[Recenzja] The Pretty Things - "S.F. Sorrow" (1968)

Pewtty Things - S.F. Sorrow


The Pretty Things zaczynał bardzo niepozornie. Trzy pierwsze płyty, opublikowane w latach 1965-67, były niezbyt ciekawą i delikatnie spóźnioną odpowiedzią na dokonania grup w rodzaju The Rolling Stones czy The Animals. A potem nagle ukazał się "S.F. Sorrow" - prawdopodobnie pierwsza opera rockowa w historii fonografii i zarazem jedno z największych dzieł brytyjskiego rocka psychodelicznego, porównywalne z najlepszymi albumami Beatlesów, Pink Floyd i Traffic w tej stylistyce. To jedna z największych przemian muzycznych, jakie kiedykolwiek nastąpiły w tak krótkim czasie. Jeszcze wydany w poprzednim roku "Emotions" silnie osadzony jest w muzyce pierwszej połowy dekady, jedynie sporadycznie zdradzając, że członkom zespołu nie obce są współczesne trendy. "S.F. Sorrow" to już w każdym calu muzyka na miarę końca lat 60., zaaranżowana ze znacznie większym kunsztem i kreatywnością, a przy tym o wiele bardziej różnorodna, wyrazista i finezyjna pod względem melodycznym. Praktycznie każdy utwór zwraca uwagę świetną melodią i pomysłową aranżacją.

W recenzjach tego albumu zwykle podkreśla się fakt, że był to pierwszy album koncepcyjny, na którym poszczególne utwory łączyła nie tylko zbliżona tematyka, ale obecność fabuły. Rok później zbiór kawałków opowiadających jedną historię opublikował The Who i to właśnie na potrzeby zaszufladkowania "Tommy'ego" dziennikarze muzyczny ukuli termin opera rockowa. W powszechnej opinii to "Tommy" zapisał się jako pierwszy taki album, choć w rzeczywistości wcześniej ukazał się "S.F. Sorrow". Jednak wcale nie w tym tkwi wielkość dzieła The Pretty Things. Teksty w muzyce mają zawsze drugorzędne znaczenie, nie są tak naprawdę jej częścią. Tymczasem "Tommy" czy floydowski "The Wall", po odjęciu tej całej otoczki, okazują się tylko przydługimi i niezbyt spójnymi zbiorami raz lepszych, raz słabszych piosenek. "S.F. Sorrow" broni się po prostu jako muzyka. Każdy utwór czymś się wyróżnia i czymś zachwyca, a razem tworzą bardzo spójny album o przyzwoitej długości czterdziestu minut.

Utworów jest trzynaście, więc łatwo obliczyć, że nie trwają zbyt długo. Muzycy zadbali jednak, by nie zmarnować ani sekundy, nasycając je muzyczną treścią. Charakteryzują się przeważnie kunsztownymi aranżacjami, wykorzystującymi bogate instrumentarium (akustyczne i elektryczne gitary, organy, melotron, sitar, flet, trąbka czy przeróżne perkusjonalia), bardzo zróżnicowanymi partiami uzdolnionego wokalisty Phila Maya, któremu często towarzyszą harmonie pozostałych muzyków, a także typowymi dla tamtych czasów eksperymentami studyjnymi (zniekształcanie brzmienia, nadużywanie efektu stereo). Duży wkład w powstanie albumu miał producent Norman Smith, znany z wcześniejszej współpracy z The Beatles i Pink Floyd. Jako ciekawostkę warto w tym miejscu wspomnieć, że w czasie gdy muzycy Pretty Things nagrywali swoje dzieło w studiu przy Abbey Road, w sąsiadujących pomieszczeniach trwały ponoć prace nad "The White Album" i "A Saucerful of Secrets". 
 
Spoiler Alert:
Nie czytaj dalej, jeśli nie słuchałeś albumu i chcesz samodzielnie odkrywać wszystkie jego niuanse.

Album zaczyna się od jeszcze całkiem niepozornego "S.F. Sorrow Is Born", z fajnie pomyślanymi partami gitary akustycznej, do której w dalszej części dołączają melotron i trąbka. Psychodeliczny nastrój podkreśla natomiast pulsujący bas. Na całość muzycy idą już w drugim na płycie "Bracelets of Fingers". To najbardziej złożony tutaj utwór, z kilkoma zaskakującymi przejściami, bogatym brzmieniem obejmującym nadające nieco orientalnego klimatu partie sitara, a także największą ilością studyjnych sztuczek. Trochę rozczarowuje kolejny na płycie "She Says Good Morning" - energetyczny, nieco ostrzejszy brzmieniowo kawałek, w sumie bliższy wcześniejszych dokonań grupy. Broni się chwytliwą melodią i niezłym wykonaniem, ale nieszczególnie pasuje do reszty albumu. Znów ciekawiej prezentuje się nieco folkowy "Private Sorrow", z rewelacyjnie dopełniającymi się partiami gitary akustycznej, fletu i perkusji, a także jedną z najbardziej wyrazistych i finezyjnych melodii. Rozpędzony "Balloon Burning" zwraca uwagę połączeniem ostrzejszych, niemalże proto-punkowych partii gitary i energetycznej gry sekcji rytmicznej z fajnym dodatkiem akustyka oraz klawiszy, a także bardzo melodyjną i kunsztowną, wielogłosową partią wokalną. Wieńczący pierwszą stronę "Death" to już znacznie wolniejsze nagranie, w którym dźwięki sitara i gra sekcji rytmicznej budują bardzo interesujący klimat.

