiągnąć znacznie lepsze brzmienie niż podczas nagrywania "Aqualung". Od czasu tamtej sesji ze składu odszedł Clive Bunker, który założył rodzinę i nie chciał już tak dużo koncertować. Nowym perkusistą został Barrie Barlow - od tamtej pory znany jako Barriemore Barlow - dawny współpracownik Andersona, Hammonda i Evana. W połowie lat 60. muzycy tworzyli grupę The John Evan Band, znaną też pod wieloma innymi nazwami. Ówczesny skład Jethro Tull różnił się więc jedynie gitarzystą, którym pozostał Martin Barre.

Na album "Thick as a Brick" złożyła się tylko jedna, tak samo zatytułowana kompozycja. Pomyślana jako jedno, 44-minutowe dzieło, ze względu na specyfikę płyt winylowych musiała zostać podzielona na dwa utwory o mniej więcej równej długości. Na płycie podpisano ją jako kompozycję Andersona z tekstem Gerarda Bostocka, co było kolejnym żartem (w rzeczywistości słowa napisał lider zespołu). Pomimo tak monumentalnej formy, mającej wykpić bombastyczność rocka progresywnego, powstało zaskakująco udane dzieło, na ogół sprawnie unikające częstych przypadłości tego nurtu. Przede wszystkim całość ma zupełnie bezpretensjonalny charakter, nad którym unosi się lekki, humorystyczny klimat. Natomiast muzycy bynajmniej nie próbują szpanować wirtuozerią. Grają prosto, ale niebanalnie, stawiając przede wszystkim na zespołową współpracę, choć nie brakuje tu świetnych solówek. Ogólny zamysł też nie jest skomplikowany. Po prostu przeplatają się tutaj łagodniejsze momenty, o folkowym brzmieniu i melodyce kojarzącej się z bardziej odległymi epokami, a także bardziej czadowe, zdecydowanie rockowe granie, w których wykazać może się przede wszystkim Barre i sekcja rytmiczna, ale także grający najczęściej na elektrycznych organach Evan. Brzmienie jest tu zresztą bardzo bogate za sprawą wykorzystania gitary akustycznej, pianina, klawesynu, fletu, saksofonu, trąbki i skrzypiec. W tych folkowych momentach otrzymujemy czyste Jethro Tull, natomiast bardziej dynamiczne, w znacznej części instrumentalne, kojarzą się raczej z Colosseum niż udającym orkiestrę symfoniczną ELP lub Yes. Ogromnym plusem jest też na pewno mnóstwo naprawdę świetnych melodii. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to tylko do tego, że o ile "Part I" zawiera mnóstwo fajnych pomysłów, które łączą się w całkiem spójną całość, tak "Part II" nie jest już tak zborny, a niektóre fragmenty wydają się nieco przeciągnięte.

"Thick as a Brick" miał być pastiszem rocka progresywnego, a jest jednym z najlepszych albumów wpisujących się w główny nurt tej muzyki, naprawdę nieznacznie ustępującym - i to tylko w drugiej połowie - takim dziełom, jak "Close to the Edge" Yes, "In the Court of the Crimson King" King Crimson, "Octopus" Gentle Giant czy "Pawn Hearts" Van der Graaf Generator. Jest to jednocześnie najlepsze wydawnictwo Jethro Tull, który dopiero tutaj pokazał, na co naprawdę go stać, a już nigdy później nie zbliżył się do tego poziomu.

Ocena: 9/10



Jethro Tull - "Thick as a Brick" (1972)

1. Thick as a Brick (Part I); 2. Thick as a Brick (Part II)

Skład: Ian Anderson - wokal, flet, gitara, skrzypce, trąbka, saksofon; Martin Barre - gitara, lutnia; John Evan - instr. klawiszowe; Jeffrey Hammond - gitara basowa, głos; Barriemore Barlow - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: David Palmer - aranżacja orkiestry
Producent: Ian Anderson


Komentarze

  1. Ponownie posłuchałem Thick as a Brick i nie mogę zrozumieć jak wcześniej mogłem nie lubić tej płyty. Jethro Tull ogólnie nie lubię , Aqualung jest dla mnie nudny. Jednak Thick mnie wcisnęła w fotel. Niesamowita dynamika. Zero dłużyzn i specjalnego naciągania. Ciągła jazda przez całe 45 minut. Często w 20 minutowych utworach nawet moich ulubionych zespołów czekam aż utwór się skończy. Tu jest odwrotnie. Słuchając miałem nadzieję że płyta będzie trwała ale niestety nastąpił koniec.

