[Recenzja] Kenny Wheeler - "Gnu High" (1976)



Zgodnie z sugestią jednego z Czytelników, postanowiłem rozpocząć nowy cykl recenzji, poświęcony płytom z katalogu ECM. Niewiele wytwórni stało się równie rozpoznawalną marką. Rzadko kiedy są utożsamiane z odrębnym muzycznym stylem. Tymczasem Manfred Eicher - założyciel labelu i producent większości wydanych przez niego albumów - wypracował własne brzmienie, które stało się najbardziej charakterystyczną cechą nowej stylistyki, powszechnie znanej jako ECM Style Jazz. Zanim do tego doszło, wytwórnia specjalizowała się w jazzowej awangardzie, zaś po latach poszerzyła ofertę m.in. o muzykę klasyczną. Jednak kojarzona jest przede wszystkim z tą specyficzną, subtelną i przystępną, ale mimo wszystko niezbyt komercyjną odmianą jazzu. Eicher wspierał wykonawców, którymi nie były zainteresowane większe wytwórnie, nastawione wyłącznie na sukcesy finansowe. Nierzadko byli to twórcy o dużym doświadczeniu i już ugruntowanej pozycji oraz zdobytej rozpoznawalności wśród miłośników jazzu, by wymienić tylko takie nazwiska, jak John Abercrombie, Don Cherry, Chick Corea. Jack DeJohnette, Jan Garbarek, David Holland, Keith Jarrett, Dave Liebman, Terje Rypdal, Tomasz Stańko czy John Surman. Do listy tej należy też dodać Kenny'ego Wheelera.

Wheeler to kanadyjski trębacz, który po skończeniu The Royal Conservatory of Music (na kierunku kompozycji), przeniósł się do Londynu, gdzie udzielał się w różnych jazzowych składach. Przez pierwszych kilkanaście lat pozostawał niezbyt znanym muzykiem. Dopiero pod koniec lat 60. stał się ważną postacią europejskiej sceny wyzwolonego jazzu. Był członkiem m.in. Globe Unity Orchestra i Spontaneous Music Ensemble, a także jednorazowej grupy zorganizowanej na potrzeby wykonania freejazzowej kompozycji Krzysztofa Pendereckiego, "Actions". Współpracował również z amerykańskim saksofonistą Anthonym Braxtonem. Zaczął też wydawać płyty pod własnym nazwiskiem. Największym uznaniem do dziś cieszy się "Gnu High", jego debiut w wytwórni ECM. To także jedna z najbardziej uznanych płyt eceemowskiego jazzu. I wcale mnie to nie dziwi, gdyż album jest znakomity. Wystarczy spojrzeć na skład, by rozwiać wszelkie wątpliwości w kwestii jakości. Keith Jarrett, Dave Holland i Jack DeJohnette grali przecież z innym wspaniałym trębaczem, Milesem Davisem, w jego najbardziej twórczym okresie (a w każdym razie przez pewien fragment tego czasu), współpracowali też z wieloma innymi wybitnymi jazzmanami, a także z powodzeniem działali na własny rachunek. Największą sławą cieszył się Jarrett - zresztą zdobytą dzięki solowym płytom wydanym dla ECM - który w chwili nagrywania "Gnu High" praktycznie nie udzielał się już jako sideman. Dla Wheelera zrobił jednak wyjątek.

