Posty

[Recenzja] Blood Ceremony - "Lord of Misrule" (2016)

Obraz
Właśnie ukazał się czwarty album Kanadyjczyków z Blood Ceremony, "Lord of Misrule". Wielokrotnie chwaliłem grupę za to, że czerpiąc z klasycznych wzorców, stworzyła swój rozpoznawalny i dość oryginalny - jak na retrorockowe standardy - styl, łączący ciężar i atmosferę Black Sabbath z folkową melodyką Jethro Tull. Pytanie tylko, jak długo można taki styl eksploatować? Zespoły, które osiągnęły już sukces, mają ten luksus, że mogą pozwolić sobie na zmianę kierunku, a i tak pozostaną w centrum uwagi. Jednak dla zespołu pokroju Blood Ceremony, mającego wąskie grono fanów, taki krok byłby prawdopodobnie komercyjnym samobójstwem. Nie chcąc stracić dotychczasowej publiczności, muzycy są zmuszeni trzymać się pewnej konwencji. A słuchając "Lord of Misrule" mam wrażenie, że są już  nią wyraźnie zmęczeni. Bo ileż można grać utwory oparte na tym samym pomyśle? Po raz kolejny wszystko sprowadza się do łączenia sabbathowych riffów z - w zależności od utworu - tullowym fletem

[Recenzja] Quicksilver Messenger Service - "Happy Trails" (1969)

Obraz
Drugi album Quicksilver Messenger Service to być może najlepszy dowód na to, by nie oceniać płyty po okładce. Grafika zdaje się sugerować klimaty westernowe i country, które wprawdzie faktycznie się tutaj pojawiają, ale w homeopatycznych ilościach. Zapewne miał to być tylko żart, jednak ciekawe, jak wiele osób przeszło obok tego albumu obojętnie, nie zdając sobie nawet sprawy, że to jedno z największych arcydzieł rocka psychodelicznego, jeśli nie całej, szeroko pojętej muzyki rockowej. "Happy Trails" to jednak dość specyficzny album. Zarejestrowany został bowiem głównie podczas koncertów - konkretnie dwóch występów w bliźniaczych salach Fillmore East i Fillmore West - ale później tak go zmiksowano, by brzmiał jak wydawnictwo studyjne. Odgłosy publiczności zostały niemal całkiem wycięte, a mimo tego doskonale udało się uchwycić magię koncertowych improwizacji zespołu i żywioł, jaki trudno byłoby odtworzyć w warunkach studyjnych. Całą pierwszą stronę winylowego wydania wy

[Recenzja] Groundhogs - "Split" (1971)

Obraz
Ciekawa sprawa z tym albumem. Grupę Groundhogs trudno uznać za prominentnego przedstawiciela rockowej sceny przełomu lat 60. i 70. Zaczynał jako kompletnie odtwórczy zespół blues-rockowy, by na kolejnych płytach wypracować nieco bardziej rozpoznawalny styl, który trudno jednak określić mianem nowatorskiego. Nikt raczej nie mógł spodziewać się po tym zespole niczego wyjątkowego. Tymczasem czwarty w dyskografii "Split" okazał się płytą wcale nie gorszą od propozycji ówczesnej rockowej czołówki. Nie odstawał też od niej pod względem sprzedaży, dochodząc do 5. miejsca brytyjskiej listy. Tony McPhee i spółka po prostu świetnie się wpasowali w ówczesne trendy, z jednej strony stawiając na hardrockowy czad i ciężar, zaś z drugiej - unikając najbardziej sztampowych rozwiązań oraz schematów. Trudno zarzucać grupie, że wspomniany sukces był wynikiem jakiś kompromisów. Zaryzykuję stwierdzenie, że to najmniej komercyjny materiał z klasycznego okresu. Całą pierwszą stronę winylowego w

[Recenzja] Glenn Hughes - "Play Me Out" (1977)

Obraz
Śpiewający basista Glenn Hughes był właśnie tym muzykiem Deep Purple, który najbardziej nalegał na włączenie do stylu grupy elementów funkowych, a następnie zwiększanie ich znaczenia. Początkowo dość mocno sprzeciwiał się temu Ritchie Blackmore. O ile jednak na "Burn" takie wpływy są faktycznie śladowe, to już na "Stormbringer" w kilku momentach spychają hard rock na dalszy plan. Na nagranym już bez Blackmore'a, za to z mocno wspierającym Hughesa Tommym Bolinem, albumie "Come Taste The Band" hard rock i funk funkcjonują na równych prawach, a nawet znalazło się miejsce dla stricte soulowej ballady "This Time Around". Muzyk miał idealną barwę i warunki głosowe, by sprawdzić się w takiej stylistyce. Popularna anegdota głosi, że sam Stevie Wonder, po usłyszeniu śpiewu Hughesa, musiał się upewnić w kwestii koloru jego skóry. Już jako muzyk Deep Purple Glenn rozważał nagranie albumu w czarnych  klimatach. Jako producenta widział Davida Bowie, k

