[Recenzja] Fire! - "Defeat" (2021)



Mats Gustafsson, Johan Berthling i Andreas Werliin niemal co roku prezentują premierową muzykę. Czy to nagraną w trio pod szyldem Fire!, czy też w bardziej rozbudowanym składzie i pod stosownie zmodyfikowaną nazwą Fire! Orchestra. Nie minął jeszcze rok od premiery koncertowego "Actions" - składającego się z odświeżonej wersji tytułowej kompozycji Krzysztofa Pendereckiego - a już do sklepów i na serwisy streamingowe trafiło kolejne wydawnictwo. Tym razem zarejestrowane w bardziej kameralnym składzie, po raz pierwszy od wydanego trzy lata temu "The Hands". Jednak podstawowy skład został tu wsparty przez dwóch muzyków bigbandowego wcielenia grupy: trębacza Gorana Kajfesa oraz grającego na puzonie i suzafonie Matsa Äleklinta. To nie jedyna zmiana. "Defeat" całkowicie odchodzi od bardziej rockowego brzmienia "The Hands", a Gustafsson chyba po raz pierwszy w karierze uczynił swoim głównym instrumentem flet.

Longplay składa się z pięciu utworów o łącznym czasie trwania nieznacznie przekraczającym trzydzieści sześć minut. To bardzo krótko, szczególnie na współczesne standardy. Ale taka długość działa na korzyść. Nie ma tu żadnego zbędnego przedłużania, a słuchacz nie zdąży się znudzić. Na dłuższą metę prezentowana tu muzyka - dość konsekwentnie bazująca na podobnych w sumie rozwiązaniach - mogłaby zacząć nużyć. A tak pozostawia raczej niedosyt, zachęcając do kolejnych odsłuchów. Każde nagranie ma przy tym trochę inny charakter, choć w zasadzie wszystkie, pisząc w sporym uproszczeniu, sprowadzają się do grania solówek instrumentów dętych z towarzyszeniem zapętlonej gry sekcji rytmicznej. Jednak partie Berthlinga i Werlina są całkiem pomysłowe i bynajmniej nie stanowią jedynie akompaniamentu. To taka muzyka, w której każdy instrument wydaje się równie istotny.

Album zaczyna się od najbardziej melodyjnego "A Random Belt. Rats You Out", w którym na tle niemal tanecznej gry sekcji rytmicznej rozbrzmiewają solówki różnych dęciaków, z czasem ciekawie się uzupełniające i coraz bardziej intensywne. Szczególnie świetnie wypada partia fletu, przerywana zabawnymi odgłosami Gustafssona, co - mimo zupełnie innej stylistyki - wywołuje skojarzenia z Ianem Andersonem i Jethro Tull. Mniej przystępnie rozpoczyna się pierwsza odsłona dwuczęściowego "Each Millimeter of the Toad", jednak z czasem saksofonowe rzężenie ustępuje miejsca klimatycznej partii fletu, lecz tworzącej raczej niepokojący nastrój, świetnie budowany z pomocą sekcji rytmicznej. W drugiej odsłonie dla odmiany robi się bardziej pogodnie, choć partie dęciaków nierzadko ocierają się o freejazzową agresję. Równie intensywnie brzmią w znanym już przed premierą "Defeat (Only Further Apart...)", gdzie dla odmiany towarzyszą im bardziej plemienne bębny. Największe wrażenie robi na mnie jednak finałowy "Alien (to My Feet)", najbardziej tutaj subtelny utwór, w którym muzykom udaje się stworzyć naprawdę świetny nastrój.

"Defeat" to kolejne potwierdzenie, że Fire! - podobnie, jak i Fire! Orchestra - to obecnie jedna z najmocniejszych jazzowych marek. Kolejne albumy, choć tak często wydawane, niemal zawsze trzymają bardzo wysoki poziom. W dodatku zespół zawsze stara się zaprezentować coś innego, zamiast powielać te same schematy. Mimo tego, pewne podobieństwa na poszczególnych wydawnictwach są zauważalne, co świadczy o tym, że muzycy wypracowali sobie charakterystyczny styl gry. To cechy tych najlepszych wykonawców.

Ocena: 8/10



Fire! - "Defeat" (2021)

1. A Random Belt. Rats You Out; 2. Each Millimeter of the Toad, Part 1; 3. Each Millimeter of the Toad, Part 2; 4. Defeat (Only Further Apart...); 5. Alien (to My Feet)

Skład: Mats Gustafsson - flet, saksofon barytonowy, elektronika; Johan Berthling - gitara basowa; Andreas Werliin - perkusja
Gościnnie: Goran Kajfes - trąbka; Mats Äleklint - puzon, suzafon
Producent: Fire!


Komentarze

  1. Mats Gustafsson to cierpi chyba na ADHD. Liczba projektów w jakie się angażował od 2000 roku sięga już setki, albo i więcej, bo w pewnym momencie przestałem panować nad jego produktami. Ostatecznie zostało u mnie na półce 30 albumów. Nie wszystkie projekty robiły na mnie duże wrażenie, a były i takie, które uważałem za nieporozumienie (np. album "Blues" w duecie z Davidem Stackenäs'em). Najbardziej lubię jego projekty w grupie The Thing, bardzo energetyczne free i we współpracy z Cato Salsa Experience, indie rockowym zespołem norweskim. W obu projektach chłopaki często masakrują utwory rockowych i jazzowych artystów, ale świetnie się tego słucha. A jego zapasy z Brötzmannem to szczyty saksofonowych pojedynków free jazzowych, palce lizać. Ciekawe, co inni koledzy śledzący ten blog, z mniejszym osłuchaniem w ciężkim jazzie, powiedzą o tej muzyce. Akurat Fire! to raczej coś bardziej łagodnego i przystępniejszego i może niektórym przypaść do gustu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że taki "The Hands", czy nawet dwa pierwsze albumy Fire! Orchestry, mogą zainteresować słuchaczy, którzy sporadycznie sięgają po coś jazzowego.

      Usuń
    2. @LeBo
      Czemu "Blues" to nieporozumienie?

      Usuń
    3. Do JD

      Bo nie lubię płyt w stylu "co jeszcze można wydobyć z tego instrumentu", z tytułem "Blues", którego na tej płycie w ogóle nie ma. Szerzej pisałem o tej płycie tutaj:

      http://www.diapazon.online/PelnaWiadomosc520a.html?bn=Recenzje&Id=1488

      Usuń
    4. Wykorzystałeś ten recenzecki szablon, że jak mi nie odpowiada to tylko do straszenia sąsiada.
      Rozumiem, że estetyka "atomic improvisation" Ci nie odpowiada. Słuchając Company (Bailey) też tak reagujesz?

      Usuń
    5. Owszem, taka estetyka mi nie odpowiada. Lubię gdy na płycie oferowanej w dziale jazz było jednak coś z jazzu. I po co to puszczanie oka, że to niby ma być blues. Ja nie pisywałem w Diapazonie recenzji tylko mini eseje o płytach, taka była moja umowa z Andrzejem E. Grabowskim.
      A Bailey nie był moim ulubionym muzykiem z powodów jak wyżej. On też mało grał jazzu, bliższe to było free improv, który jest dla mnie ciekawostką, ale żeby się katować słuchaniem takiej muzyki skoro jest tyle dobrego free jazzu do zrelaksowania. Dla mnie istotny w muzyce jest "feeling", a we free improv jest głównie zimny eksperyment, czasem nawet bardzo wyrafinowany, ale do mnie nie trafia.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024