[Recenzja] 15-60-75 The Numbers Band ‎- "Jimmy Bell's Still in Town" (1976)



Historia grupy 15-60-75, dla uproszczenia nazywanej The Numbers Band, sięga końca lat 60. Jej członkami od samego początku byli śpiewający gitarzysta Robert Kidney oraz saksofonista Terry Hynde (brat Chrissie Hynde z Pretenders). Pozostali muzycy zmieniali się regularnie. Przez skład przewinął się m.in. przyszły współzałożyciel nowofalowego Devo, basista Gerald Casale. Porywające występy przyniosły zespołowi sporą rzeszę fanów w rodzinnym Ohio. Muzykom nie zależało jednak na sukcesie. Nie chcieli występować poza swoim stanem, ani nie szukali wydawcy. Nikt też nie proponował im takiej współpracy. Pomimo tego, grupa pozostaje wciąż aktywna i posiada kilka płyt na koncie. Po latach pewne uznanie zdobył debiutancki "Jimmy Bell's Still in Town", zarejestrowany 16 czerwca 1975 roku podczas występu w Cleveland, Ohio. Grupa supportowała wówczas Boba Marleya. Oryginalnie album został wydany w 1976 roku własnym sumptem na winylu i kasecie, a egzemplarze osiągają dziś wysokie sumy na aukcjach. W 2000 roku ukazało się jednak pierwsze kompaktowe wznowienie, opublikowane przez Hearpen Records - wytwórnię Davida Thomasa z Pere Ubu, który niejednokrotnie przyznawał się do uwielbienia dla 15-60-75. Od tamtej pory ukazało się kilka kolejnych reedycji w różnych formatach.

W chwili tego występu The Numbers Band mieli już własny repertuar, z którego mogli wybrać najlepsze utwory (jedynie tytułowy "Jimmy Bell" to przeróbka kompozycji bluesmana Williama "Cat-Iron" Carradine'a), a także kilka lat doświadczenia. Pod względem stylistycznym jest to granie najbliższe blues rocka, choć o wyraźnie jazzowym zabarwieniu. To ostatnie to zasługa trzech saksofonistów w składzie. Zawarta tu muzyka przypomina mi trochę "Raw Sienna" grupy Savoy Brown lub te bardziej jazzowe dokonania Johna Mayalla. Tutaj jednak sekcja dęta wydaje się bardziej integralnym elementem brzmienia, a nie dodatkiem do niego. Saksofoniści grają raczej melodyjne, choć bardzo ekspresyjnie, momentami z niemal freejazzowym zacięciem (fragmenty "About the Eye Game", i "About Leaving Day"). Chyba jeszcze bardziej porywająca jest gra pozostałych muzyków. Świetne są partie gitarowe, nieograniczające się do bluesowych schematów, a także niezamordowanie gnająca do przodu sekcja rytmiczna, która pomimo rozbudowanego składu nie daje się zepchnąć w tło. W instrumentarium sporadycznie pojawia się też harmonijka (w "Narrow Road" pełni wiodącą rolę), organy lub perkusjonalia. Całości dopełnia dość beznamiętny, lecz charakterystyczny, dobrze pasujący do tej muzyki głos Kidneya. Te wszystkie elementy składają się razem w muzykę niesamowicie energetyczną i intensywną, całkowicie bezpretensjonalną, ale wcale nie banalną. Muzycy zdecydowanie nie są amatorami, lecz naprawdę potrafią grać, co o takim nieco jamowym charakterze ma ogromne znaczenie. Kluczowym momentem jest tu bez wątpienia rozimprowizowane, pełne luzu wykonanie "Jimmy Bell". Same kompozycje też robią pozytywne wrażenie, na czele z najbardziej wyrazistymi melodycznie "Narrow Road", "Jimmy Bell" i "About Leaving Way".

Niektóre wznowienia zawierają trzy dodatkowe nagrania z tego samego występu. W przeróbce "Who Do You Love?" Bo Diddleya muzycy 15-60-75 nie próbują ścigać się z niedoścignioną wersją Quicksilver Messenger Service, lecz proponują bardziej stonowane, akustyczne podejście. To jedyny łagodniejszy moment, oparty wyłącznie na brzmieniu dwóch gitar i harmonijki, choć nawet tutaj wykonanie jest bardzo żywiołowe. Autorskie "Drive" i "Keep a Knockin' (But You Can't Come In)" to już granie dokładnie w stylu podstawowego materiału. Szczególnie dobrze wypada ten pierwszy, napędzany charakterystyczną, intensywną partią basu, której towarzyszą świetnie dopełniające się gitary i saksofony. Całkiem fajny okazuje się ten ostatni, będący czymś na kształt dekonstrukcji typowego rock and rolla. Zdecydowanie warto poszukać wydania z tymi bonusami.

Choć teoretycznie muzyka zawarta na "Jimmy Bell's Still in Town" wydaje się spóźnioną o dobre pół dekady odpowiedzią na blues rocka, w wykonaniu The Numbers Band muzyka ta zabrzmiała całkiem świeżo, a nawet dość oryginalnie. Choć od dawna odczuwam przesyt takiego grania i bardzo sporadycznie sięgam już tylko po kilka ulubionych płyt z tego stylu, to ten album autentycznie mnie zachwycił. Fakt, że nie od razu. Gdy kilka lat temu słuchałem go po raz pierwszy, nie przykuł jakoś szczególnie mojej uwagi. To był jednak czas, gdy najbardziej intensywnie poszukiwałem muzyki zupełnie innej od tej, jaką znałem wcześniej. Gdy kilka tygodni temu do niego wróciłem, wrażenia były już znacznie lepsze, a z kolejnymi przesłuchaniami tylko zyskiwał. Jest to zatem album, któremu warto dać kolejne szanse, jeśli nie zaskoczy od razu. Wahałem się nawet, czy nie przyznać mu wyższej oceny, będącej przecież tylko wyznacznikiem mojej sympatii dla danego wydawnictwa. Nie jestem jednak pewien, jak dobrze zniesie próbę czasu, tzn. czy zostanie ze mną na dłużej.

Ocena: 8/10



15-60-75 The Numbers Band - "Jimmy Bell's Still in Town" (1976)

1. Animal Speaks; 2. About the Eye Game; 3. Narrow Road; 4. Thief; 5. Jimmy Bell; 6. About Leaving Day

Skład: Robert Kidney - gitara, wokal; Michael Stacey - gitara; Terry Hynde - saksofon altowy, saksofon barytonowy, marakasy; Jack Kidney - saksofon tenorowy, harmonijka, organy, kongi; Tim Maglione - saksofon sopranowy, saksofon barytonowy; Drake Gleason - gitara basowa; David Robinson - perkusja
Producent: 15-60-75 The Numbers Band


Komentarze

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)