[Recenzja] The Rolling Stones - "A Bigger Bang" (2005)

Obraz
Powiedzieć, że w XXI wieku aktywność twórcza The Rolling Stones zmalała, to jak nic nie powiedzieć. Ona praktycznie zamarła. Przez ostatnie piętnaście lat zespół był w stanie nagrać jedynie jeden album i parę zapychaczy na składanki. To może chociaż ten longplay, "A Bigger Band", prezentuje jakiś poziom? Osiem lat, jakie minęły od wydania poprzedniego "Bridges to Babylon" to w końcu szmat czasu, aby wyselekcjonować co lepsze pomysły i dobrze zaplanować całość. Stonesi jednak po raz kolejny poszli po linii najmniejszego oporu. To jest jeden wielki fanserwis. Nie znajdziemy tu nic, poza patentami, które muzycy ogrywali do znużenia przez poprzednie dekady. Typowo stonesowskie czady (np. "Rough Justice", "It Won't Take Long") i równie archetypowe ballady (np, "Streets of Love", "Laugh, I Nearly Died"), uzupełnione są odrobiną funku w "Rain Fall Down" oraz akustycznym bluesem "Back of My Hand". I to na

[Recenzja] Roy Harper - "Lifemask" (1973)

Obraz
"Lifemask" powstawał w trudnym dla Roya Harpera okresie. Artysta zmagał się z problemami zdrowotnymi i na poważnie zaczął rozmyślać o śmierci. Odbiło się to na ostatecznym kształcie albumu, począwszy od okładki, przedstawiającej maskę pośmiertną Harpera - choć po jej otwarciu na boki ukazuje się zdjęcie jak najbardziej żywego muzyka -  a kończąc na wypełniającym całą drugą stronę winyla utworze "The Lord's Prayer", opisanym przez Roya jako jego ostatnia wola i testament . Ten 23-minutowy długas rozpoczyna się w najmniej interesujący sposób, jaki mogę sobie wyobrazić. Trwająca blisko cztery minuty sekcja "Poem" to jedynie deklamacja Harpera bez akompaniamentu instrumentów. Później jednak robi się zdecydowanie ciekawiej. Kolejne cztery części to zróżnicowane granie, czasem bardziej intymne, gdy słyszymy jedynie emocjonalny śpiew oraz misterne partie akustycznej gitary, a kiedy indziej bardziej dynamiczne, gdy do artysty dołączają inni muzycy: Jimmy

[Recenzja] Quicksilver Messenger Service - "Quicksilver Messenger Service" (1968)

Obraz
Mam nieodparte wrażenie, że amerykański rock sprzed lat 70. nawet nie tyle nie cieszy się w naszym kraju dużą popularnością, co po prostu pozostaje niezbadanym terytorium. Rock lat 60. w Stanach to przecież nie tylko Jimi Hendrix i The Doors. To także poszukujący twórcy w rodzaju Franka Zappy i The Velvet Underground, a przede wszystkim niezwykle bogata i różnorodna scena psychodeliczna, skupiona głównie w Kalifornii, choć przecież nie tylko, by wspomnieć o teksańskim The 13th Floor Elevators. Najbardziej aktywne były jednak sceny w Los Angeles - skąd pochodzi wspomniane The Doors, ale też The Byrds czy The United States of America - oraz San Francisco, gdzie zaczynała tzw. wielka trójka: Grateful Dead, Jefferson Airplane oraz Quicksilver Messenger Service. Szczególnie ta ostatnia nazwa może brzmieć obco dla polskich słuchaczy.  Grupa powstała już w 1965 roku, jednak muzycy dość długo zwlekali z podpisaniem kontraktu, obawiając się komercjalizacji. W międzyczasie doszło do kilku pe

[Recenzja] The Butterfield Blues Band - "The Resurrection of Pigboy Crabshaw" (1967)

Obraz
Bez większej przesady można stwierdzić, że The Butterfield Blues Band miał istotny wkład w ukształtowanie się muzyki rockowej i zwrócenie jej w bardziej ambitnym kierunku. A to tylko za sprawą jednego albumu, drugiego w dyskografii "East-West", zaś szczególnie tytułowego utworu - kilkunastominutowego jamu na pograniczu bluesa, rocka, jazzu i muzyki hindustańskiej, który stanowi jeden z pierwszych przykładów psychodelii. Kontynuację tego kierunku niestety zaprzepaściło posypanie się składu. W zespole została tylko połowa muzyków odpowiedzialnych za tamten album: gitarzysta Elvin Bishop, klawiszowiec Mark Naftalin oraz sam Paul Butterfield. Braki wkrótce uzupełnili basista Bugsy Maugh oraz jazzowy bębniarz Phil Wilson, jeden z założycieli Art Ensemble of Chicago. W nagraniu trzeciego albumu, " The Resurrection of Pigboy Crabshaw", wzięła udział także trzyosobowa sekcja dęta - z zaczynającym wówczas karierę Davidem Sanbornem na saksofonie altowym - która najwyraźni