[Recenzja] Marvin Gaye - "What's Going On" (1971)

Marvin Gaye - What's Going On


Kiedy w 2020 roku magazyn "Rolling Stone" zaprezentował odświeżoną wersję swojej listy 500 albumów wszech czasów, podniosło się sporo głosów krytycznych. Najbardziej absurdalne zarzuty skupiały się na rzekomej nadreprezentacji płyt nagranych przez czarnoskórych, kobiety i czarnoskóre kobiety. No bo przecież tylko biali mężczyźni potrafią tworzyć muzykę… Na szczęście tego typu podejście w XXI wieku przestało być dominujące, a na współczesny muzyczny kanon składają się już nie tylko rockowe klasyki. Oczywiście, lista "Rolling Stone" nie jest idealna, jak każdy inny tego typu przegląd, w którym punktują tytuły popularne, a niekoniecznie istotne. Nierzadko jednak obie te rzeczy idą w parze, czego doskonałym przykładem aktualny numer jeden rankingu - "What's Going On" Marvina Gaye'a. To także jeden z najlepszych dowodów na jakość afroamerykańskiej sztuki.

Błędem byłoby skupiać się tu wyłącznie na warstwie muzycznej, choć ta jest znakomita sama w sobie. "What's Going On" to jednak także ważny komentarz na temat ówczesnej sytuacji w Stanach Zjednoczonych, w czasach narastających procesów przeciwko wojnie wietnamskiej. Zalążkiem albumu był utwór tytułowy, napisany jeszcze w 1969 roku przez Renaldo "Obie" Bensona i Ala Clevelanda po tym, gdy pierwszy z nich był naocznym świadkiem jednego z brutalnie stłumionych przez policję antywojennych protestów. Benson początkowo planował nagrać tę wczesną wersję "What's Going On" ze swoim zespołem Four Tops, jedną z topowych grup wytwórni Motown. Pozostali muzycy nie mieli jednak ochoty grać protest songów. Zainteresowania nie wykazała też Joan Baez, której Benson zaprezentował swoją kompozycję. Dopiero Gaye podszedł do niej bardziej entuzjastycznie, z tym że postanowił zmienić melodię i napisać własny tekst. Pozostał jednak przy antywojennych klimatach, także nawiązując do pokojowych manifestacji i tłamszenia ich przez władze. Nabrał jednak bardziej osobistego charakteru, poprzez nawiązania do historii własnego brata Frankiego, który właśnie wrócił z frontu. Co więcej, Gaye nie tyle krytykuje ówczesną sytuację polityczno-społeczną, co raczej proponuje uniwersalną refleksję na temat niepotrzebnych podziałów i sugeruje unikanie konfliktów.

Marvin Gaye do tamtej pory nie kojarzył się z tworzeniem tak zaangażowanych utworów. W trakcie swojej kilkunastoletniej kariery zdążył wydać już dziesięć albumów studyjnych, które wypełniają typowe dla Motown piosenki, najczęściej o tematyce miłosnej. Co ciekawe, Gaye miał też w dorobku romantyzujący wojnę utwór "Soldier's Plea". Od jej nagrania minęła jednak prawie cała dekada. Przez ten czas do głosu doszły różne ruchy kontestatorskie, muzyka rozrywkowa straciła swoją niewinność, a sam artysta czuł coraz większą potrzebę wyjścia z narzucanej przez wytwórnię, konformistycznej konwencji. Pewny swojej pozycji na muzycznej scenie, zdecydował się zaprezentować wydawcy nagranie "What's Going On". Reakcje były zdecydowanie negatywne. Szefostwo Tamla/Motown Records podchodziło do muzyki w czysto biznesowy sposób, a w przypadku tego utworu istniały, poniekąd zasadne, obawy niechęci ze strony bardziej konserwatywnych konsumentów. Gaye postawił jednak ultimatum - albo utwór zostanie wydany, albo już nigdy nic nie nagra. Singiel "What's Going On" okazał się wielkim przebojem (2. miejsce w amerykańskim notowaniu), a artysta dostał zielone światło, by rozwinąć go w pełen album.

