[Recenzja] Metallica - "72 Seasons" (2023)

Metallica - 72 Seasons


Z reguły trzymam się z daleka od współczesnych płyt rockowych dinozaurów. Premiera nowego albumu Metalliki to jednak na tyle istotne - bardziej ze względu na towarzyszący hype niż kwestie muzyczne - wydarzenie w mainstreamie, że trudno je zignorować. Najsłynniejszy przedstawiciel metalu nieczęsto wypuszcza nowe tytuły. "72 Seasons" to dopiero jego czwarte duże wydawnictwo w XXI wieku, jeśli pominąć osławione akompaniowanie Lou Reedowi na "Lulu". Inna sprawa, że przynajmniej bez dwóch poprzednich, "Death Magnetic" i "Hardwired… to Self-Destruct", dyskografia amerykańskiego kwartetu spokojnie mogłaby się obejść - muzycy przyjęli tam całkowicie konformistyczną postawę, grając w sprawdzonym, lubianym przez fanów stylu. Także na najnowszym wydawnictwie próbują przekonać słuchaczy, że znów mają po dwadzieścia-parę lat i grają dla młodzieży. Nawet teksty skupiają się na tematyce dojrzewania, co sugeruje już tytuł - chodzi oczywiście o siedemdziesiąt dwie pory roku,  czyli osiemnaście lat, a więc czas przed osiągnięciem pełnoletności. Nie sądzę jednak, by na tę młodzieńczość nabrał się ktokolwiek, poza rówieśnikami muzyków, dla których przesłuchanie tej płyty może być sentymentalną podróżą do własnych czasów nastoletnich. Stylistycznie krąży to wszystko w latach 1988-97, jeśli za punkt odniesienia przyjąć katalog Metalliki. Wtedy zespół odnosił największe sukcesy komercyjne.

James Hetfield, Lars Urlich, Kirk Hammett i Robert Trujillo to dziś sześćdziesięcioletni miliarderzy, po których nie należy się spodziewać prawdziwie młodzieńczej energii czy autentycznej złości, na których bazowały pierwsze płyty. Nawet jeśli łoją tak, jak chociażby w znanych już doskonale z singli "Lux Æterna" (nie jest to oczywiście interpretacja wspaniałej kompozycji Györga Ligetiego) i "72 Seasons", albo "Shadows Follow", "Too Far Gone?" czy "Room of Mirrors", to słychać w tym przede wszystkim wykalkulowanie, wypolerowaną produkcję za setki tysięcy dolarów, zupełny brak kreatywności (taki tytułowy numer rozciągnięty jest okrutnie) i pewną nieporadność, wynikającą nie z braku doświadczenia, a niewystarczającego zaangażowania. Muzycy po prostu zdziadzieli, trzymają się swojej strefy komfortu i nie mają najpewniej kontaktu z dzisiejszym graniem, np. tym ze sceny Windmill. Zatem obecnych nastolatków raczej to nie przekona, podczas gdy szczerość i młodzieńcza werwa klasycznych albumów grupy, jak "Kill 'em All", "Ride the Lightning" czy "Master of Puppets" - tytułowy utwór z tego ostatniego pojawił się zresztą niedawno na ścieżce dźwiękowej 4. sezonu młodzieżowego serialu "Stranger Things" - wciąż mogą być atrakcyjne dla słuchaczy, którzy dopiero zaliczają swoje pierwsze odkrycia. Wczesna Metallica to zresztą całkiem dobry zespół na początek - niby chodzi w tym głównie o granie jak najgłośniej, najszybciej i najbardziej agresywnie, a jednak pojawia się też chociażby trochę kombinowania ze strukturą utworów, które wniósł Cliff Burton, ówczesny basista, a zarazem miłośnik muzyki klasycznej i jazzu.

