[Recenzja] Wes Montgomery ‎- "Full House" (1962)



Przeglądając różne zestawienia typu najlepsi gitarzyści jazzowi, trudno znaleźć listę, na której zabrakłoby Wesa Montgomery. To niewątpliwie jeden z najbardziej wpływowych muzyków grających na tym instrumencie. Wypracował swój własny sposób gry, wprawiając struny w ruch przy pomocy kciuka, bez użycia kostki. Doszło do tego jednak raczej przez przypadek. Wes, a właściwie John Leslie Montgomery, nie próbował wynaleźć nowej techniki. Wymyślił taki sposób, aby nie przeszkadzać innym domownikom oraz sąsiadom - na instrument miał czas dopiero nocą, gdy wracał z pracy. Zainteresował się nim dopiero w wieku dziewiętnastu lat, ale z czasem opanował jego podstawy i nauczył się grać wszystkie solówki swojego idola, Charliego Christiana. Początkowo występował raczej hobbystycznie, w rodzinnym Indianapolis, głownie w towarzystwie swoich braci. Trwało to przez wiele lat, dopóki podczas jednego z takich występów zwrócił jednak na siebie uwagę Cannonballa Adderleya, ówczesnego saksofonisty sekstetu Milesa Davisa. Zachwycony Adderley zabrał Montgomery'ego do Nowego Jorku, gdzie pomógł mu podpisać kontakt z wytwórnią Riverside należącą do Orrina Keepnewsa.

Profesjonalna kariera gitarzysty trwała niespełna dekadę, począwszy od wydanego w 1959 roku debiutu w roli lidera, "The Wes Montgomery Trio". Największe sukcesy odnosił w późniejszych latach, gdy za namową producentów zaczął nagrywać bardziej komercyjne albumy, często z udziałem orkiestr. Bardzo dobrą sprzedaż osiągnął album "A Day in the Life", zawierający m.in. jazzową przeróbkę słynnego utworu The Beatles, która dała tytuł wydawnictwu. Wówczas nikt nie mógł się spodziewać, że zaledwie rok później, 15 czerwca 1968 roku, karierę muzyka przerwie nagła śmierć w wyniku zawału serca. Dziś największą estymą otaczane są jego wcześniejsze dokonania, jak "The Incredible Jazz Guitar of Wes Montgomery" z 1962 roku czy młodszy o dwa lata "Full House". Właśnie temu ostatniemu postanowiłem bliżej się przyjrzeć. Materiał na niego zarejestrowano podczas jednego z kalifornijskich występów gitarzysty, któremu na scenie towarzyszył saksofonista Johnny Griffin oraz sekcja rytmiczna, która wcześniej towarzyszyła Milesowi Davisowi w okresie "Kind of Blue": Wynton Kelly, Paul Chambers i Jimmy Cobb. Z sześciu zamieszczonych tu utworów połowa to kompozycje lidera, a repertuaru dopełniły przeróbki standardów.

Całość znakomicie rozpoczyna autorski "Full House", zagrany w blisko dziesięciominutowej wersji. Uwagę zwraca już sam temat, naprawdę chwytliwy i całkiem błyskotliwy, a przecież są tu jeszcze porywające solówki, z popisami lidera na czele. Warto sięgnąć po ten album choćby dla tego jednego utworu. A choć żaden z pozostałych nie zbliża się do jego poziomu, to trzymają wciąż bardzo przyzwoity poziom. Chwilę wytchnienia po energetycznym otwieraczu przynosi sentymentalna, staroświecka ballada "I've Grown Accustomed to Her Face", zagrana przez Wesa jedynie z delikatnym akompaniamentem Chambersa i Cobba. Zaraz potem rozbrzmiewa jednak bardzo żywiołowe wykonanie "Blue 'n' Boogie" z repertuaru Dizzy'ego Gilespie, w którym sekcja rytmiczna nadaje mocno swingującego charakteru. Znów świetnie wypadają solówki, zwłaszcza gitarowe. W "Cariba", zgodnie z tytułem, odzywają się bardziej egzotyczne wpływy, a wykonanie ma wręcz humorystyczne zabarwienie, co jednak nie wyklucza wysmakowanych partii instrumentalistów. Dwa ostatnie utwory, "Come Rain or Come Shine" oraz "S.O.S.", to już bardzo standardowy hard bop, jakiego mnóstwo powstawało w tamtym czasie. Jednak i tutaj muzycy nie schodzą poniżej pewnego poziomu.