Rozwinąć to właściwe słowo, ponieważ "What's Going On" nie jest kolejnym zbiorem niepowiązanych ze sobą kawałków, a albumem koncepcyjnym, spójnym zarówno pod względem tekstowym, jak i muzycznym. Do tematyki protestów dochodzą problemy wracających z Wietnamu weteranów ("What's Happening Brother"), kwestia narastającej narkomanii ("Flyin' High") i wciąż niemalejących nierówności społecznych ("Inner City Blues"), a także powszechny wówczas strach przed zagładą nuklearną ("Save the Children") oraz niezbyt popularna w tamtych czasach troska o środowisko ("Mercy Mercy Me"). A całość ma też silne przesłanie religijne, co zdradzają już tytuły w rodzaju "God Is Love" czy "Wholy Holy". Gaye pozostał głęboko wierzącym człowiekiem, pomimo doświadczenia już w dzieciństwie hipokryzji przedstawicieli religijnych instytucji - jego przemocowy ojciec był też pastorem. I to właśnie przez swojego ojca Marvin Gaye został zamordowany w 1984 roku. Trudne relacje rodzinne były jednym z powodów pogarszającego się stanu zdrowia psychicznego artysty w okresie prac nad "What's Going On". Ale największą traumą była śmierć wokalistki Tammi Terrell, z którą Gaye wielokrotnie współpracował w poprzedniej dekadzie.

"What's Going On" wyróżnia się jednak także pod względem muzycznym. To właściwie jedna rozbudowana kompozycja, niemal niezauważalnie podzielona na dziewięć części. Poszczególne utwory płynnie przechodzą w następne - jedynie z przerwą pomiędzy "Mercy Mercy Me" i "Right On", wymuszoną specyfiką płyty winylowej - a chociaż w każdej kolejnej sekcji następują zmiany w linii melodycznej czy intensywności, to zachowana jest bardzo duża konsekwencja pod względem nastroju oraz aranżacji. Jak na album mimo wszystko pozostający stuprocentową płytą soulową (choć momentami o lekko jazzowych naleciałościach), aranżacje okazują się tu niezwykle kunsztowne i starannie dopracowane. Poza liderem - udzielającym się w roli producenta, wokalisty oraz pianisty - w nagraniach wzięło udział kilkunastu muzyków The Funk Brothers, sesyjnego zespołu Motown Records, a także liczne chórzystki i chórzyści oraz rozbudowana orkiestra dęto-smyczkowa. Taki aparat wykonawczy pozostawiony do dyspozycji rockowych muzyków zapewne posłużyłby do zwiększenia patosu, tutaj jednak udaje się zachować bezpretensjonalną, raczej lekką atmosferę. Bo pomimo zaangażowanej warstwy tekstowej, muzyka nie traci popowej atrakcyjności ani przystępności.

Oryginalna pierwsza strona albumu składa się z sześciu krótszych utworów. Serię tę znakomicie rozpoczyna tytułowy "What's Going On", który wyznacza kierunek dla reszty płyty. Pięć kolejnych ścieżek można wręcz nazwać wariacjami na temat tego najważniejszego utworu, ale też jego rozwinięciem, ponieważ dochodzą tu kolejne świetne melodie, a akcent przesuwa się między popową przebojowością a religijnymi uniesieniami. Jeszcze większe wrażenie robi na mnie jednak strona druga, z dwoma dłuższymi nagraniami, połączonymi ze sobą wyciszonym "Wholy Holy". Siedmiominutowy "Right On" za sprawą wiodących partii fletu, charakterystycznego motywu pianina, wyraziście pulsującego basu i bardziej jamowej struktury kojarzy mi się z ówczesną twórczością grupy Traffic, przy czym wynika to raczej z inspiracji brytyjskiej grupy afroamerykańską sceną R&B, niż na odwrót. W każdym razie świetny to utwór, nie tylko pod względem instrumentalnym. Natchniony śpiew Gaye'a to zresztą atut całego albumu. A muzycznie porywa także finałowy "Inner City Blues", kolejny bardziej jamowy kawałek, z fantastycznie bujającym basem, egzotycznymi bębnami, zapętlonym motywem pianina oraz idealnie wkomponowanym wstawkami dęciaków i smyczków. Wpleciono tu też krótką repryzę utworu tytułowego, co w samym utworze niekoniecznie działa na korzyść, jednak pomysł ten znacznie zyskuje w kontekście całego albumu, podkreślając jego koncepcyjny charakter.

