[Recenzja] The Moody Blues - "Days of Future Passed" (1967)



The Moody Blues to jeden z kilku zespołów - obok Procol Harum, Colosseum, The Nice czy Vanilla Fudge - które niewątpliwie wskazały drogę późniejszym twórcom rocka progresywnego. Same grały muzykę, którą najprościej można określić mianem proto-proga. Pomimo pewnych nowatorskich rozwiązań, ich twórczość była bardzo mocno osadzona w popularnych w połowie lat 60. stylach, jak rock psychodeliczny czy baroque pop. The Moody Blues zaczynali zresztą od grania muzyki na pograniczu rhythm'n'bluesa i popu. Oryginalny skład, złożony z klawiszowca Mike'a Pindera, grającego na harmonijce i flecie Raya Thomasa, perkusisty Graeme'a Edge'a, a także gitarzysty Denny'ego Laine'a (późniejszego członka Wings) oraz basisty Clinta Warwicka - wszyscy z nich dzielili się obowiązkami wokalnymi - zadebiutował singlem "Go Now", który okazał się wielkim przebojem w rodzimej Wielkiej Brytanii. Nie powtórzyły go jednak ani kolejne single, ani debiutancki album "The Magnificent Moodies", co doprowadziło do popadnięcia w długi, a w konsekwencji do rozpadu grupy.

Z pomocą przyszedł wydawca grupy, Decca Records, który postanowił zaangażować zespół w swój nowy projekt. W tamtym czasie wytwórnia eksperymentowała z wykorzystaniem technologii stereofonicznej do nagrywania płyt z muzyką klasyczną. Przy okazji pojawił się pomysł, aby zarejestrować "IX symfonię e-moll" Antonína Dvořáka z udziałem zespołu rockowego. Udział zaproponowano Pinderowi, który reaktywował The Moody Blues - z Thomasem i Edge'em, a także dwoma nowymi muzykami, gitarzystą Justinem Haywardem oraz basistą Johnem Lodge'em. Sesja nagraniowa, pod nadzorem producentów Tony'ego Clarke'a i Michaela Dacre-Barclaya, rozpoczęła się 9 maja 1967 roku i trwała do początku listopada. Zespół nie miał jednak zamiaru nagrywać kompozycji Dvořáka, lecz przygotował własny materiał. Następnie zarejestrowane zostały partie The London Festival Orchestra, zaaranżowane przez Petera Knighta, który wystąpił również w roli dyrygenta.

Zaledwie tydzień po zakończeniu nagrań, album "Days of Future Passed" trafił do sprzedaży. Wydawnictwo było z kilku powodów prekursorskie. Przede wszystkim był to pierwszy album nagrany przez zespół rockowy razem z orkiestrą symfoniczną (aczkolwiek trzeba pamiętać, że pojedyncze utwory tego typu ukazywały się już wcześniej, np. na płytach The Beatles). Po drugie, to pierwszy longplay, na którym na tak szeroką skalę wykorzystano brzmienie melotronu - instrumentu, po który chętnie sięgali później progresywni twórcy, z King Crimson na czele (jednak znów trzeba nadmienić, że melotron pojawiał się już we wcześniej wydanych nagraniach, np. w "Stawberry Fields Forver" Beatlesów). I po trzecie - był to jeden z pierwszych albumów koncepcyjnych, a więc tworzących pewną całość, z tekstami skupionymi wokół jednego tematu.

Efekt pozostawia jednak moim zdaniem sporo do życzenia. Nie bez znaczenia jest tu fakt, że zespół i orkiestra nigdy nie spotkali się w studiu. Praca nad albumem wyglądała w ten sposób, że najpierw muzycy The Moody Blues zarejestrowali swoje piosenki, a następnie do studia weszli członkowie orkiestry i nagrali swoje partie, z których tylko niewielka część została nałożona na utwory zespołu - cała reszta to samodzielnie wykonane interludia (co najwyżej z recytacjami Pindera). Na płycie słychać więc obie grupy naprzemiennie, co sprawia dość kuriozalne wrażenie. Choć mnie najbardziej przeszkadza pretensjonalne zestawienie symfonicznego rozmachu z ogólną prostotą. Pretensjonalny jest już sam pomysł, żeby z taką pompą zaaranżować album opowiadający o... zwyczajnym dniu. Ale nie klei się to nawet w samym wymiarze muzycznym. Partie orkiestry przypominają mi raczej ścieżki dźwiękowe starych filmów niż muzykę klasyczną - są bardzo naiwne, ckliwe i niezbyt finezyjne pod względem harmonicznym czy jakimkolwiek innym. Ale gdyby ich tu nie było, to materiał zespołu kompletnie nie wyróżniałby się na tle innych ówczesnych wydawnictw. To zupełnie typowa dla tamtych czasów mieszanka rhythm'n'bluesa i popu, rzadziej coś bardziej psychodelicznego ("Evening" z partiami sitaru i tambury). To są bardzo proste, banalne kawałki, w dodatku o niezbyt charakterystycznych melodiach. Chlubnym wyjątkiem jest tu oczywiście ballada "Nights in White Satin", która mimo / dzięki swojej naiwności jest jedną z najbardziej uroczych piosenek tamtej dekady, posiadającą naprawdę ładną melodię. W dodatku bardzo wiele zawdzięcza jej debiutancki album King Crimson, na którym jednak tego typu granie brzmi znacznie bardziej dojrzale i wyrafinowanie.

