[Recenzja] Lee Morgan - "Live at the Lighthouse" (1971)

Lee Morgan - Live at the Lighthouse


"Live at the Lighthouse" okazał się ostatnim albumem Lee Morgana, a zarazem jedynym koncertowym, wydanym za jego życia. Trudno o lepsze zwieńczenie kariery. Materiał został zarejestrowany w lipcu 1970 roku podczas serii występów trębacza w nocnym klubie Lighthouse Café w kalifornijskim Hermosa Beach. Na oryginalne wydanie złożyły się zaledwie cztery nagrania - po jednym na każdą stronę dwóch płyt winylowych - natomiast kompaktowe wznowienia oraz streaming zawierają osiem dodatkowych kompozycji, wydłużając album do trzech godzin. W zeszłym roku wyszedł jeszcze obszerniejszy zestaw "The Complete Live at the Lighthouse", który na ośmiu płytach CD lub dwunastu winylach kompiluje cały zarejestrowany materiał, w sumie siedem i pół godziny muzyki. W tej recenzji chciałbym jednak skupić się na pierwotnym wydaniu, które w skondensowany sposób podsumowuje występy kwintetu Morgana w Lighthouse.

Trębaczowi podczas tych koncertów towarzyszył zespół złożony z pianisty Harolda Maberna, basisty Jymiego Merritta, perkusisty Mickeya Rokera oraz najbardziej znanego w tym gronie saksofonisty i klarnecisty Benniego Maupina, muzyka różnych grup Milesa Davisa czy Herbiego Hancocka. Jego obecność mogłaby sugerować materiał bliski modnego wówczas fusion, jednak otrzymujemy tu granie niemal całkiem akustyczne - nie licząc zelektryfikowanego kontrabasu Merritta - osadzone w tradycji jazzu modalnego, a czasem wręcz spoglądające w kierunku hardbopowej tradycji. W podobny sposób grał John Coltrane, zanim zwrócił się w stronę jazzu free. Poziom też okazuje się całkiem zbliżony do tego, co słynny saksofonista prezentował dekadę wcześniej.

W każdej z czterech kompozycji - a przynajmniej w tych trzech bardziej żywiołowych, czyli "Absolutions" i "Nommo" Merrita oraz "The Beehive" Maberna - kwintet gra jak natchniony, improwizując błyskotliwie wokół jednego tematu przez dobre kilkanaście minut, zachwycając doskonałym zgraniem oraz odpowiednio wyważonymi popisami solowymi. Tych ostatnich, oczywiście, najwięcej dostarcza sekcja dęta, której zdecydowanie nie można odmówić ekspresji, swobody oraz wyobraźni zarezerwowanych dla największych dzieł jazzu. Sekcja rytmiczna jest z kolei siłą rzeczy nieco zepchnięta na dalszy plan - za wyjątkiem momentów bez udziału dęciaków - i przy bardziej powierzchownym słuchaniu jej gra może wydawać się nieco monotonna, w rzeczywistości jednak okazuje się pełna niuansów. Już samo śledzenie partii Rokera dostarcza wielu pozytywnych wrażeń. Nieco mniej porywająco wypada moim zdaniem ballada "Neophilia" Maupina, gdzie szczególnie w drugiej połowie nieco siada napięcie.

"Live at the Lighthouse" to nie tylko wspaniałe zakończenie kariery Lee Morgana, ale też jeden z bardziej udanych jazzowych albumów zarejestrowanych podczas koncertu. Pewnie, można zarzucić pewną wsteczność względem tego, co wówczas robili różni nowatorzy, ale przy takim wykonaniu podobne kwestie schodzą na dalszy plan.

Ocena: 8/10



Lee Morgan - "Live at the Lighthouse" (1971)

LP1: 1. Absolutions; 2. The Beehive
LP2: 1. Neophilia; 2. Nommo

Skład: Lee Morgan - trąbka, skrzydłówka; Bennie Maupin - saksofon tenorowy, klarnet basowy, flet; Harold Mabern - pianino; Jymie Merritt - kontrabas; Mickey Roker - perkusja
Producent: Francis Wolff


Komentarze

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)