"What's Going On", opus magnum Marvina Gaye, to absolutna klasyka czarnej muzyki i być może najlepsza płyta w muzyce soul. Znakomicie udało się tu zachować wszystkie cechy gatunku, przy jednocześnie bardziej artystycznym, progresywnym myśleniu o muzyce oraz większym zaangażowaniu w warstwie słownej. Swoją drogą prawie nic się ten album nie zestrzał, ani muzycznie, ani tekstowo. Uniwersalne, ponadczasowe dzieło.

Ocena: 10/10



Marvin Gaye - "What's Going On" (1971)

1. What's Going On; 2. What's Happening Brother; 3. Flyin' High (In the Friendly Sky); 4. Save the Children; 5. God Is Love; 6. Mercy Mercy Me (The Ecology); 7. Right On; 8. Wholy Holy; 9. Inner City Blues (Make Me Wanna Holler)

Skład: Marvin Gaye - wokal, pianino, melotron (6), cajón (1); Johnny Griffith - czelesta, dodatkowe instr. klawiszowe; Earl Van Dyke - dodatkowe instr. klawiszowe; Joe Messina - gitara; Robert White - gitara; James Jamerson - gitara basowa (1-5); Bob Babbitt - gitara basowa (6-9); Chet Forest - perkusja; Jack Brokensha - wibrafon, instr. perkusyjne; Jack Ashford - instr. perkusyjne; Eddie "Bongo" Brown - instr. perkusyjne; Earl DeRouen - instr. perkusyjne (7); Bobbye Hall - instr. perkusyjne (9); Eli Fountain - saksofon altowy (1); Wild Bill Moore - saksofon tenorowy (6); Detroit Symphony Orchestra - instr. smyczkowe i dęte; David Van De Pitte - dyrygent orkiestry; Lem Barney, Marlene Barrow, Dave Bing, Louvain Demps, Mel Farr, Jackie Hicks, Bobby Rogers, Charlie Sanders, Elgie Stover, Kenneth Stover - dodatkowy wokal
Producent: Marvin Gaye


Komentarze

  1. Zdecydowanie jedna z najlepszych płyt w historii muzyki (wszelakiej). Ani wcześniej ani później MG nie zbliżył się do klasy tego albumu i zasłynął raczej jako klasyk pościelowego soulu (choć w niezłym smaku). Co do tragicznej śmierci to trzeba gwoli ścisłości napisać, że Marvin nie został zamordowany tylko zabity przez ojca. W prawie amerykańskim to istotna różnica. Wprawdzie początkowo postawiono ojcu zarzut morderstwa 1-szego stopnia, ale po badaniach w szpitalu zamieniono go na zabójstwo. Okazało się bowiem, że ojciec Marvina miał guza mózgu i to on odpowiadał za jego agresywny charakter. W rezultacie ojciec został skazany tylko na 6 lat w zawieszeniu. Marnie skończył w domu opieki, ale zmarł dopiero w 1998 roku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wspomniana w recenzji Tammi Terrell również zmarła tragicznie. Miała guza mózgu, przez którego przeszła osiem operacji. Pod koniec życia była niewidoma, przykuta do wózka inwalidzkiego, straciła włosy i ważyła 42 kg. Jej wściekła matka nie pozwoliła nikomu z wytwórni Motown uczestniczyć w jej pogrzebie, ponieważ wytwórnia zmuszała Tammi do występu, nawet gdy miała silne bóle głowy i inne objawy guza. Podczas jednego z koncertów upadła, a Gaye pomógł jej zejść ze sceny. Marvin był jedyną osobą z Motown, której pozwolono uczestniczyć w pogrzebie Terrell, ponieważ jej matka uważała, że ​​był dobrym przyjacielem jej córki. Zrecenzowany album powstał częściowo w reakcji na jej śmierć.

