[Recenzja] Last Exit - "Last Exit" (1986)

Last Exit


Co może powstać z połączenia free jazzu i noise rocka? Pozwalają się o tym przekonać dokonania kwartetu Last Exit, który obrał sobie za cel zrobienie na jazzowej scenie dokładnie tego samego, co dekadę wcześniej punk uczynił z rockiem. Inicjatorem tego przedsięwzięcia był Bill Laswell, człowiek niezwykle otwarty na różne rodzaje muzyki. W samych latach 80. współpracował, jako producent, z tak różnymi wykonawcami, jak Herbie Hancock, Mick Jagger, Fela Kuti, Afrika Bambaataa,  Public Image Ltd czy Motörhead. Był też basistą łączącego jazz, funk i post-punk Material oraz należącego do nurtu no wave Massacre, w którym występowali też m.in. Fred Firth i Charles Hayward. Pod szyldem Last Exit również zebrał mocarną ekipę. Saksofonista Peter Brötzmann to jeden z czołowych europejskich free-jazzmanów, autor słynnego "Machine Gun", czyli jednej z najbardziej radykalnych płyt lat 60. Gitarzysta Sonny Sharrock grywał m.in. z Pharoahem Sandersem i Milesem Davisem, a jako solista zwrócił na siebie uwagę debiutanckim albumem "Black Woman". Perkusista Ronald Shannon Jackson zasłynął natomiast graniem u Ornette'a Colemana w jego harmolodycznym okresie.

Last Exit był przede wszystkim tworem koncertowym. Kwartet intensywnie podróżował po Europie, Stanach i Japonii, kolejne albumy rejestrując właśnie podczas występów. Nie inaczej jest w przypadku eponimicznego albumu, zarejestrowanego 19 lutego 1986 w paryskim klubie New Morning. Wypełnia go dziewięć niezwykle intensywnych, brutalnych i bezkompromisowych, zapewne w znacznym stopniu improwizowanych kawałków. Charczące, rzężące, pełne przedęć i dysonansów partie Brötzmanna, przeplatające się ze zgiełkliwą, sprzęgającą się gitarą Sharrocka, mają w sobie prawdziwie nieposkromioną dzikość. Sporadycznie proponują coś mniej agresywnego, jak pojawiające się tu i ówdzie bluesowe zagrywki gitarzysty. Jednak już sekcja rytmiczna, choć nie zwalnia ani na chwilę, gra w zdecydowanie bardziej komunikatywny sposób, często proponując niemalże funkowy groove ("Backwater", "Catch as Catch Can") lub nieco bluesowy puls ("Zulu Butter"), a nawet wnosząc tu nieco przebojowości (np. fragmenty "Red Light" i "Pig Freedom"). Te wszystkie zabiegi nie pozwalają kwartetowi oddalić się zbyt daleko w stronę chaosu. Muzycy napieprzają jak szaleni, ale robią to w sposób całkowicie kontrolowany, ściśle przy tym ze sobą współpracując. Bo ten materiał to przede wszystkim kolektywne improwizacje, w których liczy się ogólny efekt, a nie indywidualne aspiracje. Jednocześnie każdy muzyk wnosi tu swoją indywidualność. Pomimo tej całej agresji i hałaśliwego brzmienia, które jeszcze bardziej podkreśla iście punkowa produkcja, jest to muzyka na swój sposób finezyjna. Nawet jeśli chodzi tu głownie o robienie jak największego zgiełku, to wciąż jest to podparte dużymi umiejętnościami instrumentalnymi.

Debiut Last Exit prezentuje uwspółcześnione podejście do free jazzu, skrojone na miarę lat 80., a w praktyce nie czerpiące już z poważnej awangardy czy muzyki spoza europejskiego kręgu kulturowego, ale z tego, co wówczas działo się w rockowym, eksperymentującym podziemiu. Z jednej strony zaowocowało to oczywiście pewną wulgaryzacją, ale z drugiej - free jazz w klasycznym wydaniu już wiele lat wcześniej doszedł do ściany, a połączenie go z noise rockiem pozwoliło znów wyzwolić się z obowiązujących schematów. 

Ocena: 8/10



Last Exit - "Last Exit" (1986)

1. Discharge; 2. Backwater; 3. Catch as Catch Can; 4. Red Light; 5. Enemy Within; 6. Crackin; 7. Pig Freedom; 8. Voice of a Skin Hanger; 9. Zulu Butter

Skład: Peter Brötzmann - saksofon; Sonny Sharrock - gitara; Bill Laswell - gitara basowa; Ronald Shannon Jackson - perkusja, głos
Producent: Last Exit