Jeżeli ktoś w jazzie szuka przede wszystkim eksperymentu i łamania schematów, to właściwie może sobie darować zagłębianie w dyskografię Wesa Montgomery. W najlepszym przypadku, czyli na płytach z początku lat 60., znaleźć można solidny jazz środka, naprawdę przyjemny - czego dowodzi "Full House" - ale może aż nadto zachowawczy. W gorszym razie, sięgając po wydawnictwa ze schyłkowego okresu, można natrafić na muzykę robioną pod bardziej masowe gusta, pozbawioną wcześniejszego wysmakowania. Takie granie też jest potrzebne, ale nie każdego przekona. Mnie najbardziej do gustu przypadł właśnie "Full House", ale słyszałem wiele lepszych płyt hardbopowych. Jego twórcy nie mogło jednak zabraknąć w cyklu poświęconym jazzowym gitarzystom.

Ocena: 7/10



Wes Montgomery - "Full House" (1962)

1. Full House; 2. I've Grown Accustomed to Her Face; 3. Blue 'n' Boogie; 4. Cariba; 5. Come Rain or Come Shine; 6. S.O.S.

Skład: Wes Montgomery - gitara; Johnny Griffin - saksofon tenorowy; Wynton Kelly - pianino; Paul Chambers - kontrabas; Jimmy Cobb - perkusja
Producent: Orrin Keepnews


Komentarze

  1. Ostatni akapit jest do wyrzucenia. Wes Montgomery to jeden z najwybitniejszych gitarzystów, znajomość jego nagrań jest absolutnie obowiązkowa!
    Znasz nagrania z Montgomery Brothers?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie słyszałem całych albumów, a warto?

      Usuń
    2. Ten jest godny polecenia: https://www.discogs.com/The-Montgomery-Brothers-The-Montgomery-Brothers/master/721295
      Może nie wszystko jest tam dobrze, ale zawiera jedne z najlepszych nagrań tego gitarzysty. Wspaniały "Lover Man" linkuję na zachętę:
      https://www.youtube.com/watch?v=UJ1j0KfvrOM

      Usuń
  2. Gleason: "Make no mistake, Wes Montgomery is the best thing to happen to the guitar since Charlie
    Christian."

    OdpowiedzUsuń
  3. Rick Beato zrobił przed laty kilka filmów, w których świetnie omawia, co czyni Wesa tak wybitnym gitarzystą - polecam, jeśli kogoś interesuje ten temat od tej strony. Czy masz wyrobione zdanie odnośnie samego Django Reinhardta i ogólnie gypsy jazzu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak po prawdzie, to nie mam.

      Usuń
    2. Musisz koniecznie to nadrobić! Jeśli jakichś gitarzystów trzeba koniecznie znać są to: Charlie Christian, Django Reinhardt i Wes Montgomery.

      Usuń
  4. Django to jest wielka klasa (zwłaszcza z Grapellim z Hot Club de Frannce). Ale oczywiście trzeba mieć na względzie, że jest to przedwojenny swing, a nie eksperymentalny post-bop. W nowszej wersji do tego stylu (i trochę od innej strony) nawiązał Jan Kanty Pawluśkiewicz w soundtracku do Papuszy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja Django znam z muzyki do gry komputerowej Mafia, świetnie tam pasuje :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też słyszałem go tam pierwszy raz. Seria Mafia to dobre miejsce na poznawanie świetnej muzyki :)

      Usuń
    2. Mafia 1, ehh, nostalgia ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)