Strona B już na otwarcie przynosi jeden z najbardziej zwariowanych fragmentów albumu, "Baron Saturday" - kolejny z ostrzejszych kawałków, tym razem o nieco bardziej kabaretowym charakterze, w który ciekawie wpleciono fragment z rytualnymi bębnami. "The Journey" rozpoczyna się jak zwyczajna piosenka, ale z czasem zmienia się w prawdziwie psychodeliczny odlot. Bardziej piosenkowy charakter ma "I See You", łączący subtelne fragmenty, nie tak odległe od ówczesnej twórczości Moody Blues, ze zdecydowanie ostrzejszym graniem. Instrumentalny "Well of Destiny" sugeruje zainteresowanie muzyków awangardą, ale już po niespełna dwóch minutach rozbrzmiewa kolejna piosenka. "Trust" to chyba szczytowy moment tego albumu pod względem kompozytorskiego i aranżacyjnego kunsztu, choć skorzystano z bardzo prostych środków. Z łagodnym charakterem tego utworu kontrastuje najbardziej zadziorny "Old Man Going", z wyjątkowo ciężkim riffem i agresywną partią wokalną. Gdyby nie akustyczne i klawiszowe wstawki oraz harmonie dodatkowych wokalistów, byłby to właściwie czysty proto-punk. Finałowy "Loneliest Person" zaskakuje natomiast bardzo ascetyczną aranżacją - emocjonalnemu i pełnemu zadumy śpiewowi Maya towarzyszy jedynie gitara akustyczna. Pomimo takiej prostoty, jest to niezwykle efektowne zakończenie, urzekające wspaniałą melodią i pozostawiające z ogromnym poczuciem niedosytu, ponieważ trwa zaledwie półtora minuty.

Koniec Spoilerów

"S,F. Sorrow" często jest pomijany przy okazji różnych podsumowań i rankingów, pozostając w cieniu dokonań innych wykonawców z tamtego okresu. To jednak jeden z najlepszych muzycznych reliktów tamtych czasów, doskonale oddający ich klimat i charakter. Brytyjska psychodelia rzadko była aż tak dobra, tylko czasem zachwycając podobnym bogactwem pomysłów, z którego wyniknęłaby tak zgrabna płyta. Szkoda jedynie, że "S.F. Sorrow" to w dyskografii Pretty Things album niepowtarzalny. W podobnym stylu utrzymane są jeszcze tylko nagrania z dwóch niealbumowych singli, "Defecting Grey" / "Mr. Evasion" oraz "Talkin' About the Good Times" / "Walking Through My Dreams". Można je znaleźć na kompaktowych wznowieniach "S.F. Sorrow". I choć sam pomysł, by cokolwiek dodawać do albumu będącego tak dobrze przemyślaną i zamkniętą całością, jest kompletnie bez sensu, to przynajmniej bonusy prezentują zbliżony poziom do podstawowego materiału. Najlepszym rozwiązaniem wydaje się zakup albumu i singli na winylach, ale w ostateczności można wybrać opcję budżetową, czyli kompakt z dodatkami. Zresztą nie trzeba od razu kupować, bo obecnie istnieją inne, jeszcze prostsze sposoby legalnego odsłuchu. Natomiast znać ten album trzeba bezwzględnie.

Ocena: 8/10



The Pretty Things - "S.F. Sorrow" (1968)

1. S.F. Sorrow Is Born; 2. Bracelets of Fingers; 3. She Says Good Morning; 4. Private Sorrow; 5. Balloon Burning; 6. Death; 7. Baron Saturday; 8. The Journey; 9. I See You; 10. Well of Destiny; 11. Trust; 12. Old Man Going; 13. Loneliest Person

Skład: Phil May - wokal; Dick Taylor - gitara, dodatkowy wokal; Wally Waller - gitara basowa, gitara, flet, trąbka, dodatkowy wokal; Jon Povey - instr, klawiszowe, sitar, instr. perkusyjne, dodatkowy wokal; Skip Alan - perkusja; Twink - perkusja, dodatkowy wokal
Producent: Norman Smith


Komentarze

  1. Co za przyjemna niespodzianka! Jeszcze nie dawno (pod recenzją Kraftwerk) pisałeś że ten zespół jest ci obojętny, cieszy mnie że zmieniłeś zdanie. Świetny to album, jednak ja dużo bardziej lubię następny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dowiedziałem się o istnieniu tego albumu z twojego bloga. Jest całkiem niezły, szczególnie w porównaniu do ich poprzednich. Może dodanie Twinka im pomogło?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niekoniecznie. Twink zastąpił Skipa Alana dopiero w trakcie sesji, a już wcześniej zespół wydał singiel w zbliżonym stylu. Niewykluczone, że Twink dodał od siebie jakieś pomysły, ale nie on skierował grupę w takim kierunku. Większy wpływ miało chyba dołączenie Jona Poveya, dzięki któremu już na "Emotions" brzmienie było nieco bogatsze niż na dwóch pierwszych płytach.

      Usuń
    2. Myślałem, że to Twinka zasługa, bo słuchałem też jego płyty solowej "Think Pink" i muszę stwierdzić, że gdyby strona B była tak dobra jak pierwsza to byłaby to dzisiaj klasyka psychodelii.

      Usuń
    3. Think Pink jako album mnie niesamowicie denerwuje. To mogłaby być świetna płyta. 10 000 Words In A cardboard Box i Tiptoe On The Highest Hill to moim zdaniem jedne z najlepszych psychodelicznych piosenek jakie można usłyszeć. Szkoda, że reszta albumu bardzo odstaje poziomem.

      Usuń
    4. Dokładnie! A znasz może tę kompilację "Lost Experimental Recordings 1970"? Jest tam coś wartościowego?

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)