Longplay składa się z zaledwie trzech utworów, bez wyjątku skomponowanych przez lidera. Sam otwieracz, "Heyoke", trwa blisko dwadzieścia dwie minuty, co stanowi lekko ponad połowę całkowitej długości płyty. Drugą stronę winylowego wydania wypełniają zdecydowanie już krótsze nagrania, sześciominutowy "Smatter" oraz trzynastominutowy "Gnu Suite". Całość jest bardzo spójna, za sprawą subtelnego, nieśpiesznego charakteru. Kwartet tworzy tu dość melancholijny nastrój, jednak instrumentaliści grają całkiem dynamicznie, ani przez chwilę nie przynudzając. Brzmienie zostało zdominowane przede wszystkim przez skrzydłówkę i fortepian. Wheeler w każdym utworze proponuje znakomite tematy, które następnie rozwija w swoich błyskotliwych solówkach. Momentami w jego grze pobrzmiewają odległe echa freejazzowych doświadczeń, co jednak nie zakłóca klimatu. Również Jarrett prezentuje tu wiele wyrafinowanych solówek, podczas których skupia niemal całą uwagę słuchacza na sobie. Zresztą w środkowej części "Heyoke" gra bez wsparcia pozostałych instrumentalistów. Holland i DeJohnette są na ogół na dalszym planie, jednak ich wkładu nie da się przecenić. Szczególnie basista gra w sposób dalece wykraczający poza rytmiczny akompaniament. Bardziej stonowane partie perkusisty doskonale pasują do tej stylistyki. Na uwagę niewątpliwie zasługuje doskonałe zgranie całego składu, co najlepiej chyba pokazuje najbardziej zwarty "Smatter". Jednak także w dwóch pozostałych nagraniach, bardziej zorientowanych na indywidualne popisy, wszyscy grają dokładnie tyle, ile potrzeba, zawsze we właściwych momentach.

"Gnu High" to właśnie ten album, dzięki któremu nieżyjący od kilku lat Kenny Wheeler zostanie zapamiętany. To jego kompozytorskie i wykonawcze dzieło życia. Nie bez znaczenia jest tu również idealny dobór pozostałych instrumentalistów. Słychać, że Wheeler, Jarrett, Holland i DeJohnette doskonale się rozumieli, a przy tym każdy z nich był - lub jest nadal - prawdziwym wirtuozem swojego instrumentu. I to wszystko procentuje na tym albumie.

Ocena: 8/10



Kenny Wheeler - "Gnu High" (1976)

1. Heyoke; 2. Smatter; 3. Gnu Suite

Skład: Kenny Wheeler - skrzydłówka; Keith Jarrett - pianino; Dave Holland - kontrabas; Jack DeJohnette - perkusja
Producent: Manfred Eicher


Komentarze

  1. Płyta "Gnu High" pochodzi z tego okresu, kiedy ECM nie było jeszcze kojarzone z muzyką na granicy ciszy. W latach 70-ych Eicher promował dużo muzyki z nowoczesnego, poza mainstreamowego jazzu lub wręcz free (przecież Balladyna Tomasza Stańki wydana była jeszcze później, bo w 1976), które trudno było uważać za muzykę smętną. Tamten jazz ECM-u bardzo mi się podobał, ale kierunek w jakim z czasem ten label poszedł całkowicie mnie do niej zniechęcił. Wszyscy trębacze, niestety również nasz Stańko, zaczęli brzmieć na płytach z ostatnich lat jak klony Davisa z okresu cool. Niektóre płyty niebezpiecznie zbliżyły się klimatem do produkcji chilloutowych, a czasem wręcz stały się nieznośnie smęcące i nudne. Dzisiaj tę rolę jaką pełniło wczesne ECM przejęły inne wytwórnie np. rewelacyjna portugalska "Clean Feed", francuska "Rogueart" czy szwedzka "Ayler Records", na których jest dużo więcej ambitnego jazzu niż w ECM. A szkoda, bo takie płyty jak ta K. Wheelera to jest naprawdę świetna muzyka. Dziś większość produkcji ECM stało się wręcz synonimem mainstreamu, muzyki dla mas, ładnej, poukładanej, ale zupełnie bez jaj. Na pewno ta muzyka lepiej się sprzedaje, ale dla wyrafinowanych gustów jest w dużej mierze za przewidywalna. Nawet nasze labele takie jak "fortune" czy "Not Two" wydają dużo bardziej drapieżne i nowatorskie płyty.
    Choć może i dobrze, że Paweł przybliży więcej tytułów z ECM-u, bo na początek przygody z jazzem to one bardziej się nadają niż te nastawione na bardziej awangardowe style jazzu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Balladyna" to jednak bardzo subtelna, poukładana odmiana free. Zarówno ten album, jak i recenzowany, czy dla przykładu "Return to Forever" Corei, "Yellow Fields" Webera lub "Lookout Farm" Liebmana, mają wspólny mianownik, którym jest podobne brzmienie. Fakt, jeszcze nie tak łagodne, jak w późniejszym ECM-ie, ale jednak bardziej stonowane w porównaniu z ówczesnym fusion typu "Romantic Warrior" czy "Heavy Weather".

