[Recenzja] Picchio Dal Pozzo - "Picchio Dal Pozzo" (1976)



Scena Canterbury była niezwykle ciekawym zjawiskiem. Specyficzne połączenie rocka psychodelicznego z wpływami jazzu i innych ambitnych rodzajów muzyki okazało się naprawdę świetnym pomysłem na granie. Jednak prawdziwie wybitnych albumów w tym nurcie nie ma aż tak wiele. Kilka wielkich płyt nagrały w pierwszej połowie lat 70. grupy Soft Machine, Gong i Caravan, jednak każda z nich poszła później w innym, mniej ciekawym kierunku. Z kolei Hatfield and the North, Matching Mole, National Health, Quiet Sun czy Khan okazały się jedynie efemerydami, które nie pozostawiły po sobie wiele materiału - aczkolwiek ten istniejący faktycznie prezentuje wysoki poziom. Trafiło się też kilka znakomitych albumów nagranych przez członków tych grup, by wspomnieć o "Fish Rising" Steve'a Hillage'a oraz wybitnym "Rock Bottom" Roberta Wyatta. I to by było chyba wszystko, jeśli chodzi o przedstawicieli nurtu faktycznie związanych z miastem Canterbury. O twórczości ich licznych naśladowców, pochodzących z różnych krajów Europy Zachodniej, zwykle w ogóle nie warto wspominać. Zdarzają się jednak pewne wyjątki i do nich właśnie należy włoski Picchio Dal Pozzo.

Włosi kojarzą się raczej z zupełnie innym podejściem do ambitniejszych form rocka niż to, które cechowało twórców kanterberyjskich. Ich inspiracje w tamtym czasie obejmowały przede wszystkim symfoniczną odmianę rocka progresywnego, co w połączeniu z charakterystyczną dla Włochów nadekspresyjnością skutkowało przesadnym patosem, a nierzadko też kiczem. Błędu tego uniknęli muzycy Picchio Dal Pozzo, którzy na swoim eponimicznym debiucie zaproponowali muzykę o wysokich walorach artystycznych, lecz jednocześnie lekką, bezpretensjonalną, a momentami wręcz świadomie humorystyczną, właśnie w stylu sceny Canterbery. Wspomniane przed chwilą cechy, dość zbliżone brzmienie -  zdominowane przez klawisze, dęciaki, bas i perkusjonalia - oraz silny wpływ jazzu nie pozostawiają wątpliwości w kwestii inspiracji włoskiego zespołu. Jednak nie mamy tu do czynienia z pozbawionym własnego charakteru epigonem. Utwory Picchio Dal Pozzo, w porównaniu z twórczością większość kanterberyjskich grup. zdają się odchodzić jeszcze dalej od piosenkowości (z pewnymi wyjątkami, jak bardzo melodyjne "Napier" czy "Off"). Najbliżej im zatem do dokonań Soft Machine czy nawet Henry Cow, jednak z zachowaniem większej komunikatywności, ponieważ nie słychać tu wielu odniesień do bardziej awangardowych form jazzu lub muzyki poważnej. Pisząc o możliwych inspiracjach trzeba też wspomnieć o Franku Zappie, z którego twórczością mocno kojarzą się bardziej złożone partie perkusjonaliów. Dominuje tutaj granie instrumentalne, a partie wokalne są raczej szczątkowe, często przybierając formę groteskowych wokaliz, przywodzących na myśl wygłupy Gong.

Pierwszy album Picchio Dal Pozzo powinien przypaść do gustu wielbicielom wspomnianych w powyższych akapitach wykonawców. Słychać tu niemałe umiejętności instrumentalistów oraz całkiem sporą wyobraźnię muzyków, choć same kompozycje mogą wydawać się niezbyt charakterystyczne. Można to też traktować jako zaletę, bo dzięki tej abstrakcyjności oraz nieprzewidywalności jest to album, którego nie doceni się od razu, lecz wymagający więcej przesłuchań, podczas których będzie się odkrywać kolejne smaczki. Eponimiczne wydawnictwo Picchio Dal Pozzo to bez wątpienia dojrzałe i dopracowane dzieło. Zespół niestety nie był zbyt płodny i kolejny album, "Abbiamo tutti i suoi problemi", wydał dopiero w 1980 roku. Muzycy obrali na nim bardziej avant-progowy kierunek, czego efekty okazują się nie zawsze udane. Dyskografię Picchio Dal Pozzo uzupełnia kilka wydawnictw z XXI wieku: zbiór odrzutów z okresu pomiędzy dwoma pierwszymi albumami, współcześnie zarejestrowana koncertówka oraz premierowy album studyjny. Przezornie nie słuchałem żadnego z nich.

Ocena: 8/10



Picchio Dal Pozzo - "Picchio Dal Pozzo" (1976)

1. Merta; 2. Cocomelastico; 3. Seppia (Sottotitolo / Frescofresco  / Rusf); 4. Bofonchia; 5. Napier; 6. La Floricultura Di Tschincinnata; 7. La Bolla; 8. Off

Skład: Aldo De Scalzi - instr. klawiszowe, instr. perkusyjne, wokal; Giorgio Karaghiosoff - instr. dęte, wokal; Paolo Griguolo - gitara, instr. perkusyjne, wokal; Andrea Beccari - gitara basowa, instr. dęte, instr. perkusyjne, wokal
Gościnnie: Vittorio De Scalzi - flet (3,8); Leonardo Lagorio - saksofon (5,7); Fabio Canini - perkusja (5,6), instr. perkusyjne (3, 5,7); Carlo Pascucci - perkusja (5,7); Ciro Perrino - instr. perkusyjne (3); Cristina Pomarici - wokal (3)
Producent: Picchio Dal Pozzo


Komentarze

  1. Jakie jeszcze inne albumu w stylu Canterbury byś polecił?
    Mam na myśli te nie związane z miastem Canterbury.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cos - Postaeolian Train Robbery (1975)
      Dedalus - Dedalus (1973)
      The Muffins - Manna / Mirage (1978)
      Supersister - Present From Nancy (1970)

      To jednak przeważnie dużo niższy poziom od najlepszych albumów z Canterbury. Może z wyjątkiem Dedalus, ale akurat ten zespół w większym stopniu czerpał od Mahavishnu Orchestra czy wczesnego Weather Report, więc jest to trochę inne granie, choć słychać też podobieństwa do Soft Machine z najbardziej jazzowego okresu.

