Posty

[Recenzja] The Byrds - "Byrds" (1973)

Obraz
Tytuł tego albumu jest bardzo wymowny. The Byrds powraca tu w oryginalnym składzie, czasem uznawanym za jedyny słuszny. Roger McGuinn, Gene Clark, David Crosby, Chris Hillman i Michael Clarke to ci sami muzycy, którzy na debiutanckim "Mr. Tambourine Man" wynaleźli folk rock oraz jangle pop, a rok później, wraz z wydaniem singla "Eight Miles High", stali się jednym z pionierów rocka psychodelicznego. Z czasem jednak z zespołu zaczęli odchodzić kolejni muzycy, a nagrywane w nowych składach płyty nie były już tak ekscytujące. Reaktywacja pierwotnego wcielenia grupy była jednak kwestią czasu, a plotki na ten temat pojawiały się w prasie muzycznej jeszcze zanim muzycy podjęli ze sobą jakiekolwiek rozmowy. Czy coś mogło pójść nie tak? Okazuje się, że bardzo wiele. Przede wszystkim trzeba sobie zdać sprawę, że był to powrót czysto biznesowy, dokonany z pobudek nie artystycznych, a merkantylnych. Nowe wcielenie The Byrds komercyjnie radziło sobie coraz gorzej, podobnie zres

[Recenzja] Blue Cheer - "Vincebus Eruptum" (1968)

Obraz
Pod koniec lat 60., gdy na amerykańskiej scenie rockowej wciąż dominowała psychodelia i granie o zabarwieniu folkowym, pojawiła się grupa zupełnie innego rodzaju. Był rok 1967, kiedy trójka młodych Kalifornijczyków postanowiła założyć zespół. Przybrana przez nich nazwa Blue Cheer, zaczerpnięta od jednego z określeń na LSD, to właściwie jedyny związek z psychodelią. Chociaż trio wyraźnie czerpało inspiracje od The Jimi Hendrix Experience i Cream, to z ich twórczości przejęło przede wszystkim dążenie do grania w jak najcięższy i najbardziej czadowy sposób. Nie było w muzyce Amerykanów miejsca na finezję czy wirtuozerię, za to w pełni pokazano tu potęgę prostych riffów z podkręconym na maksa przesterem, a także zwartej, intensywnej sekcji rytmicznej. Na współczesnych słuchaczach, którzy nie stronili od hard rocka czy różnych odmian metalu, raczej nie zrobi to wszystko większego wrażenia. Ważny jest jednak historyczny kontekst. Styczeń 1968 roku, gdy ukazał się debiutancki "Vinceb

[Recenzja] Gary Moore - "Run for Cover" (1985)

Obraz
"Run for Cover" to apogeum merkantylnych dążeń Gary'ego Moore'a. Jest na tej płycie chyba wszystko, na co w połowie lat 80. panowała moda, począwszy od skomercjalizowanego hard rocka po syntezatorowy pop. Tandetne klawisze odgrywają na tej płycie gargantuiczną rolę. I żeby było jasne - to nie syntezatory same w sobie są złe, ale sposób, w jaki je tu wykorzystano. Nie brakuje przykładów muzyki ze zbliżonego okresu, gdzie te technologiczne nowinki zaadaptowano w bardzo fajny sposób. Moore jednak, podobnie jak wielu innych muzyków z tamtego pokolenia, nie miał kompletnie pomysłu, jak sensownie wpleć je w swoją dotychczasową stylistykę - robi to w najbardziej sztampowy, pozbawiony dobrego smaku sposób. Czadowe kawałki z największą rolą syntezatorów, jak tytułowy "Run for Cover", "Military Man", "Out in the Fields" czy najbardziej żenujący "Once in a Lifetime" (coś jakby skrzyżowanie "Rainbow in the Dark" Dio z "J

[Recenzja] The Byrds - "(Untitled)" (1970)