    OdpowiedzUsuń
  2. Album rewelacyjny.Być może Ian Anderson chciał wysmiac prog rockowe nadecie,przesade.Być może dystansowal się od tej sceny.
    Ale taka postawa nie przeszkodzila mu nagrać świetnej płyty.
    Thick As A Brick czerpie z różnych źródeł. Muzycy grają z polotem,a sama kompozycja dzięki prostocie tematów i powtorzeniom trzymana jest w ryzach,nie wymyka się muzykom spod kontroli.A co najważniejsze jest w tym wszystkim luz. Co do głosu Andersona to muszę przyznać, że początkowo przeszkadzały mi te jego zaspiewy,ale w końcu do nich przywyklem.
    W każdym razie obecnie jest to mój ulubiony album Jethro.
    No i ten flet...

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna płyta do której ja często wracam. Ze swojej strony chciałbym dodać kilka ciekawostek związanych z jej nagraniem.

    Trzeba wiedzieć że w czasach powstawania tej płyty w angielskiej telewizji rekordy popularności bił serial komediowy “Latający Cyrk Monthy Pythona”, więc cały koncept wymyślonej historii Geralda Bostocka opisanej na płycie był inspirowany specyficznym angielskim humorem z którego on słynął.
    Także kultowa w U.K, fikcyjna komiksowa postać parodiowana w wielu skeczach Monthy Pythona, czyli pilot Biggles, jest wspomniana w tekście utworu (“So, where the hell was Biggles when you needed him last Saturday?”). Biggles wymieniony jest także kilka razy w “gazecie” z okładki albumu, najwięcej w “artykule” zatytułowanym“"Do Not See Me Rabbit". ;)

    Większość mieszkających w U.K fanów grupy znających i rozumiejących humor Monthy Pythona nie dała się nabrać na wymyśloną przez Andersona postać 8-letniego Bostocka, lecz amerykańscy a szczególnie japońscy fani Jethro Tull jeszcze kilkadziesiąt lat po wydaniu płyty wierzyli w to że Gerald Bostock jest realną postacią z krwi i kości. Dochodziło nawet do tego że na koncertach grupy w USA, Japonii i w Australii fani i dziennikarze dopytywali się o niego członków grupy, o czym z rozbawieniem mówili muzycy w fajnym wywiadzie załączonym do zremasterowanego w roku 1998 albumu.

    Wspominali tam także że muzyka i cały pomysł na tą płytę powstał podczas trwających kilka tygodni prób w obrzydliwie brudnej, śmierdzącej i zaszczurzonej piwnicy w Bermondsey (południowe obrzeża Londynu). Przez cały ten okres stołowali się “z doskoku” w pobliskim dusznym i wiecznie zadymionym pubie z nietrzeźwą klientelą. Głównym daniem w menu był podejrzanie wyglądający hot-dog, zapodawany im z gracją przez uśmiechniętą, szczerbatą i o potężnej tuszy barmankę, która - jak delikatnie wspominali muzycy - z higieną osobistą była na bakier. :)

    Na koniec tego wywiadu Anderson opowiedział humorystyczną anegdotę, mającą miejsce podczas pierwszych próbnych koncertów w Anglii, jeszcze przed wyruszeniem na światowe tournee promujące ten album.
    Grający na klawiszach John Evan podczas trwającego czterogodzinnego koncertu załatwił swoją potrzebę fizjologiczną na zapleczu sceny do pustej puszki po piwie którą następnie pozostawił na podłodze. Na zapleczu było ciemno, więc ktoś z obsługi technicznej niechcący kopnął ją, wylewając jej zawartość na ..głowę kostiumu królika leżącego tuż obok.
    Otóż pianista John Evan podczas koncertu zakładał ten kostium królika i czytał ze słynnej albumowej gazety najnowsze wiadomości o występującym w konkursie literackim cudownym dziecku Bostocku. “..Niestety tego wieczora założony przez niego kostium był ..trochę mokry..” - mówił rozbawiony Anderson.