Poza tym jednym klasycznym nagraniem, które naprawdę lubię, słucha mi się tego albumu po prostu źle. Strasznie się ta muzyka zestarzała (i to już niedługo po wydaniu), zarówno pod względem brzmienia, sposobu pisania rockowych piosenek, jak i ogólnej koncepcji. Jednak przede wszystkim nie jestem w stanie zaakceptować tak bombastycznych aranżacji w tak prostej muzyce, bo jest to po prostu dobranie niewłaściwych środków wyrazu do danej kompozycji. Doceniam jednak rolę tego albumu w kształtowaniu się ciekawszej muzyki - członkom The Moody Blues zabrakło umiejętności i wyobraźni do zrealizowania swoich ambicji, ale wielu następców już je posiadało - więc wystawiam pozytywną ocenę i zaznaczam, że jest to wydawnictwo na tyle istotne, że nie wypada go nie znać (szczególnie jeśli ktoś uważa się za wielbiciela rocka progresywnego). Lubić natomiast nie trzeba i ja nie zamierzam, ale też nikomu tego nie zabraniam.

Ocena: 6/10



The Moody Blues - "Days of Future Passed" (1967)

1. The Day Begins: The Day Begins / Morning Glory; 2. Dawn: Dawn Is a Feeling; 3. The Morning: Another Morning; 4. Lunch Break: Peak Hour; 5. The Afternoon: Forever Afternoon (Tuesday?) / (Evening) Time to Get Away; 6. Evening: The Sunset / Twilight Time; 7. The Night: Nights in White Satin / Late Lament / Resolvement

Skład: Mike Pinder - instr. klawiszowe, tambura (6), gong (7), wokal (1,2,6,7), dodatkowy wokal; Ray Thomas - flet, pianino, instr. perkusyjne, wokal (3,6), dodatkowy wokal; Justin Hayward - gitara, sitar (6), pianino, wokal (2,5,7), dodatkowy wokal; John Lodge - gitara basowa, wokal (4,5), dodatkowy wokal; Graeme Edge - perkusja i instr. perkusyjne, dodatkowy wokal
Gościnnie: Peter Knight - dyrygent, aranżacja orkiestry; The London Festival Orchestra
Producent: Tony Clarke i Michael Dacre-Barclay


Komentarze

  1. Tak, jak myślałem. Ocena 6/10. Ja bym chyba dał 7, ale nie mówię, że na tyle zasługuje, być może po prostu z jakiegoś sentymentu. Z samą recenzją się całkowicie zgadzam, super napisana, zresztą, jak każda inna Twojego autorstwa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Słuchając tego albumu miałem wrażenie że podkłady wycieli z Sinatry.

    OdpowiedzUsuń
  3. Straszliwie toporna płyta. Jeden z tych albumów, gdzie mam jedną prawdziwie świetną piosenkę, bo Nights in White Satin naprawdę niezwykle urzeka mnie swoją melodią i atmosferą, tak reszta po prostu - jak sam wspomniałeś - się nie klei. Sam jej chyba wystawiłem 6 albo 7, nie pamiętam już. Ale ta ocena i tak jest przez pryzmat tej jednej piosenki.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dalej jestem zdania,ze nikt lepiej nie laczyl muzyki symfonicznej z rockiem i popem niz Jeff Lynn i ElO.Oczywiscie do czasu Xanadu,gdzie zaczal grac durny Disco-rock.
    Tutaj cover Night in white Satin po wlosku:
    https://www.youtube.com/watch?v=4-YIDv7fRXI

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, zdanie każdy może mieć. A jak uargumentowałbyś, że ten zespół robił to lepiej niż, powiedzmy, King Crimson, Gentle Giant czy francuska Magma?

      Usuń
    2. Jeśli chodzi o ELO, to ostatnio słuchałem "Out Of Blue", i można powiedzieć, że to było nawet traumatyczne przeżycie- było kilka chwytliwych momentów, ale to jest taki gigantyczny przerost formy nad treścią.....

      Usuń
    3. Out Of The Blue jest rzeczywiście czasami dość pretensjonalne. Dużo bardziej lubię A New World Record z 1976 roku, polecam sprawdzić. Moim zdaniem orkiestra została tam lepiej zintegrowana z kawałkami, więc brzmi to naprawdę fajnie. Ogólnie Jeff Lynne to bardzo dobry kompozytor, tworzący interesujące muzycznie utwory, lecz czasem, niestety, bywają one męczące przez ciągłe używanie orkiestry, gdzie czasem chciałoby się je usłyszeć w uboższej aranżacji.

      Usuń
    4. słyszałem New World Record i jest nawet gorszy. Kompozycje? Przecież tam nic nie jest zgrane, wszystko jest bardzo chaotyczne, nie ma zachowanej struktury logicznej- są to kawałki w typu Abby z dodatkiem orkiestracji, nic nadzwyczajnego, a wręcz żenujące.

