[Recenzja] Bob Dylan - "Blood on the Tracks" (1975)



Po zakończeniu prac na albumem "Planet Waves", Bob Dylan i The Band wyruszyli na bardzo dobrze przyjętą trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych. Było to ogromne wydarzenie, ponieważ poprzednie występy Dylana odbyły się w połowie lat 60., po wydaniu "Blonde on Blonde". W dodatku koncerty wypadły bardzo dobrze, o czym można przekonać się dzięki dokumentowi w postaci dwupłytowego albumu "Before the Flood". Trasa trwała do lutego 1974 roku, a następnie Dylan zrobił sobie kilkumiesięczną przerwę. We wrześniu rozpoczął pracę nad nowym materiałem, nie angażując do nagrań żadnego członka The Band, lecz korzystając z pomocy muzyków sesyjnych. Album był gotowy do wydania pod koniec roku, a Columbia wypuściła nawet partię promocyjnych kopii. Jednak w grudniu twórca postanowił nagrać pięć utworów na nowo, zmieniając aranżacje, a nawet część tekstów, co nigdy wcześniej mu się nie zdarzyło. Poprawione wersje trafiły na oficjalne wydanie "Blood on the Tracks", opublikowane w styczniu 1975 roku.

"Blood on the Tracks" przez wielu krytyków i wielbicieli artysty uważany jest za wielki powrót do formy, a także jedno z jego największych osiągnieć, jeśli nie właśnie ten jeden absolutnie najlepszy album. Można z tym polemizować. Niewątpliwie jest to wydawnictwo ważne w karierze Dylana, zamykające pewien okres w jego życiu i twórczości, rozpoczęty niemal dekadę wcześniej, po wydaniu wspomnianego "Blonde on Blonde". Czas ten z jeden strony charakteryzował się stabilizacją w życiu prywatnym, a z drugiej - pogłębiającym kryzysem twórczym, coraz słabszymi płytami, a także rezygnacją z koncertów. Moim zdaniem, nawet wtedy zdarzały się pewne przebłyski. Albumy "John Wesley Harding" i "Nashville Skyline" były jeszcze całkiem udane, a powrót do dobrej formy nastąpił już na "Planet Waves". Jednak "Blood on the Tracks" nie przypadkiem przyćmił tamto wydawnictwo. W porównaniu z poprzednikiem jest na pewno równiejszy i więcej na nim zaangażowania, które cechowało wczesne albumy. Jednak tym razem Dylan w mniejszym stopniu porusza kwestie społeczne, dominujące w jego tekstach z lat 60., skupiając się raczej na własnych doświadczeniach i emocjach po rozstaniu z żoną. Niewątpliwie jest to bardzo osobisty album w warstwie tekstowej.

Co jednak ważniejsze, album broni się także pod względem muzycznym. Tak dobrze nie było faktycznie od bardzo dawna, może nawet od czasu "Highway 61 Revisisted". Znalazły się tu jedne z najlepszych utworów w całym muzycznym dorobku Dylana. Mocnym puntem jest tu na pewno otwierający całość "Tangled Up in Blue", ze świetną melodią i całkiem kunsztowną, choć prostą aranżacją. Albo stanowiące niemalże jego przeciwieństwo "Simple Twist of Fate" i "Shelter from the Storm". Oba bardziej ascetyczne, z akompaniamentem sprowadzonym do gitary akustycznej, basu i pojawiającej się po dłuższym czasie harmonijki, ale za to zróżnicowanymi partiami wokalnymi lidera, który w tamtym czasie był u szczytu swoich wokalnych możliwości. Jednak tym najwspanialszym momentem okazuje się "Idiot Wind", wyróżniający się najbardziej emocjonalnym wykonaniem i dość jak na ten album bogatą aranżacją, z wysuniętymi na pierwszy plan organami. Ich brzmienie przywodzi na myśl słynny "Like a Rolling Stone", ale ostateczny efekt brzmi bardziej dojrzale.