      Oczywiście, początki ECM to także takie płyty, jak "Paris Concert" Circle czy "Conference of the Birds" Hollanda, które z delikatnością nie mają wiele wspólnego.

      Usuń
    2. @LeBo
      Dziwne, że dla Ciebie bardziej agresywne oznacza bardziej wyrafinowane.

      Usuń
  2. Znów potwórzę pytanie - czy to złagodzone brzmienie ECM to - z perepektywy przeciętnego odbiorcy - coś złego? Czy to źle, że taka muzyka stała się modna? Weźmy przykład Garbarka, który wyszedł od mocnego free na "Afric Pepperbird", a później zmieniał styl na coraz bardziej komunikatywny. Lubię obydwa jego wcielenia- choć to stonowane chyba nieco bardziej - np. Photo with Blue Sky... - cudowna płyta z magiczną grą Taylora na pianie. To bardzo dobrze, że taki kierunek zyskał uznanie publiczności - bo w przypadku drapieżnego free nie było po prostu szans na większą popularność. Praw fizyki pan nie zmienisz - jak mawiał klasyk.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli to pytanie do mnie - nic takiego w recenzji ani w powyższym komentarzu nie sugerowałem. Dobrze, że istnieją płyty ECM z połowy lat 70., bo raz, że sporo wśród nich świetnej muzyki, a dwa - istnieje szansa, że dzięki swojej przystępności dotrą do jazzosceptyków i zainteresują ich tym gatunkiem, może także w innych odmianach.

      Usuń
  3. Do okechukwu
    Z perspektywy przeciętnego odbiorcy to to złagodzone ECM to miód na uszy. Świadczą o tym statystyki sprzedaży płyt ECM w ostatnich latach. Z perspektywy konesera jazzu, który interesuje się nim już 53 lata (z pierwszymi płytami jazzowymi zetknąłem się w roku 1968) to jest to krok wstecz, bo jest to muzyka, którą już wielokrotnie dawniej słyszałem i mnie po prostu nie porywa. Dla mnie istotnym jest tu casus Tomasza Stańki. Dla mnie jest to artysta z panteonu moich jazzowych bogów. Mogę słuchać jego płyt po 100 razy i nigdy mi się nie znudzą. Z małym wyjątkiem, nie dotyczy to jego płyt dla ECM-u po renesansie, w szczególności tych od 2001 roku. Są to płyty bardzo ładne i miłe, świetnie się sprzedały, ale nie mają tej duszy co nagrania TS sprzed powrotu do ECM, nie szarpią trzewi, nie maglują mózgu i nie zmuszają do egzystencjalnych myśli. Gdzie im do tytułów recenzowanych przez Pawła, czy takich jak "Bluish" lub "Witkacy Peyotl / Freelectronic", a nawet subtelnych nagrań dla sztuk teatralnych takich jak "Balladyna" (nie ta ECM-owska tylko ta z 1994), "Roberto Zucco" czy spokojnej "Tales for a girl" gdzie Stańko bawi się improwizowaniem na jednej lub tylko paru melodiach (sam twierdził zresztą, że on całe życia gra tylko kilka tych samych melodii). Eicher zabił ten indywidualizm Stańki, a także E. Ravy. Dał im na starość duże pieniądze, ale zabrał dusze (taki z Eichera diabeł).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale przecież dla ECM nagrywają też Tim Berne, Evan Parker, David Torn czy Vijay Iyer. Żadni to przecież nudziarze!

      Usuń
    2. Ja wogóle nie lubie nic wydanego po 2001,z małymi wyjątkami jak Dream theater czy Opeth.

      Usuń
    3. Ech... XXI wiek to masa wspaniałej muzyki, tylko nie znajdzie się jej w głównym nurcie, ani wśród wykonawców udających, że wciąż mamy poprzednie stulecie. Trzeba odtworzyć się na zupełnie nowe muzyczne doznania. I nie należy dać się zwieść mediom, które próbują wmówić, że teraz powstaje jedynie najgorszy chłam.