      Usuń
    5. Nie ma to jak odpowiedzieć po prawie dwóch latach :).
      Kurde, chciałbym, żeby więcej artystów pisało kawałki na takim muzycznym poziomie, co ABBA. ELO na pewno jest dość blisko.
      Szkoda, że nie podeszła Ci ta płyta, na moje ucho jest wspaniale harmonijna (nie rozumiem zarzutu o chaotyczność), kreatywna i muzycznie niebanalna, nie mówiąc o doskonałej, pomysłowej produkcji i wzorowym wykonaniu. Radziłbym jednak dać jeszcze szansę A New World Record, jak i ELO ogólnie. Ostatecznie subiektywnie może się nie podobać (i nie ma w tym nic złego), jednak obiektywnie jest to muzyka imponująca, ciesząca się uznaniem również ludzi głębiej siedzących w jej ambitniejszych odmianach.

      PS: Brak logicznej struktury jest spoko, sporo muzycznych dzieł zachwyca, wyrywając się ze sztywnych, konwencjonalnych ram.

      Usuń
    6. ABBA poza chwytliwymi, ale zupełnie pozbawionymi finezji melodiami nie miała kompletnie nic do zaoferowania. Pod względem formy utworów, aranżacji, brzmienia czy wykonania jest to zupełnie nieciekawa muzyka.

      Natomiast ELO zapamiętałem całkiem inaczej niż go przedstawiasz, jako kolejny zupełnie przeciętny pop rock, który jedynie próbuje wmawiać słuchaczom, że jest czymś więcej.

      Usuń
    7. Melodie ABBY od strony czysto muzycznej są bardzo bogate i niebanalne (oczywiście nie wszystkie), ale oczywiście mogą się nie podobać - mnie akurat bardzo się podobają. Jeśli spojrzeć w partyturę kawałki ELO, jak i ABBY, prezentują wiele ciekawych, oryginalnych rozwiązań akordowych i rytmicznych, właściwych jedynie kompozytorom o nieprzeciętnej intuicji muzycznej. Z uwagi na to bogactwo harmoniczno-akordowe, muzyka ta może rozwinąć gust słuchacza, "ucząc go" czerpać przyjemność z bardziej skomplikowanie napisanego popu, prowadzącego melodie w kreatywniejszych kierunkach i powodować głębsze doznania przez ciekawiej osiągniętą "chwytliwość". Zawsze jest to ryzyko, że się nie spodoba, jednak z uwagi na to, co wymieniłem wcześniej, myślę, że byłby to naprawdę dobrze spędzony muzycznie czas, a wymienione przeze mnie właściwości sprawiają, że nie jest to przeciętna muzyka.

      Usuń
    8. Pisałem już gdzieś, że melodie to największy atut ABBY i z ciekawszymi aranżacjami czy brzmieniem byłoby spoko, no ale bez przesady, że one są jakieś ponadprzeciętne. Można je bez trudu zanucić nie mając żadnych zdolności wokalnych i nie ma w nich nic na tyle skomplikowanego, by mogły okazać się za trudne nawet do kogoś, kto nigdy wcześniej nie słyszał żadnej muzyki, a tym nikomu nie ułatwią przejścia ze słuchania radiowego popu do jazzu czy poważki. Dla mnie ideałem, jeśli chodzi o melodie wśród przedstawicieli muzyki rozrywkowej, jest Gentle Giant, z tymi ich kontrapunktami i połamanymi rytmami, a mimo to często bardzo chwytliwe. Na takim tle melodiom ABBY bliżej jednak do piosenek z tradycyjnego polskiego wesela, zresztą podejrzewam, że czasem faktycznie trafia ten zespół do takiego repertuaru.

      Natomiast co do ELO, to mam wrażenie, że ci, którzy tak bardzo cenią ten zespół, to często te same osoby, dla których Marillion jest najwybitniejszym przykładem prog rocka lat 80. - a to ani prog, ani nic wartego uwagi. Nie mówię, że też jesteś taką osobą, ani nie zamierzam krytykować, że cenisz sobie ELO czy ABBĘ - po prostu piszę, co o tych wykonawcach sam sądzę, nie starając się o obiektywizm.

      Usuń
    9. Rozumiem. Ja, co, myślę, widać po moich komentarzach, jestem osobą słuchającą muzyki zarówno ambitnej, jak i rozrywkowej, ze wszystkich (niemalże) stylów i licznych okresów historycznych.
      Jasne, melodie ABBY można łatwo zanucić, zagwizdać, zapamiętać, podobnie jak melodie Stonesów, Hendrixa, Cream, Led Zeppelin, Depeche Mode, itd. Nie ujmuje im to jednak muzycznej kreatywności, tym bardziej, że oparte są na bogatych i nieoczywistych akordach, a więc są muzycznie imponujące. W skrócie chodzi mi o to, że niezależnie od naszych opinii, również ta muzyka jest czymś godnym uznania, ponieważ jest napisana przez kompozytorów stosujących nieoczywiste zabiegi. Dlatego też podoba się zarówno ludziom głęboko osłuchanym z szeroką paletą artystów "trudniejszych" w odbiorze, jak i muzycznym laikom. Różnica jest taka, że osoba osłuchana uargumentuje, czemu to jest dobre, a laik nie.