    Po wydaniu tej płyty niektórzy krytycy muzyczni określili styl grupy jako bardziej komercyjną odmianę “Mothers of Invention” Franka Zappy.

    Bardzo dobra recenzja! Gratulacje.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wstyd się przyznać, ale nie słuchałem ani razu...

    OdpowiedzUsuń
  5. Kiedyś bardzo lubiłem ale jakoś ostatnio znudziły mi się te długie ponad 20-to minutowe utwory. Nawet Atom Heart Mother i Echoes. Jakoś mnie nudzą. W sumie to wałkowanie tych samych motywów przez 20 minut które można zawrzeć w 10-ciu. Zdecydowanie wolę Aqualung.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież tutaj prawie nie ma powtarzania motywów, cały czas wprowadzane są nowe, utwór nieustannie się rozwija.

      Usuń
    2. No niby tak ale jednak męczą mnie już takie długie kawałki. wolę jednak coś krótkiego i zwięzłego. Ja słucham muzyki na ulicy i jak idzie taki 20 minutowy to mnie to wkurza bo ja nie lubię przerywać utworu a tu trzeba wejść do sklepu a jestem w połowie. Krótkie to zwolnię krok i zaraz się skończy :)

      Usuń
    3. Ja słucham muzyki głównie w domu, więc nawet wolę jak dobry utwór jest długi - bo mogę się nim nacieszyć, bez konieczności puszczania po kilka razy ;) Oczywiście treść musi być odpowiednio bogata do długości. W przypadku takich utworów, jak "Thick as a Brick" (szczególnie "Part I"), "Close to the Edge", "Echoes", "Lizard" czy "Kohntarkosz", ale też oczywiście dzieł Davisa czy Coltrane'a - nie mam zastrzeżeń. W dodatku w przypadku albumów z większą ilością krótkich utworów jest większe ryzyko, że całość będzie nierówna.

      Usuń
    4. W domu też słucham i to bardziej skoncentrowany ale słucham kiedy mam ochotę. Na ulicy słucham prawie zawsze (oprócz chwil kiedy idę po bułki) w drodze do pracy czy dłuższym spacerze. I jak pisałem jak muszę wejść do apteki po drodze i trafi mi się Atom w połowie to mam wybór albo chodzić jak idiota dookoła budynku przez załóżmy 13 minut albo przerwać i słuchać potem od początku a już mi się go nie chce od nowa słuchać. W domu to co innego.

      Usuń
    5. Poza domem to obecnie słucham właściwie tylko podczas dłuższej podróży pociągiem. Mam wrażenie, że jeśli słucham w takiej sytuacji kilku długich utworów to podróż trwa krócej niż gdy słucham wielu krótszych.

      Usuń
    6. Problem miałem jak miałem w mp3 Ascension. DO pracy idę 35 minut i jak Ascension zaczął się pod domem to w miarę szedłem powoli i akurat styknęło, gorzej jak się zaczął w połowie drogi...:)

      Usuń
    7. A ja odwrotnie. Nie mam w ogóle kolumn. Jak dawniej słuchałem na kolumnach to wszystko wokoło mnie rozpraszało i ciągle zajmowałem się czym innym a muzyka zostawała w tle. Jak słucham na słuchawkach to jest cały ceremoniał. Wtedy zamykam oczy i jest tylko muzyka. A na ulicy to już sobie w ogóle nie wyobrażam iść bez muzyki na uszach.

      Usuń
  6. Mial byc pastisz a wydobyli to co w prog rocku najlepsze. Nawet nie odczuwa się braku syntezatorów. Jest za to króciutka acz mega urokliwa wstawka sekcji smyczkowej pod koniec całości. Jedna z najlepszych płyt prog rockowych i płyt w ogóle;) choc w 2 części bywa jakoś ciężkawo. Angielskiego humoru nie lubię i treść płyty malo mnie obchodzi. I tak lepsze to niż historia o durnym Raelu z Genesis owego Baranka.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024