Jednocześnie nowa Metallica nie ma nic do zaoferowania tym ze starszych odbiorców, którzy od muzyki oczekują czegoś więcej, niż prostego, a do tego wtórnego czadu. Gitarzyści grupy lubią podkreślać w wywiadach, że cały czas tworzą dziesiątki czy setki riffów. Problem zaczyna się na etapie, gdy trzeba przekształcić je w kompozycje. Większość z nich brzmi tutaj jak zlepek riffów, do których doklejono mniej lub bardziej pasującą linię wokalną. Te motywy bywają niezłe - np. w "Shadow Follow", gdzie słychać i starą Metallikę, i Black Sabbath, i trochę Slayera - choć nawet się nie zbliżają do tych najbardziej wyrazistych z pierwszych sześciu płyt. W sklepach z instrumentami obok anegdotycznych tabliczek Prosimy nie grać "Enter Sandman" nie pojawią się nowe, z prośbą o niegranie kawałków z "72 Seasons". Kompozytorską słabość zespołu - która daje o sobie znać już od czasu śmierci Burtona, choć w latach 90. zdarzały się wyjątki - odsłania chyba przede wszystkim "You Must Burn!", gdzie przebojowy potencjał linii wokalnej zostaje całkiem zaprzepaszczony przez ociężałe riffowanie oraz niczym nie uzasadnioną długością siedmiu minut. Forma nie jest tu ani ciekawa sama w sobie, ani uzasadniona treścią, bo w tę kawałek okazuje się ubogi. Jest to niestety problem znacznej części repertuaru, na czele z 11-minutowym klocem "Inamorata", choć ten po skróceniu byłby całkiem mocnym punktem w późnym dorobku zespołu. Zbyt długie nagrania sprawiają, że album osiąga długość niemal osiemdziesięciu minut, a to zdecydowanie za dużo w przypadku tak jednorodnego materiału. "72 Seasons" okazuje się najmniej, obok tylko "St. Anger", zróżnicowaną płytą Metalliki, stawiając wyłącznie na czad i różnicując jedynie tempo. Wbrew temu, co zdawały się sugerować single, dominują tempa wolniejsze, jakby muzycy nie chcieli się przemęczać. Jeżeli zaś chodzi o urozmaicenia to największymi niespodziankami są tu wysunięcie na pierwszy plan basu we wstępie "Sleepwalk My Life Away" oraz wyciszenie w "Inamorata".

Jedna z zalet tego materiału przychodzi z niespodziewanej strony - warstwy tekstowej. Ta, jak zawsze u Metalliki, nie jest wysokich lotów, ale tym razem ma przynajmniej tak ważny dla niektórych słuchaczy przekaz. Konkretnie mam tu na myśli jedno z singlowych nagrań, "Sreaming Suicide", które zwraca uwagę na problem samobójstw. Także w Polsce jest to wciąż niepokojące zjawisko, szczególnie rosnąca liczba zarejestrowanych prób samobójczych wśród dzieci i młodzieży. Tymczasem zamiast prewencji, np. w postaci dofinansowania z budżetu dogorywającej psychiatrii, marnuje się co najmniej trzy miliardy złotych rocznie na samą propagandę w mediach - tych samych, które nie cofną się przed żadnym skurwysyństwem, nawet przed zaszczuciem osób niepełnoletnich, co już doprowadziło do tragedii. Piosenka Metalliki problemu nie rozwiązuje, ale być może kogoś skłoni do zastanowienia się nad nim.

"72 Seasons" mocno kojarzy mi się z wydanym parę tygodni temu "Memento Mori" Depeche Mode. Oba zespoły największe sukcesy odnosiły w latach 80. i 90., wtedy też starały się nieustannie rozwijać swoją muzykę. XXI wiek to już głównie żerowanie na wcześniej zdobytej popularności i coraz rzadsze, a przy tym bardziej wtórne oraz niecharakterystyczne płyty. Tegoroczne albumy Depeszów i Metalliki mogą być nawet najlepszymi od ćwierćwiecza, ale to wciąż średnia kopia dawnych dokonań, brzmiąca trochę tak, jakby ktoś poprosił Sztuczną Inteligencję o stworzenie albumów w stylu tych grup. Przy czym "Memento Mori" ma trochę przebłysków, a "72 Seasons" brakuje szczególnych wzlotów, za to jest sporo mielizn, do których należą zupełnie bezbarwne kawałki od czwartego do ósmego, za wyjątkiem "Lux Aeterna". To i tak nieco lepiej niż na "Hardwired… to Self-Destruct", gdzie kompozycje są jeszcze mniej rozpoznawalne. Nie ma tu też tak ewidentnych autoplagiatów oraz fatalnego brzmienia, jak na "Death Magnetic", ani chaosu "St. Anger". Po wywaleniu paru kawałków, a także skróceniu większości pozostałych, byłoby więc całkiem przyzwoicie, jak na XXI-wieczne standardy tych dinozaurów. 

Ocena: 5/10



Metallica - "72 Seasons" (2023)

1. 72 Seasons; 2. Shadows Follow; 3. Screaming Suicide; 4. Sleepwalk My Life Away; 5. You Must Burn!; 6. Lux Æterna; 7. Crown of Barbed Wire; 8. Chasing Light; 9. If Darkness Had a Son; 10. Too Far Gone?; 11. Room of Mirrors; 12. Inamorata

Skład: James Hetfield - wokal i gitara; Kirk Hammett - gitara; Robert Trujillo - gitara basowa, dodatkowy wokal (5); Lars Ulrich - perkusja
Producent: James Hetfield i Lars Ulrich


Komentarze

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Polish Jazz Quartet - "Polish Jazz Quartet" (1965)

[Recenzja] SBB - "SBB" (1974)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] Gentle Giant - "In a Glass House" (1973)