[Recenzja] Sexwitch - "Sexwitch" (2015)

Sexwitch - Sexwitch


Najlepsza muzyka na Halloween? W ubiegłych latach chętnie sięgałem po debiut Black Sabbath, "Death Walks Behind You" Atomic Rooster, "First Utterance" Comus, "Nosferatu" Popol Vuh czy "Heresie" Univers Zero. Tym razem przypomniałem sobie o eponimicznym albumie Sexwitch. To jedyne wydawnictwo tego efemerycznego projektu, tworzonego przez wokalistkę Natashę Khan - najbardziej znaną ze swoich popowych płyt pod pseudonimem Bat for Lashes - wraz z instrumentalistami neo-psychodelicznego, indie-rockowego TOY oraz grającym tu na syntezatorze i odpowiadającym za produkcję Danem Careyem, dziś silnie powiązanym ze sceną Windmill - współpracuje lub współpracował ze Squid, black midi czy Black Country, New Road.

Muzycy po raz pierwszy zagrali razem w 2013 roku na singlu "The Bride", będącym przeróbką irańskiej piosenki z czasów sprzed rewolucji. Wówczas jednak nazwa Sexwitch nie padła. Pojawiła się dopiero na albumie przygotowanym podczas ich drugiego i ostatniego spotkania w studiu. W trakcie jednego dnia muzycy nauczyli się grać kilka folkowych lub psychodelicznych piosenek z przełomu lat 60. i 70., oryginalnie wykonywanych przez twórców z Iranu, Maroka, Tajlandii, ale też Amerykanina Skipa Spence'a, a następnie opracowali własne aranżacje oraz zarejestrowali cały materiał za jednym podejściem. Później muzycy dali jeszcze dwa koncerty i projekt zakończono.

Co ciekawe, pierwszy raz słuchałem tego albumu w zwolnionym tempie - nieświadomie, po prostu tak został zamieszczony na YouTube, prawdopodobnie ze względu na prawa autorskie. Wówczas wydał mi się płytą znacznie bardziej posępną niż jest w rzeczywistości. Ale także we właściwym tempie zawarta tu muzyka brzmi - za sprawą plemiennych bębnów i perkusjonaliów, hipnotycznych linii basowych czy szamańskich wokali Khan - niczym jakiś pogański rytuał. Najlepszym tego przykładem dwa najdłuższe, około siedmiominutowe nagrania, "Ha howa ha howa" i "Kassidat el hakka", oba zresztą wyciągnięte z tej samej kompilacji "Raw 45s of Morocco", zbierającej rarytasowe kawałki marokańskich singli różnych wykonawców. Pomimo zachowania oryginalnych tytułów, teksty zostały tu - i w innych utworach - przetłumaczone na angielski. W "Ha howa ha howa" świetną atmosferę budują takie elementy, jak syntezatorowe tło, rytualistyczne bębny, hipnotyczny, lekko przesterowany bas, schowana, nerwowa gitara oraz przechodzący od bardziej zmysłowych momentów do krzyku wokal. W "Kassidat el hakka" jest jeszcze więcej wokalnego szaleństwa, ponadto bardziej wyeksponowany zostaje syntezator, a zwłaszcza orientalizująca gitara, która wraz z sekcją rytmiczną wprowadza w rytualny trans.

Nieco inne podejście przynosi umieszczony pomiędzy "Helelyos", pochodzący z repertuaru irańskiego piosenkarza Zia Atabi. To bardziej piosenkowy kawałek, łączący psychodeliczne brzmienia klawiszy, post-punkową gitarę, dubowy bas oraz niezmiennie plemienną perkusję. Także w takim wydaniu muzykom udało się stworzyć ciekawy, jakby okultystyczny klimat. Nieco mniej porywająco wypadają natomiast trzy pozostałe utwory, wypełniające końcówkę albumu. "Lam plenarn kiew bao" to już bardziej subtelna piosenka, w klimatach psychodelicznego rocka, tylko o bardziej współczesnym brzmieniu. Melodyka jedynie nieznacznie wskazuje na tajlandzkie pochodzenie utworu. Fajnie wypada połączenie psychodelii, post-punku i funkowo rozbujanej sekcji rytmicznej w kolejnym nagraniu z Iranu, "Ghoroobaa ghashangan", zresztą najbardziej przebojowym z tej płyty, choć zupełnie bez tego fantastycznego klimatu z początku albumu. Jeszcze bardziej konwencjonalnie wypada przeróbka "War in Peace", ostrzejsza i bardziej energetyczna od oryginału Skipa Spence'a, ale zachowująca przyjemną melodię oraz psychodeliczne brzmienie.

Nie da się ukryć, ze trochę zabrakło tu konsekwencji. Po pierwszych trzech - czasowo zajmujących  blisko 2/3 albumu - utworach, których nastrój idealnie oddaje okładka i nazwa projektu, następuje odwrót od tych transowo-rytualnych klimatów. Reszta płyty wypada przyjemnie, ale już nie tak wyjątkowo. Bardzo fajny był natomiast sam pomysł, by zebrać nieznane utwory z różnych stron świata i nadać im bardziej nowoczesnego, rockowego - ale bez popadania w rockową sztampę - charakteru. Jest w tym potencjał na kolejne płyty, jednak Sexwitch z założenia miał być jednorazowym przedsięwzięciem i prawdopodobnie nim pozostanie.

Ocena: 8/10



Sexwitch - "Sexwitch" (2015)

1. Ha howa ha howa; 2. Helelyos; 3. Kassidat el hakka; 4. Lam plearn kiew bao; 5. Ghoroobaa ghashangan; 6. War in Peace

Skład: Natasha Khan - wokal; Dan Carey - syntezator; Alejandra Diez - syntezator; Tom Dougall - gitara; Dominic O'Dair - gitara; Maxim Barron - gitara basowa; Charlie Salvidge - perkusja; Giles King - instr. perkusyjne
Producent: Dan Carey


Komentarze

  1. Jeśli chodzi o Halloween, to dzisiaj już odpaliłem sobie na gramofonie "Melissa" Mercyful Fate, chyba nie ma lepszej muzyki na tą okoliczność.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)