      Usuń
    2. Dedalusa lubię, konkretna płyta.

      Usuń
    3. @ Adi: a Caravan już znasz? Albo słynną trylogię zespołu Gong? Albo kapitalny Matching Mole? No i pozostaje twórczość Roberta Wyatta...

      Usuń
    4. Właśnie, Caravan, muszę się w końcu za nich zabrać. Kiedyś słuchałem tego różowego albumu, chyba też zielonego, nie powiem, fajnie się słuchało, ale już nic nie pamiętam, no i jeszcze nagrali parę fajnych albumów, chyba fajnych, a przynajmniej dobrze ocenionych przez Pawła.
      Gong - kurczę, też nie znam, jakoś tak mi nie po drodze zawsze z tym zespołem.
      Robert Wyatt jest mi znany tylko z "Rock Bottom" - świetny album, pewnie jego najlepszy.
      Matching Mole - bardzo lubię debiut, superowa płyta, może nawet najlepsza z Canterbury, z tych, które słuchałem. Słuchałem też dwójki, ale była chyba znacznie słabsza, nie pamiętam.

      Usuń
    5. Uważam, że w przypadku każdego rodzaju muzyki w pierwszej kolejności powinno się sięgnąć po te najbardziej cenione płyty najsłynniejszych przedstawicieli. Ułatwia to w usystematyzowaniu wiedzy, nabyciu świadomości kto był prekursorem, a kto tylko epigonem. Nie mając tej wiedzy, można wynosić na piedestał nie tych wykonawców, którzy naprawdę na to zasługują. Dlatego dziwne wydaje mi się słuchanie Picchio dal Pozzo bez wcześniejszego zaznajomienia się dobrze z twórczością Caravan i Gong.

      Jeśli chodzi o Canterbury, to wg mnie do absolutnego kanonu należą te albumy:
      Caravan - Caravan
      Caravan - If I Could Do It All Over Again, I'd Do It All Over You
      Caravan - In the Land of Grey and Pink
      Caravan - Waterloo Lily
      Caravan - For Girls Who Grow Plump in the Night
      Gong - Camembert Electrique
      Gong - Flying Teapot
      Gong - Angel's Egg
      Gong - You

      Hatfield and the North - Hatfield and the North
      Hatfield and the North - The Rotters' Club
      Khan - Space Shanty
      Matching Mole - Matching Mole
      National Health - National Health
      National Health - Of Queues and Cures
      Quiet Sun - Mainstream
      Robert Wyatt - Rock Bottom
      Soft Machine - The Soft Machine
      Soft Machine - Volume Two
      Soft Machine - Third
      Soft Machine - Fourth

      Soft Machine - Fifth
      Steve Hillage - Fish Rising

      Pominąłem wykonawców, którzy są z tym nurtem związani personalnie, ale stylistycznie mieszczą się raczej w trochę innych rejonach (Arzachel, Egg, Henry Cow, The Keith Tippett Group).

      Usuń
  2. Właśnie odświeżyłem sobie parę dni temu Picchio, żeby się przekonać, czy podtrzymuję termin "interesuący nudziarze", którym ich określiłem. I generalnie tak - niewiele się zmieniło. To obiektywnie ciekawa muzyka - przemyślana aranżacyjnie i harmonicznie, bardzo urozmaicona dość oryginalna (bardzo mi się podobają te elementy groteski z wyraźnymi nawiązaniami do włoskiej tradycji - quasi-dziecięce melorecytowane wyliczanki, karykaturalne walczyki- szkoda, że nie ma ich więcej!). Jednak po jej przesłuchaniu nie mam ochoty nacisnąć ponownie przycisku play w odtwarzaczu. Czemu? Może dlatego, że nie odpowiada mi ani styl gry klawiszowca (solidny,ale mało porywający, raczej rzemieślnik niż wirtuoz, na dodatek brzmienie syntezatorów mi nie odpawiada), ani saksofonisty. Zdecydowanie wyżej oceniam Dedalus i Muffins, nie mówiąc już o Supersister (bo to topowy zespół absolutnie na poziomie najlepszych canterburyjczyków z Wysp). Niemniej Picchio to oczywiście solidny album- 3.5 na RYM

    OdpowiedzUsuń
  3. Taaa-daaaam! :) Nareszcie wjechał ten długo oczekiwany pociąg towarowy z niezwykłą muzyką. Cud, miód, maliny i trochę włoskiej magii.

    PS. Pawle, mam pytanie: za miesiąc będzie już druga rocznica, jak udał się do domu Pana śp. Mark Hollis - czy nie mógłbyś skrobnąć jakiejś recenzji na temat którejś z płyt Talk Talk? (kurczę, dopiero teraz odkrywam tę muzykę - zespół świetnie się rozwinął - wystarczy popatrzeć na oceny na RYM).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W najbliższych miesiącach nie ma na to żadnych szans.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)