      Usuń
  5. Ja jestem zdania że najlepiej łączył rocka z muzyką klasyczną Gary Brooker i Procol Harum. To brzmienie barokowe organów i fortepianu przy głosie Brookera było rzeczą, nie do podrobienia. Choć wiadomo Emerson też czy Lord, ale w PH takie łączenie było wizytówką a nie epizodem.A co do omawianej płyty to jestem zdania że Moody Blues to taki zespół o niewykorzystanym potencjale, głosy mieli świetne, szczególnie Ray Thomas ktory potrafił śpiewać i tenorem i wysoko. Trafiały im się rzeczy wybitne niestety tylko pojedyncze.. jak "My Song" czy "One More Time to Live" nie wspominając juz o przepięknej balladzie "Melancholy Man". Oraz sporo solidnych piosenek, ale były też koszmary niestety. Z wymienionej płyty oprócz wiadomej piosenki świetne "The Sunset/Twilight Time" gdzie symfonicy wyjątkowo dobrze zostali wykorzystani. Prosiło się żeby w niektórych fragmentach brzmieli jako delikatne tło. Zespół miał potencjał żeby stworzyć coś więcej niż parę solidnych płyt z pojedynczymi świetnymi utworami. Ta płyta nie jest taka zła, bez orkiestrowych przesadnych zagrań, był by to solidny progresywny album.Pomysł był niezły, ale źle wykorzystany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko u Procol Harum to łączenie polegało raczej na wplataniu cytatów z muzyki klasycznej - lub nawiązujących do niej motywów i melodii - do prostych rockowych kawałków, które dalej były typowo rockowymi kawałkami. A elektryczne organy raczej nie mają barokowego brzmienia ;)

      Wykonawcy, o których wyżej wspominam, robili jednak coś więcej. Wiele utworów Magmy to właściwie muzyka klasyczna grana na rockowych / jazzowych instrumentach, często kompletnie zacierają się tam różnice pomiędzy gatunkami. W przypadku King Crimson też zdarzają się nagrania, których związki z rockiem kończą się na użytym instrumentarium ("The Devil's Triangle", duża cześć "Moonchild", niektóre z koncertowych improwizacji). A Gentle Giant? Muzycy do tego stopnia opanowali operowanie kontrapunktem i wykorzystywanie wokalnego kanonu, że ich muzyka również daleko wykracza poza rockowa stylistykę (zwłaszcza w tych bardziej eksperymentalnych kawałkach, pozbawionych rytmu i melodii w powszechnym rozumieniu).

      Usuń
    2. My Song jest zajebiste, Melancholy Man też, ich dwa najlepsze kawałki. Ogólnie, moim zdaniem, albumy Moody Blues były dosyć nierówne.

      Usuń
    3. Posłuchałem tych nagrań, ale w obu przypadkach wytrzymałem tylko chwilę, tak strasznie są nadęte.

      Usuń
    4. Mnie sie zawsze Procol Harum jakoś kojarzy z klimatem baroku, wiem że to są organy elektryczne, ale np "Pilgrim Progress" brzmi bardzo barokowo, jak i cała 1-sza ich płyta. Aż tak na dźwięku to się nie znam, klimaty barokowe i z muzyki dawnej mi podchodzą w tym zespole jakoś i nic na to nie poradzę. Jak i muzyka klasyczna grana na rockowo, np na Grand Hotel tytułowy, czy na Something Magic 3/4 piosenek i suita o robaku i drzewie. To prawda że to bardziej wplatanie fragmentów niż łączenie takiej muzyki.Magmę znam i rzeczywiście specyficzna, bardzo awangardowa muza, dużo klasyki i jazzu w ich graniu. Gentle Giant tak samo, bardziej to awangarda rockowa, niż sam rock w sobie. Choć muzyka troszkę mniej skomplikowana od Magmy. Czy te piosenki są nadęte? Ten zespół miał taki styl, dużo melotronu, ogólnie symfoniki nawet sztucznie wywoływanej, w latach 70-tych poza albumem "Octave" to oni nie korzystali z orkiestry, wszystko zastępował melotron i niekiedy instrumenty dęte. Taki był ich styl i wiem że nie każdemu pasowało takie granie muzyki rockowej. Pod koniec lat 70-tych zaczęli grać lżej i pop-rockowo niestety.Ja tam Moody Blues lubię posłuchać sobie, mieli swój styl i się go trzymali. A że nie wszystkim odpowiadał.. Dopiero pod koniec lat 70-tych zaczeli się psuć, ale to też nie tylko oni czy np Camel brzmieli podobnie czy Alan Parsons, na początku lat 80-tych szalenie podobnie grali. Na nutę pop-rockową..