Komentarze

  1. No i wreszcie doczekałem się opisu jednej z najlepszych free jazzowych kapel w historii. Intensywność ich grania jest nieporównywalna z niczym wcześniej, a jednocześnie nie jest to tak hermetyczna muzyka jak wcześniejsze projekty free mojego ulubionego muzyka Petera Brötzmanna. To się świetnie słucha. Gitara Sharrocka to coś kompletnie odlotowego, takie noise jazz do sześcianu (nie napiszę noise rock bo technika i wyobraźnia Sharrocka to poziom raczej nieosiągalny dla większości rockowych szarpidrutów). I dużo bardziej masakryczne niż zespół Massacre Fritha, Laswella i Mahera. Teraz czekam jeszcze na recenzję jakiejś płyty Die Like a Dog Quartet i szczególnie Chicago Tentet Brötzmanna, który prawie big bandowy free jazz wzniósł na takie wyżyny intensywności i grupowego porozumienia, że chyba nie da się już tego poziomu przeskoczyć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę postraszyłeś pisząc o tym brutalnym graniu - zacząłem słuchać na YouTube i spodobało mi się (w przeciwieństwie do polecanych płyt zespołu Autechre - jakoś odbiłem się od tego materiału, nie potrafię odnaleźć się w takiej muzyce; na RYM też oceny ich płyt jakoś tłumów nie porwały - ale to pewnie nie moje klimaty).

    Nie mniej dzięki za Last Exit (niech zgadnę: będzie więcej ich recenzji?)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez przesady, Autechre ma na RYM-ie oceny na poziomie 7/10. Zaledwie garstka albumów (wszystkich w ogóle) przekracza tam 8/10. Z kolei wśród moich RYM-owych znajomych są w ścisłej czołówce najlepiej ocenionych albumów z 2020 roku.

      Być może będą jeszcze jakieś recenzje Last Exit.

      Usuń
    2. Jak dla mnie byłoby super gdyby pojawiło się więcej recenzji Brötzmanna, jego twórczość i podejście do sztuki jest naprawdę genialne oraz inspirujące.

      Usuń
  3. Kurde, to naprawdę genialne. Granie z taką pompą i wyrafinowaniem, kompletnie nie jazzowe brzmienie, ciężkość, wyśmienite połączenie. Bas na tym albumie to coś genialnego, świetny ton, groove, całokształt jest naprawdę imponujący, idealnie pasuje do osobliwego stylu grupy. Uwielbiam w jazzie to, że każda dobra płyta skłania do przesłuchania solowych tworów wszystkich występujących na albumie członków zespołu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Album w ogóle mi nie podszedł. Te zgrzyty, piski- niczego w tym nie słyszę, to jest jakaś brednia (nie ujmując nic uczestnikom tego projektu, to jest moja opinia, może wiedzieli, co robią)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proponuję tak: posłuchaj innych rzeczy, które nagrali muzycy tego składu, np. "Ask the Ages" Sharrocka, "Mandance" Jacksona, jakiś projektów Laswella (może Material?). Gdy już pozbędziesz się wątpliwości, że to muzycy z wysokiej półki, którzy niewątpliwie umieli grać poprawnie, odpowiedz sobie na pytanie: dlaczego mieliby nagle zacząć grać jakieś nieprzemyślane, przypadkowe dźwięki? Muzycy nie łamią tu przecież wszelkich obowiązujących zasad, a tylko w niektórych aspektach pozwalają sobie na więcej swobody, trzymając się pewnych wytycznych, dzięki czemu ich gra trzyma się kupy.

      Usuń
    2. Spoko,ja wierzę, że oni byli profesjonalistami. Tylko o ile potrafię słuchać różnych gatunków, eksperymentowania z nimi, to tutaj natrafiłem na "ścianę" - to jest dla mnie chyba za dużo jak na tą chwilę, do niczego, czego słuchałem, to nie przystaje. Być może nie jest to w ogóle muzyka dla mnie. To co wymieniłeś być może sprawdzę. "Memory Serves" słyszałem, ale to było całkiem fajne granie.

      Usuń
    3. Last Exit to przede wszystkim granie dla osób dobrze osłuchanych w takich gatunkach, jak free jazz (wyzwolone podejście) i noise rock (hałaśliwe brzmienie), lubiących te stylistyki.

      Usuń
    4. Noise rocka w wydaniu np. The Velvet Underground jeszcze jestem w stanie słuchać, przy takim "European Son" jest na czym zaczepić ucho, to jest melodyjne, jest jakiś motyw, w tym wszystkim czuć piękno, wszystko się ze sobą klei- natomiast tutaj (Last Exit) jest jakiś bałagan bez ładu i składu- jak grają bardziej konwencjonalnie to może jeszcze, ale mam wrażenie, że to w kółko to samo.

      Usuń
    5. Debiut VU, z którego pochodzi "European Son", to jeszcze nie noise rock. Dopiero ich drugi album "White Light/White Heat" uznaje się za prototyp tego stylu. Do zrozumienia Last Exit trzeba być też zaznajomionym z free jazzem i choć trochę ogarniać teorię muzyki. Muzycy grający w tym stylu łamią pewne schematy, ale muszą się trzymać pewnych zasad - zazwyczaj grają w jednej tonacji oraz tym samym tempie. Tak więc mówienie, że to bałagan bez ładu i składu zwyczajnie mija się z rzeczywistością. Problem leży wyłącznie po stronie słuchacza.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024