Do poziomu tych czterech nagrań nie zbliża się już żaden moment tego albumu, ale też żaden jakoś drastycznie nie odstaje w kwestii jakości. Urokliwa ballada "You're a Big Girl Now", folkowy drobiazg "You're Gonna Make Me Loneseome When You Go", bluesowy "Meet Me in the Morning" czy nawet nieco przesłodzony, ale przy tym zgrabny i bardzo dobrze zaśpiewany "If You See Her, Say Hello", to wciąż bardzo fajne kawałki, jakich bardzo brakowało na albumach Dylana z początku dekady. A jest tu jeszcze chociażby blisko dziewięciominutowa opowieść "Lily, Rosemary and the Jack of Hearts", pod względem stylistycznym zbliżająca się do country, ale broniąca się kolejną świetną partią wokalną i bardzo przyjemnym brzmieniem organów. Ten żywszy, pogodniejszy utwór stanowi udaną przeciwwagę dla pozostałych utworów, utrzymanych w bardziej minorowym nastroju. Zastrzeżenia mam tylko do "Buckets of Rain", który sam w sobie nie jest zły, ale wydaje się za mało atrakcyjny na zakończenie takiego albumu.

"Blood on the Tracks" potwierdził, że Bob Dylan faktycznie wyszedł z twórczego kryzysu i wciąż jest w stanie nagrać wielki album, nawet bez pomocy The Band. Niewiele było w historii muzyki takich przypadków, by wykonawca po paru naprawdę słabych latach wydał kilka ze swoich najlepszych albumów, z których jeden jest być może najlepszym w całej karierze. 

Ocena: 9/10



Bob Dylan - "Blood on the Tracks" (1975)

1. Tangled Up in Blue; 2. Simple Twist of Fate; 3. You're a Big Girl Now; 4. Idiot Wind; 5. You're Gonna Make Me Lonesome When You Go; 6. Meet Me in the Morning; 7. Lily, Rosemary and the Jack of Hearts; 8. If You See Her, Say Hello; 9. Shelter from the Storm; 10. Buckets of Rain

Skład: Bob Dylan - wokal, gitara, harmonijka (1-5,7,9), organy (4), mandolina (8); Kevin Odegard - gitara (1,3,4,7,8); Chris Weber - gitara (1,3,4,7,8); Gregg Inhofer - instr. klawiszowe (1,3,4,7,8); Billy Peterson - gitara basowa (1,4,7); Tony Brown - gitara basowa (2,5,6,9,10); Bill Berg - perkusja (1,3, 4,7,8); Eric Weissberg - gitara (6); Charles Brown III - gitara (6); Buddy Cage - gitara (6); Thomas McFaul - instr. klawiszowe (6); Richard Crooks - perkusja (6); Peter Ostroushko - mandolina (8)
Producent: Bob Dylan


Komentarze

  1. To zdecydowanie moja ulubiona płyta Dylana. Oczywiście sporą dozą sentymentu i sympatii darzę też "The Freewheelin'...", "Bringing It All Back Home", "Highway 61 Revisited", "Desire" czy "Slow Train Coming", ale to właśnie ten album przypadł mi do gustu już od pierwszego kontaktu i praktycznie do dziś chyba żaden Dylan go nie pobił (choć parę dorównało) ;)
    Dzięki za tę recenzję i w ogóle za poświęcenie Dylanowi serii recenzji.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Moim zdaniem ten album chwyta Dylana w chyba jego najlepszej formie pod względem wokalu. Nadal słychać to takie ożywienie z Planet Waves czy Before The Flood, jednak wraca nieco tego brudu charakterystycznego dla jego muzyki z lat 60., efekt uważam za naprawdę świetny.
    Poza tym, mam do tej płyty niesamowity sentyment. Mam ją na winylu, którego doprowadziłem do naprawdę bardzo smutnego stanu - właśnie od słuchania ;). Świetna rzecz.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mój ulubiony Dylan! Potrafię słuchać na zapętleniu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedy pojawi się kolejna recenzja Boba Dylana? I którego albumu będzie dotyczyć; "The Basement Tapes" nagranego z grupą The Band czy może "Desire"?

    OdpowiedzUsuń
  5. To również i moja ulubiona płyta Dylana. Jest autentycznie piękna pod każdym względem. Taki słodko gorzki klimat bardzo do mnie przemawia.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024