      Usuń
    5. Gentle Giant jest mniej więcej w połowie drogi między głównym nurtem rocka progresywnego i avant-progiem. Ma bardzo duży potencjał rozrywkowy, bo melodie są bardzo wyraziste i kunsztowne. Ale dzieje się w tej muzyce tak dużo, że ciężko to na początku ogarnąć. Często w jednym utworze jest więcej pomysłów niż u innych przez całą dyskografię, ale jednocześnie te utwory są bardzo spójne. Z kolei u Magmy czasem cały album jest zbudowany na przetwarzaniu jednego motywu, ale poszczególne partie też są bardzo misternie zaaranżowane. Oba zespoły jak najbardziej są rockowe, ale skutecznie przełamywały schematy, zaś ich ambicje szły w parze z odpowiednimi umiejętnościami. Moody Blues i Procol Harum aspirowali do grania czegoś podobnego do muzyki klasycznej, ale nie mieli wystarczających umiejętności, nie potrafili też zerwać z rockowymi schematami, szczególnie w zakresie kompozycji.

      Usuń
  6. Czy ostatnie zdanie opisuje tez jazz modalny i muzyke o.Colemana?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli chodzi o ostatnie zdanie recenzji, to niczego nie trzeba lubić. Ale niezależnie od tego, jedne rzeczy zasługują na szacunek, inne niekoniecznie. Ornette Coleman i modalny jazz zdecydowanie zasługują.

      Usuń
  7. To jedna z moich ulubionych płyt a zarazem najlepszych jakie stworzyła muzyka rockowa. Dziwię się, że jest tutaj przez niektórych dość krytykowana, ale każdy człowiek ma inne doświadczenia i inną wrażliwość. Ale na pewno ni e jest tak, że na szacunek zasługuje tylko jazz. W moim odczuciu, a także bazując na doświadczeniu, mogę powiedzieć, że przeważnie tzw. fani jazzu są muzycznie dość nietolerancynji i z pogardą odnoszą się do wielu płyt rockowych - często niesłusznie. Bo co to jest jazz - też tylko muzyka i rozrywka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że nie tylko jazz zasługuje na szacunek. Choć akurat w przypadku recenzowanego albumu Moody Blues trudno wskazać jakieś obiektywne walory poza wartością historyczną.

      Szczerze mówiąc nigdy nie zetknąłem się - ani na żywo, ani online - ze słuchaczami jazzu, który ograniczaliby się tylko do tego gatunku i gardzili wszystkim innym. Za to notorycznie widzę wypowiedzi fanów rocka (raczej tego prostszego), którzy nie słuchają nic więcej, bo tylko to jest prawdziwa muzyka, a cała reszta to syf.

      Jazz poza walorami rozrywkowymi praktycznie zawsze (no, pomijając jazz sprzed Charliego Parkera i ten z przedrostkiem smooth) posiada także duże walory artystyczne. Nierzadko jest bardziej sztuką niż rozrywką.

      Usuń
    2. Ja się raczej nie spotkałem z tym aby ktoś uważał jazz za syf. Z jazzem jest podobnie jak z muzyką klasyczną. Nawet dyskomuły szanują klasykę i jazz choć jej nie lubią ale wiedzą że to ambitne. Wśród rockowej "prostoty" to raczej utarty jest pogląd że rock progresywny to smęty.

      Usuń
    3. Nie spotkałeś się z sytuacją, że po napisaniu czegoś niepochlebnego o rockowym zespole, jakiś fan takiej muzyki sugerował, że słuchasz disco polo / rapu / techno? Tak, jakby nie istniało kompletnie nic poza rockowym mainstreamem i tamtymi stylami (zresztą samo stawianie tego pierwszego z pozostałymi jest głupotą) albo co gorsze - wszystko inne, włącznie z klasyką i jazzem, było poziomem disco polo.

      Usuń
    4. No w internecie tak, zwłaszcza jak pisałem coś niepochlebnego o Metallice na TerazRock to nawet nie tylko mnie wyzywano od disco polo ale nawet "idź se posłuchaj wapniaków z King Crimson". Moja wypowiedź dotyczyła raczej moich doświadczeń z ludźmi poza internetem w "normalnym zyciu".

