[Recenzja] Whitesnake - "1987" (1987)



Pewnych rzeczy absolutnie nie toleruję w muzyce. Zaliczają się do nich: kicz, banał, wtórność, pretensjonalność, efekciarstwo, infantylizm, brak jakichkolwiek walorów artystycznych. Elementy te często występują razem. W przypadku dokonań Whitesnake z przełomu lat 80. i 90., pojawiają się wszystkie, może z wyjątkiem pretensjonalności. Niemałe sukcesy, jakie zespół odnosił na początku działalności, okazały się niewystarczające dla Davida Coverdale'a. Muzyk postanowił podbić dotąd dość obojętną Amerykę. W tym celu całkiem porzucił niemodne wpływy bluesa i podążył za aktualnymi trendami. A ponieważ pod koniec lat 80. promowano praktycznie tylko najgorszą tandetę i sztampę... dokładnie to znalazło się na albumie zatytułowanym "1987" (a w Stanach, żeby tamtejsi fani mogli zapamiętać, nie posiadającym tytułu wcale).

Z oryginalnego składu zespołu, poza samym Coverdale'em, pozostał tylko basista Neil Murray. Pewien staż miał już też gitarzysta John Sykes, w zespole występujący od 1983 roku (wcześniej członek Thin Lizzy). Natomiast specjalnie na tę sesję ściągnięty został Aynsley Dunbar - perkusista, który na początku swojej kariery otarł się o współpracę z Jimim Hendrixem, potem występował u boku Johna Mayalla i Franka Zappy, by z czasem grać w coraz bardziej podrzędnych grupach hardrockowych. W nagraniach gościnny udział wzięli klawiszowcy Don Airey (kumpel Murraya z jazz-rockowego Colosseum II) i Bill Cuomo, a w jednym kawałku gitarowe solo zagrał Adrian Vanderberg. Murray, Sykes i Dunbar zostali usunięci z zespołu tuż po nagraniu albumu. W promujących go teledyskach Coverdale'owi towarzyszą zupełnie inni muzycy: Vanderberg, drugi gitarzysta Vivian Campbell (ex-Dio) oraz sekcja rytmiczna znana ze współpracy z Ozzym Osbourne'em: basista Rudy Sarzo i perkusista Tommy Aldridge. Wszyscy, z wyjątkiem Campbella, wzięli udział w trasie promującej ten album.

O ile w przypadku wcześniejszych wydawnictw Whitesnake, pomimo ich licznych wad, jestem w stanie wskazać także pewne zalety, tak tutaj jest zdecydowanie gorzej. Coverdale zwrócił się w stronę mieszanki sztampowego metalu i kiczowatego AORu. Nagrania w szybkim tempie, w rodzaju "Still of the Night", "Give Me All Your Love", "Straight for the Heart" czy "Children of the Night", charakteryzują się topornymi, pozbawionymi choćby odrobiny finezji riffami, efekciarskimi solówkami, banalną grą sekcji rytmicznej, szablonową strukturą, niewyszukanymi melodiami o stadionowym zacięciu, a także przesadnie wygładzonym brzmieniem, w którym istotną rolę odgrywają tandetne brzmienia z syntezatora. Oczywiście, na płycie nie zabrakło także wolniejszych kawałków, jak ballady "Is This Love" i "Looking for Love" czy pioseneczki "Here I Go Again" i "Don't Turn Again", w których stężenie kiczu sięga zenitu. Wszystkie nagrania bez wyjątku sprawiają wrażenie taśmowych produkcji, skompilowanych z najbardziej oklepanych schematów tego typu muzyki. Co ciekawe, zespół musiał podpierać się starszymi kompozycjami, oryginalnie wydanymi już w 1982 roku na albumie "Saint & Sinners". Wspomniany "Here I Go Again" na tamtym wydawnictwie wypada równie banalnie, ale przynajmniej ma znośniejsze brzmienie. Natomiast "Crying in the Rain", w oryginale  ciężki, powolny i dość posępny blues, tutaj został niepotrzebnie przyśpieszony, podmetalizowany i wygładzony, całkiem tracąc klimat i wszystko, co mogłoby go wyróżniać.

Jedyne, co pozytywnego mogę napisać o tym albumie, to wciąż dobry - choć marnie wykorzystywany - wokal Coverdale'a, a także dwa utwory, które na poziomie kompozycji są całkiem przyzwoite, lecz zaaranżowane, zagrane i wyprodukowane zostały w przeokropny sposób. Pierwszym z nich jest oczywiście "Crying in the Rain", co potwierdza jego oryginalna wersja. Drugim - i to zapewne będzie zaskoczenie - jest przebój "Is This Love", który uważam za całkiem zgrabnie napisaną piosenkę pop (Coverdale chciał ją zresztą oddać Tinie Turner, ale nie pozwolił na to wydawca), która w mniej tandetnej, może akustycznej wersji, mogłaby być naprawdę znośna. Wszystko inne jest tu kompletnie do niczego, a choć istnieją gorsze albumy od tego, to nie zawiera on absolutnie nic, do czego warto byłoby wracać.