      Usuń
  2. Kurcze, zawsze miałem problem z tym albumem. W muzyce soul bardzo przeszkadzają mi te rozdmuchane aranżacje, często angażujące całą orkiestrę, co w muzyce tak bardzo opartej na silnym przekazie emocjonalnym często dodaje niepotrzebnej słodkości do dość intensywnej muzyki. Dlatego z reguły raczej kierowałem się w kierunku właśnie nieco oszczędniejszych wydawnictw, jak You Got My Mind Messed Up Jamesa Carra czy Night Beat Sama Cooke'a. Zachęcony recenzją dam Marvionowi kolejną szansę, zobaczymy, czy zmienię zdanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie rozdmuchane aranżacje przeszkadzają w prostych piosenkach. Tutaj natomiast mamy praktycznie jeden wielowątkowy utwór i taki aranż zyskuje uzasadnienie oraz sens. Nie zapomnij wrócić z opinią, jak już odświeżysz sobie ten album.

      Usuń
    2. Muszę przyznać, że w końcu kliknęło ;). Orkiestra przestała brzmieć dla mnie przaśnie, fajnie się trzyma głównie w tle. Niesamowicie dobry album. Wydaje mi się że podszedłem do niego wcześniej z uprzedzeniem, właśnie przez te aranżacje.

      Usuń
  3. James Jamerson!
    Wreszcie jakiś klasyk soulu się pojawia na stronie, czy będziesz kontynuować?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właściwie to co roku w okresie letnim pojawia się tu coś z soulu czy funku, ale niewykluczone, że będą częściej takie recenzje.

      Usuń
    2. Polecam też świetną wersję "What's Going On" Donny'ego Hathawaya z płyty "Live" (1972).

      Usuń
  4. Tytułowy utwór to bardzo zgrabna piosenka, ale mimo wszystko mam opory przed uznaniem go za arcydzieło, wydaje mi się nieco przesłodzony, a losowe dźwięki pobrzmiewające fragmentami w tle trochę irytują (w “Isn’t She Lovely” Wondera wyszło to wg mnie lepiej). Pewnie będzie to dla niektórych bluźnierstwo, ale mam wrażenie, że to jeden z tych utworów, które są cenione bardziej ze względu na tekst niż na muzykę. Z przebojów Gaye’a nieco wyżej cenię bardzo chwytliwe “I Heard It Through The Grapevine” (chociaż ten kawałek wybrzmiał w pełni dopiero w genialnie rozbudowanej wersji CCR), luzackie “Let's Get It On” i zwłaszcza porywający duet “Ain’t No Mountain High Enough”.

    Kolejne fragmenty strony A brzmią właśnie, jak to określiłeś, jak takie wariacje na temat tytułowego - bardzo przyjemne, lecz nieco bagatelne. Ale nie no, to takie moje wydumane zarzuty, w kolejnych utworach już praktycznie nie mam się do czego przyczepić, świetna płyta.

    Co do rankingu RS, to zmiana “Sierżanta Pieprza“ na zrecenzowaną płytę na szczycie jak najbardziej na plus, ale ogólnie, to nie wiem, czy można uznać to za postęp, skoro takie arcydzieła jak "Nevermind” są w top 10 (wcześniej było też wysoko, ale chyba trochę niżej), płyty Ramones, Jay-Z, Beyonce i Amy Winehouse (nie żebym krytykował dzieła trzech ostatnich dlatego, że są nowsze, ale po prostu nie słyszę w nich nic, co uzasadniałoby taką wysoką pozycję) w top 50, a takie “Close to the Edge” dopiero na 445. pozycji (z drugiej strony, “Bitches Brew” też o dziwo nieco podskoczyło).

    Chociaż i tak wolę to niż ich ranking kawałków, gdzie – nie patrząc nawet poza pierwszą dziesiątkę - na 1. miejscu dali “Respect” (inny soulowy kawałek, którego status nie do końca ogarniam, fajna ekspresyjna partia wokalna, ale najlepsza piosenka ever, poważnie?), a “Hey Ya!” i “Get Ur Freak On“ weszły do top 10 (dla mnie oba to niesłuchalne gnioty, zwłaszcza ten pierwszy, chyba powodzenia żadnego innego mainstreamowego kawałka tak bardzo nie rozumiem, jak tego przesłodzonego gówna).