      Usuń
  8. Fakt, album The Moody Blues nawet w 1981 r. jak go pierwszy raz słuchałem brzmiał nieco archaicznie. Ale to też jego urok, płynący nie tylko ze sposobu artykulacji zespołu ale też brzmienia orkiestry symfonicznej. Tak jak powiedziałemd, w moim odczuciu ta muzyka się nie zestarzała, bo staro brzmiała już w 1967 r.:)
    Co do fanów jazzu to raczej bym się nie zgodził, ale to zależy od doświadczenia. Jeden koleś którego znałem, a dokładniej niejaki Andrzej K. prowadził niegdyś (19 lat temu zamknięty) sklep płytowy w Gliwicach. Miał tam różne rzadkie płyty po horrendalnych cenach, często zamawiane też przy mojej pomocy, bo nie znal niektórych wykonawców, a chciał ich sprzedawać. Był też wielkim fanem jazzu i miał tam wiele płyt jazzowych i zawsze z pogardą wypowiadał się o wykonawcach rockowych, za szczególne dno uważając zespół Yes (podobnie F. Łobodziński). Ten koleś na poziomie - nie tak jak ja - potem był organizatorem koncertów jazzowych w Katowicach i wielkim autorytetem wypowiadajacym się o organizacji życia muzycznego w Polsce.
    T, że ktoś gra na trąbce nie czyni z niego lepszego człowieka ani tym bardziej muzyka. To wrażliwość na muzykę i innego człowieka czyni z nas lepszych ludzi. ale to dotyczy także fanów innych gatunków, w tym rocka. Ja jestem otwarty na wszelką muzykę dlatego w swojej kolekcji mam płyty rockowe, jazzowe, bluesowe, rapowe a nawet popowe (bo np bardzo lubię Lenkę) - ale też niektóych gatunków nie uważam za muzykę np. disco polo.
    Problem polega na tym, że jazz jest muzyką snobów, podobnie jak muzyka klasyczna do której ciągle aspirował. Z tego snobizmu wyśmiewał się zawsze Zappa, ale jego przekaz nie dla wszystkich był jasny. Dla mnie był. Inne pytanie to takie, co jest sztuką? Bo na pewno są nią płyty zespołu Henry Cow, ale też rozrywką, a czy płyty Methenego są tylko sztuką dla sztuki, czy też rozrywką?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak różne doświadczenia świadczą o jednym - taka postawa nie jest zależna od słuchanej muzyki, ale od samego słuchacza. Z tym, że jazz jest muzyką dla snobów, to wyłącznie krzywdzący stereotyp. Zresztą ze snobizmem utożsamiałbym zupełnie inną postawę, niż opisana - słuchanie jakiejś muzyki tylko po to, żeby sprawiać wrażenie kogoś o wyrafinowanym goście, ale tak naprawdę temu komuś jest wszystko jedno czego słucha, nie ma żadnej wiedzy o muzyce. Nie słyszy żadnej różnicy pomiędzy muzyką Johna Coltrane'a i Kenny'ego G, choć pod względem artystycznej wartości są wręcz swoim przeciwieństwem (a obaj grają na saksofonie, więc nie ma znaczenia na czym ktoś gra, ale jak gra - i nie chodzi mi tylko o umiejętności techniczne). Tak snobować można się nie tylko na jazz, ale też na klasykę, a nawet na popularne grupy rockowe - bo przecież nie brakuje osób, które myślą, że muzycznym absolutem jest Pink Floyd. Jeśli natomiast ktoś słucha jazzu czy muzyki poważnej dlatego, że mu się faktycznie podoba, to snobem nie jest.

      Rozrywkowe walory Metheny'ego są nieporównywalnie większe od Henry Cow, o czym świadczy liczba słuchaczy obu wykonawców. Sztuka jest wtedy, gdy dane dzieło ma walory artystyczne, a nie wyłącznie użytkowe.

      Usuń
    2. No racja. Już kiedyś to tu pisałem że w latach młodzieńczych miałem przyjaciółkę która studiowała (teraz jest profesorem) i kupowała taką kolekcję płyt wraz z książkami o kompozytorach dołączonymi do płyt. Kiedyś do niej przyszedłem i ojciec (też już wtedy profesor) mi mówi że "wejdź ale Basia się uczy". Ja do nie wchodzę a Basia zaczytuje się w tych broszurach a wszystkie płyty na półce zapakowane w folie !!!. I to przykład typowego snoba. Nie słuchała w ogóle tych płyt (słuchała radia i muzyki typu Celine Dion) ale je kupowała i czytała broszury aby brylować w towrzystwie.

      Usuń
    3. Ale jaja, no ale jak nie buło internetu to co ta Basia miała zrobić.

      Usuń
    4. Już samo kupowanie jakichś przypadkowych składanek z muzyką klasyczną świadczy o snobizmie.

      Usuń
    5. Kupowanie jakichkolwiek przypadkowych składanek. Jak wiadomo słuchacz muzyki raczej unika składanek, słuchanie "best of..." nie ma dla niego zbyt dużego sensu.

      Usuń
    6. Z wyjątkiem składanek z niealbumowym materiałem ;) Poza tym często w przypadku popularnych wykonawców wystarczyłoby posłuchać jednej kompilacji, by mieć kompletną wiedzę na temat jego twórczości (tylko skąd to wiedzieć przed poznaniem wszystkiego?).

      A już całkiem na serio: w przypadku muzyki klasycznej istnieje coś takiego, jak rozdzielność między kompozycją a wykonaniem. Wykonanie wybrane na jakąś gazetową składankę może nie oddawać dobrze danego dzieła. W przypadku innych gatunków kompozytor przeważnie jest też wykonawcą. Więc kupując składankę rockowego zespołu masz pewność, ze będą to "właściwe" wersje. Choć zdarzają się też takie oszustwa jak niedawno wydany album sygnowany nazwiskiem Krzysztofa Komedy, "Muzyka filmowa", gdzie trzeba się wczytać w tekst drobnym drukiem z tyłu okładki, żeby dowiedzieć się, że to nie są oryginalne wykonania pianisty, tylko współczesne przeróbki.