Obraz
To wyjątkowa pozycja w dyskografii The Byrds. Dwupłytowy album prezentuje nie tylko nowe utwory  zarejestrowane w studiu, ale też materiał koncertowy. Było to pierwsze oficjalne wydawnictwo zespołu z nagraniami na żywo i przez wiele lat jedyne, co zmieniło dopiero opublikowanie "Live at the Fillmore - February 1969" (2000) i "Live at Royal Albert Hall 1971" (2008). Nie przypadkiem wszystkie te rejestracje pochodzą ze zbliżonego okresu. Ówczesny skład wypadał naprawdę znakomicie na scenie.  Oprócz ostatniego muzyka oryginalnego wcielenia grupy, Rogera McGuinna, tworzyli go gitarzysta Clarence White i perkusista Gene Parsons - obaj wzięli już udział w nagraniu płyt "Dr. Byrds & Mr. Hyde" oraz "Ballad of Easy Rider" - a także nowy basista, Skip Battin. Materiał koncertowy, wypełniający pierwszą płytę, zarejestrowano podczas dwóch występów w Nowym Jorku, 28 lutego oraz 1 marca 1970 roku. Uwagę przyciąga przede wszystkim 16-minutowe wykonanie klas

[Recenzja] The Lovin' Spoonful / The Paul Butterfield Blues Band / Eric Clapton and the Powerhouse / Al Kooper / Tom Rush - "What's Shakin'" (1966)

Obraz
W czasach sprzed internetowego piractwa oraz nieco późniejszych legalnych serwisów streamingowych, popularne było wydawanie tzw. samplerów. To nic innego, jak kompilacje utworów różnych wykonawców z katalogu danej wytwórni fonograficznej, dające możliwość zapoznania się z ich twórczością przed zakupem regularnych albumów. Jednym z ciekawszych wydawnictw tego typu jest "What's Shakin'" labelu Elektra Records z 1966 roku. Jeszcze w pierwszej połowie lat 60. oficyna była kojarzona wyłącznie z amerykańskim folkiem. Przedstawiciele oficyny dostrzegli jednak rosnące zainteresowanie powoli kształtującym się rockiem i rozpoczęli polowanie na tego typu zespoły. Wśród pierwszych zakontraktowanych grup były The Paul Butterfield Blues Band i Love, a największym odkryciem miał okazać się The Doors. Poczyniono też starania o pozyskanie The Lovin' Spoonful, jednak ostatecznie muzycy wybrali inną ofertę. Kilka utworów, jakie zarejestrowali dla Elektry, stało się podstawą &quo

[Recenzja] Gary Moore - "Victims of the Future" (1983)

Obraz
W latach 80. Gary Moore kompletnie zatracił się w heavy metalu. Po latach sam krytykował ten okres swojej kariery:  Wszystkie te cięższe, szybsze kawałki wydają mi się raczej beznadziejne  - mówił w jednym z wywiadów przeprowadzonych już w następnej dekadzie i trudno nie przyznać mu racji. Album "Victims of the Future" należy do największych ofiar tego podejścia. Zdecydowana większość materiału bazuje na już wtedy ogranych kliszach, przy czym nie mniejszym problemem okazują się kompletnie bezbarwne kompozycje. Nawet gdy na warsztat zostaje wzięty taki klasyk, jak "Shapes of Things" - oryginalnie wykonywany przez The Yardbirds, ale najlepiej zagrany, jeszcze w latach 60., przez The Jeff Beck Group  - sprowadza się tutaj do wyjątkowo topornego odegrania, przez co traci swoją wyrazistość. Ponad ogólną przeciętność wybijają się dwa bardziej zaangażowane tekstowo utwory: tytułowy "Victims of the Future" oraz nawiązujący do zestrzelenia koreańskiego samolotu

[Recenzja] The Byrds - "Sweetheart of the Rodeo" (1968)

Obraz
Z oryginalnego składu The Byrds pozostało tylko dwóch muzyków: Jim/Roger McGuinn oraz Chris Hillman. Tuż przed rozpoczęciem nagrań na szósty album dołączył do nich Gram Parsons, dotychczas muzyk dziś już zapomnianego, choć pionierskiego dla country rocka zespołu International Submarine Band. Nie zagrzał długo miejsca w The Byrds - odszedł niedługo po tej sesji, zabierając ze sobą Hillmana, aby razem stworzyć nową grupę, The Flying Burrito Brothers - jednak odcisnął bardzo silne piętno na "Sweetheart of the Rodeo". Nie pozostało tu nic z eklektyzmu trzech poprzednich albumów. Nie ma żadnych psychodelicznych odlotów, dylanowskiego folku, beatlesowskich piosenek, odniesień do jazzu czy proto-jangle popu. Całość utrzymana jest w stylistyce country, raz bliższej tradycji tego gatunku (przede wszystkim "I Am a Pilgrim" i "Pretty Boy Floyd"), kiedy indziej w wersji urockowionej ("You Ain't Goin' Nowhere", "One Hundred Years From Now",