      Usuń
  4. Oczywiście mój komentarz był odpowiedzią na wpis Le Bo, a nie na treść recenzji. Cóż, wydaje mi się, że nie bierzesz pod uwagę jednego istotnego (i obiektywnego!) czynnika - starości. Widziałem Stańkę na żywo przd czterema laty w lubelskiej filharmonii. Piękny koncert (bardzo się cieszę, że udało się mi go zobaczyć przed śmiercią(, ale widać było, że na "szaleństwa" spod znaku Purple Sun brak mu już po prostu sił. Przecież gra na trąbce to ogromny fizyczny wysiłek - praca płuc, zbliźnianie się warg. Mówimy o artystach zbliżających się do osiemdziesiątki (a Rava nawet ją przekroczył). Starość też oddziaływje mentalnie (poszukiwanie spokoju, niechęć do eksperymentów i zmian( i na palcach jednej ręki można policzyć wybitne dzieła stworzone przez artystów w tym wieku (dotyczy to również pisarzy i malarzy, gdzie aspekt fizyczny nie jest tak istotny jak w przypadku czynnego muzyka).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. do okechukwu
      Masz trochę racji, ale nie do końca. Ja nie mam pretensji do Stańki. On całe życie żyłował za małe pieniądze i kontrakt z ECM dał mu trochę wytchnienia przed ostatecznym końcem i zapewnił spokojną starość. A co do wieku, wybierz się na koncert Petera Brötzmanna (albo w tej pandemicznej porze posłuchaj na Youtube). To rocznik 1941, a więc 80 lat i zero ograniczeń jeżeli chodzi o technikę, wysiłek itd. Nawet jeżeli saksofony są mniej obciążające to i tak można podziwiać jego bezkompromisowość. Nigdy się nie sprzedał żadnej komercyjnej wytwórni, a ostatnie lata to ma chyba nawet najlepsze w jego grze. Oczywiście, trochę się spieramy o wybory estetyczne, a te nie podlegają obiektywnym ocenom. Rozumiem, że tobie odpowiadają takie spokojniejsze klimaty, ja zawsze preferowałem agresywną grę. Ale cię zaskoczę, bardzo lubię płyty Możdżera z Danielssonem i Fresco, te spokojne klimaty z nutką orientalizmów. Lubiłem Santanę na płycie Caravanserai. Bo mi nie chodzi tylko o samą spokojna grę, ale o wtórność tej muzyki. Sprowadzanie Stańki i Ravy do jakiejś reinkarnacji Davisa.
      Do JD
      Tak, od czasu do czasu na płytach ECM można znaleźć coś w starym duchu. ME ma słabość do niektórych kolegów sprzed lat i potrafi też promować młodych, nieprzeciętnych muzyków. Ale jak porównam np. katalog CleanFeed i ECM, to zdecydowanie wolę ten pierwszy.

      Usuń
  5. Niekoniecznie spokojniejsze - po prostu zazwyczaj wolę muzykę tonalną i aspekt melodyczny ma dla mnie kapitalne znaczenie (często zwykła, fajnie zarysowana subdominanta ma siłę rażenia o wiele większą niż najbardziej agresywny dysonans). Brotzmanna znam tylko "Machine Gun". I wystarczy (haha). Aczkolwiek gdyby zagral w moim mieście (albo w miejscu, które odwiedziłbym przejazdem), to chętnie bym się wybrał (miałem kupiony bilet na Ravę - w zeszłym roku miał grać w Lublinie - niestety pandemia sprawiła, że mogę go już nie zobaczyć).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brötzmann często bywa w Polsce i bardzo polecam jego koncerty. I niekoniecznie Machine Gun jest jego wizytówką, a w encyklopedii przeczytasz "motywy odgrywają ważną rolę w jego muzyce, a improwizacje są często oparte na melodii". I potwierdzam to, na koncertach gra zarówno w stylu "brötzen" jak i ma kawałki free liryczne, z wyraźną melodią. Takie w stylu Aylera. A co do Ravy to ja go też bardzo lubię, ale raczej z płyt innych wytwórni niż ECM, tam jest bardziej sobą.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)