      Usuń
  9. Nie wiem kto jest wiekszym muzycznym snobem/gburem:fani Mettalici,Pink Floyd,Ironow ktorych jest wiekszosc w Polsce(na swiecie)ktorzy sie obrazaja jak powiesz cos zlego na tem.tych zesp.Czy fani muzyki klasycznej ktorzy mi sie kojrza z takimi profesorkami(jak wyzej ktos napisal)majacymi siebie za najmadrzejszych.Ja obu grup nie lubie,ani nie jestem fanem tego grania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko ze często ktoś naprawdę posiada dużą wiedzę o muzyce i wykorzystuje ją do krytyki czegoś, będąc przy tym merytorycznym i obiektywnym, wcale nie chcąc się wywyższać. Ale tak to widzą różni ignoranci, którzy muzykę oceniają wyłącznie na podstawie subiektywnych odczuć, a swoje zdanie (zwykle podchwycone bezpośrednio lub pośrednio od "autorytetów" z komercyjnych mediów muzycznych) mylą z faktami.

      Usuń
  10. Jakie kontrowersje ta staroć wzbudza! Moody Blues kojarzył mi się z jakimś hipisiarstwem, Timothy Leary itp. Sprawdziłem więc co to i muszę stwierdzić, że i tak byłeś łagodny w ocenie. To nie jest rock w ogóle, to psychodeliczny pop poskładany z samych stereotypów tego gatunku. Trzecia piosenka to idealny kandydat na cover w stylu disco-polo. Nie byłem w stanie tego dosłuchać do końca, muszę odkazić się jakimś późnym Coltranem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie jest rock w ogóle. A to źle? Większość dobrej muzyki nie jest rockiem. Psychodeliczny pop też może być w porządku. Po prostu ten konkretny album niespecjalnie się udał. Ale dziwi mnie, że go wcześniej nie znałeś, bo sprawiasz wrażenie kogoś całkiem dobrze osłuchanego z różnymi rzeczami, a to jest przecież bardzo znany, ważny i wpływowy album.

      Usuń
    2. Nie, źle to nie jest. Ale to nie jest nawet dobry "baroque pop", dziwi więc popularność tego albumu i liczba jego obrońców, czemu nie posłuchać zamiast tego "Song Cycle" Van Dyke Parksa? Rocka spodziewałem się ze względu na rzekomy wpływ tego wydawnictwa na proga.
      Możliwe, że już kiedyś tego słuchałem, widać nie zapadło mi to w pamięć, z Moody Blues to te późniejsze rzeczy bardziej kojarzę (chyba Moraz z nimi nawet kiedyś grał?). Czym dobrze osłuchany? Ha! To tylko pozory, moja edukacja jeśli chodzi o rocka i pop jest bardzo wybiórcza, późno przekonałem się do tej muzyki i to dzięki geniuszowi Hendrixa. Znany, ważny i wpływowy nie oznacza, że nadal nadający się do słuchania, wiele przełomowych nagrań bardzo źle się zestarzało, przez mnogość naśladowców brzmią czasami po latach jak encyklopedie stereotypów. Poza tym niektóre rzeczy brzmią archaicznie, ponieważ reprezentują już style wymarłe, gdy nie ma już grup społecznych, w których ta muzyka "żyła".

      Usuń
    3. Wpływ tego albumu na proga nie jest rzekomy. Wystarczy porównać "Nights in White Satin" z debiutem King Crimson. Nagrywanie płyt z orkiestrą czy nachalne wykorzystywanie melotronu to też wymysł Moody Blues. Tak więc nawet jeśli jest to album, do którego wraca się tylko wtedy, gdy ma się do niego sentyment (moim zdaniem tak jest), to przynajmniej raz powinien przesłuchać go każdy, kto się chce znać na muzyce, żeby wiedzieć, skąd się pewne rzeczy wzięły.

      Usuń
    4. Pouczony obiecuję poprawę, nadrobię te albumy Moody Blues. Debiut King Crimson do moich ulubionych ich dokonań też nie należy. Historia rocka, tak jak przedstawiana jest w wielu kompendiach czy książkach autorstwa dziennikarzy rockowych, wydaje mi się mocno wypaczona i pisana zgodnie z kryteriami marketingowej wartości. Jestem więc raczej nieufny wobec albumów przedstawianych jako ważne i wpływowe.

      Usuń
    5. Oczywiście, jest wypaczona. Dlatego nie należy brać tego, co piszą lub mówią dziennikarze, za dogmat. Ale zawsze dobrze sprawdzić samemu i się przekonać, ile w tym racji, a ile konfabulowania.

      Usuń
    6. Będę trochę bronił tej płyty. Do disco-polo to są himalaje drogi, nie wiem jak można porównywać nawet cząstkę takiej muzyki do disco-polo, dziwię się że jest aż taka krytyka. Sporo rockowych zespołów nagrywało dużo gorsze rzeczy, a to jest coś nowego, które MB próbowało zrobić. I za to należy się szacunek. A tu jakieś opinie bzdurne, proste pioseneczki.. i disco-polo. A np AC/DC rzępoląc na jedną nutę wszystko to już nie grali prosto? Pop psychodeliczny też jest fajny, są tu kawalki i rockowe i mniej rockowe, np Evening śpiewane przez Lodge`go trudno zaliczyć do popu, tylko do psychodelicznego rocka, tak samo jak kolejne Evening - The Sunset/Twilight Time, to raczej też pop nie jest, wersja śpiewana przez Pindera to bardziej raga rock, a przez Thomasa nawet o space rocka się ociera.. pop psychodeliczny to rzeczywiście ten wymieniony utwór nr 3, ale bardzo sympatyczna piosenka. Czy wszystko musi być śmiertelnie poważne? Chyba nie.A co do baroque pop to posłuchajcie sobie "Odessy" Bee Gees, to jest dopiero słodzenie i przerost formy nad treścią. Posłuchajncie sobie Beach Boysów albo Zombies, tam też jest sporo dużo słodszego grania niż tu. Nie jest to wybitna płyta, ale zła również nie. Gdyby inaczej jak już wspomniałem wcześniej, trochę wykorzystano brzmienie symfoniczne to mogła powstać naprawdę świetna płyta. Jakby użyto orkiestry jak we wspomnianym Evening - The Sunset, w ten sposób że ona towarzyszy a nie jest obok..