    A recenzja bardzo fajna, nie spodziewałbym się recenzji tego klasyka soulu, a już tym bardziej, że otrzyma maksymalną ocenę. No to teraz Stevie Wonder i Aretha Franklin ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak wspomniałem już w recenzji, lista "Rolling Stone" to po prostu ranking popularności. Grupa dziennikarzy i muzyków głosowała na swoje ulubione płyty, zapewne w większości nie zastanawiając się nad ich znaczeniem dla rozwoju muzyki. Dlatego nie bardzo widzę sens w dywagowaniu, które płyty są za nisko, które za wysoko, których w ogóle nie powinno tam być, a jakich brakuje. Taka lista wciąż może być jednak przydatna dla osób, które chcą orientować się w muzyce popularnej, a każda słynna płyta stanowi jakiś punkt odniesienia.

      Usuń
  5. W uzupełnieniu, warto wspomnieć o wydanej na dwóch CD pełnej sesji nagraniowej do tej płyty. Chyba już wtedy komuś przeszkadzało lekkie przesłodzenie tej wersji wydanej ostatecznie i zaproponowano alternatywny mix (tzw. Detroit Mix) w bardziej funkowej wersji. Ale moim zdaniem to było bardzo nietrafione, bo zestawienie radosnych rytmów z tekstami na płycie brzmi kuriozalnie. Zarzucać płycie soulowej przesłodzenie to trochę dziwne, bo soul z założenia jest słodki (albo podniosły). Słodkie to są pościelówki Marvina z kolejnych płyt. A tekst oczywiście ma bardzo duże znaczenie na tej płycie, jak rzadko w muzyce soulowej, która porusza się głównie wokół spraw damsko-męskich lub dewocyjno-religijnych. Dla mnie to była jedna z kilku płyt w życiu, które już przy pierwszym przesłuchaniu trochę mnie potelepały (a soul specjalnie mnie nie wzruszał). A konkurencję miała dużą na czele ze "Stellar Regions" Coltrane'a czy "Bosonossa" Stańki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę się nie zgadzam z założeniem, że soul ma być słodki. Już wcześniej przywołałem You Got My Mind Messed Up Jamesa Carra, które tworzy za pomocą typowo soulowych środków wyrazu dość introspektywny nastrój, nie mówiąc już o takim rodzynku jak Headless Heroes of the Apocalypse Eugene'a McDanielsa, który trochę bardziej czerpiąc może z funku, ale wciąż udało się na nich osiągnąć coś zupełnie innego niż słodkość lub podniosłość. Jeszcze mamy album, który jest moim osobistym faworytem z okołosoulowych klimatów, poniekąd odpowiedź na opisywany tytuł - There's A Riot Goin' On Sly and the Family Stone, również posępna rzecz, pełna rezygnacji. Jednak to już jest nieco ponadgatunkowa muzyka.

      Usuń
  6. Nie wiem, gdzie ci wszyscy odrealnieni ludzie widzą tę "nadreprezentację", bo rzuciłem szybko okiem na tę listę I chyba nawet połowa muzyków, którzy tam się pojawiają, to nie są czarnoskórzy. Oczywiście, jeśli ktoś miał na liście 5 różnych albumów, to nie liczyłem to 5 razy, tylko jeden, ale może tamci ujmowali to inaczej :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdyby to faktycznie miała być lista istotnych płyt, to czarnoskórzy artyści wydają się nawet za słabo reprezentowani. Jednak w porównaniu z wcześniejszą wersją, z samego początku XXI wieku, takich albumów jest więcej lub poprzesuwały się na wyższe pozycje. Tyle że to pozytywna zmiana, bo prawie cała szeroko rozumiana muzyka popularna ostatnich stu lat wywodzi się głównie z czarnej muzyki, a przez dekady profity mieli głównie biali muzycy.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)