Ocena: 2/10



Whitesnake - "1987" (1987)

1. Still of the Night; 2. Bad Boys; 3. Give Me All Your Love; 4. Looking for Love; 5. Crying in the Rain; 6. Is This Love; 7. Straight for the Heart; 8. Don't Turn Away; 9. Children of the Night; 10. Here I Go Again; 11. You're Gonna Break My Heart Again

Skład: David Coverdale - wokal; John Sykes - gitara, dodatkowy wokal; Neil Murray - gitara basowa; Aynsley Dunbar - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Don Airey  - instr. klawiszowe; Bill Cuomo - instr. klawiszowe; Adrian Vandenberg - gitara (10)
Producent: Mike Stone i Keith Olsen


Komentarze

  1. Trudno jest ocenić ten album. Z jednej strony był to gigantyczny sukces komercyjny bo płyta sprzedała się w 17 mln egzemplarzy, a z drugiej strony jej wartość artystyczna jest wątpliwa. Ale czy 1987 rzeczywiście jest aż takie złe? Takie utwory jak Is This Love, Straight for the Heart, Don't Turn Away, Children of the Night rzeczywiście są delikatnie mówiąc do dupy. Ale przecież Still Of The Night to absolutny klasyk, Give Me All Your Love to na pewno nie ten poziom ale dobrze się tego słucha - świetnie wypada na koncertach. Dynamicznemu You're Gonna Break My Heart Again też niewiele można zarzucić, oczywiście poza plastikowym brzmieniem, ale to akurat zostawmy. Crying in the Rain - no cóż, ten genialny blues został tu nieco zmasakrowany ale przy lepszej produkcji w tej wersji mógłby się obronić. Looking for Love może i jest początkowo nieco ckliwe ale potem przechodzi w mocne hard rockowe granie, które mi się podoba. Bad Boys jest takim całkiem fajnym średniakiem, który właściwie nie przeszkadza. Summa summarum nie taki diabeł straszny jak go malują. Oczywiście produkcja płyty jest nie do zaakceptowania, ale oprócz tragicznych utworów są dobre, bardzo dobre i jeden genialny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Napiszę tak- album jest słuchalny jako tako- raz spokojnie można go przesłuchać bez jakichś przykrych doświadczeń (nie miałem takich przykrych wrażeń jak w przypadku Hysterii czy Toxicity czy innego syfu typu Slade) jednakże największą jego wadą jest właśnie to przesłodzenie (syntezatory, naiwność w wokalu jak i w aranżacji)- to najbardziej przeszkadza i odbiera całą przyjemność ze słuchania (piszę tutaj o dopuszczalnym poziomie słuchalności- oczywiście jakby nie było tych wyżej wymienionych wad dalej byloby to wydawnictwo którego nie ma sensu słuchać więcej niż raz, dwa)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja z tym albumem(jak i z tym z 1984)zaczynalem swoja przygode z muzyka.Oprocz hitow ;Straight for the Heart i Don't Turn Away,nawet lubie. "Here I Go Again" w orignale ma przepiekne brzmienie organow(Johh Lord).jest jescze 3cia wersja tego hitu tzw.US remix,to jest dopiero tandeta.Tam na perkusji gra Danny Carmassi z grupy "Heart",znanej z AORowych hitow z lat 80.

    OdpowiedzUsuń
  4. A co na obecną chwilę sądzisz pan o kolaboracji Coverdale i Pagego, poza tym że kiedyś stawiałeś to w jednym szeregu z niektórymi albumami Led Zeppelin, a teraz ocena stopniała o kilka stopni. Chyba dobrze śmiga w dziecinie rozrywkowego rocka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zbyt dawno tego słuchałem, żeby się teraz wypowiedzieć. Myślę jednak, że teraz nie postawiłbym tego albumu obok płyt Led Zeppelin (do 1975/76 roku włącznie), bo ogólnie mało co z nieprogresywnego rocka postawiłbym tak wysoko, jak Zeppelinów. Dość długo zajęło mi, żeby naprawdę docenić ten zespół - pewnie stąd też takie porównanie w recenzji Coverdale/Page, że nie uważałem LZ za coś wybitnego - ale to jeden z niewielu przedstawicieli ścisłego mainstreamu rockowego, któremu muzycznie nie mam nic do zarzucenia.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Carme López - "Quintela" (2024)