      Usuń
    7. JD napisał tylko, że jedno z nagrań Moody Blues można przerobić na disco polo. Od tego jest daleka droga do zrównywania ze sobą takich rzeczy. Nie wiem skąd wzięło się tutaj to AC/DC. Nikt przecież o nim o nie wspominał i nie sądzę, by ktokolwiek z krytykujących tu Moody Blues uważał, że tamten zespół grał bardziej skomplikowaną muzykę. To raczej podobny poziom. O ile jednak Australijczycy byli przy swojej prostocie całkiem bezpretensjonalni i nie udawali, że grają muzykę poważną, tak Brytyjczycy mieli ambicje, które znacznie przekraczały ich możliwości. Stwierdzenie, że piosenki z "Days of Future Passed" są proste to fakt, a nie żadne bzdurne opinie. Melodycznie, harmonicznie czy rytmicznie nie ma w nich niczego złożonego, struktura ogranicza się do przeplatania zwrotek i refrenów. I oczywiście, że nie wszystko musi być śmiertelnie poważne - w sumie lepiej, żeby nie było - ale problem w tym, że Moody Blues nawet w najbardziej banalnych momentach sprawia wrażenie, jakby robił wszystko z powagą. Inna sprawa, że efekt jest tak nieporadny, że wypada to niepoważnie.

      Usuń
    8. @Adasko
      To może ja się sam wytłumaczę. Dlaczego piosenka "The Morning: Another Morning" mi się z disco-polo skojarzyła? To przez ten Broadway'owski motyw umpa-umpa.
      Sorry, ale Beach Boys to zupełnie inna liga, harmonie wokalne Beach Boys są znacznie ciekawsze, a struktury ich piosenek są bardziej złożone i eksperymentalne, a do tego takie np. "Good Vibrations" zostało wydane rok wcześniej.
      Bardziej rockowe piosenki Moody Blues nie są zbyt oryginalne, ich brzmienie jest typowe dla tamtej epoki, można wskazać wiele podobnych nagrań innych zespołów. Fragmenty orkiestrowe nie są zaś dobrze zintegrowane z całością utworów, jak chcesz zobaczyć jak to można zrobić dobrze to odsyłam do wspomnianej w moim komentarzu płyty Van Dyke Parksa.
      Pytasz: Czy wszystko musi być śmiertelnie poważne? Dobre pytanie! - odpowiadam. To przecież MB nie mają poczucia umiaru i przesadzają z patosem ("Nights In White Satin"). I to ta próba łączenia starego z nowym jest tym, co mnie najbardziej przeszkadza. Z jednej strony rzewny orkiestrowy pop, a z drugiej nowoczesna psychodelia, która przecież była antytezą przebrzmiałej wrażliwości reprezentowanej przez różnych "crooners". I niestety ta formuła została podchwycona przez różnej maści reprezentantów "rocka regresywnego" ...

      Usuń
  11. Wasza dyskusja, myślę, bierze się z tego iż uważacie, że istnieje coś takiego jak obiektywna krytyka muzyczna. Kiedy przed laty zostałem zaproszony do pisania "recenzji" płyt jazzowych w Diapazonie, to od razu szefowi portalu powiedziałem, że nie będę pisał recenzji tylko mini-eseje o przesłuchanych płytach. Mój sceptycyzm wynikał z wiedzy na temat funkcjonowania mózgu, jaka wywodzi się z psychologii ewolucyjnej. Pisał o tym m.inn. wybitny neurobiolog Olivier Sachs w znakomitej książce Musicophilia. Wybory estetyczne są genetycznie skanalizowane i choćbyśmy np. miłośnikowi disco polo przedstawiali setki argumentów za wybitnością jakiegoś albumu jazzowego lub progowego lub zaproponowali mu edukację muzyczną to i tak go nie przekonamy. Piszę o tym również w swoim bardzo osobistym eseju w Diapazonie (http://www.diapazon.online/PelnaWiadomoscee66.html?bn=Artykuly&Id=470) jak sam dochodziłem do akceptacji free jazzu i free improvu, zaczynając w młodym wieku przygodę z muzyką ob bluesa i blues rocka.
    Oceniając ważność i przełomowość jakiegoś albumu możemy punktować to co obiektywne np. nowatorstwo, sięganie po nowe instrumentarium, próbę łączenia stylów itd. ale odbiór indywidualny jest już bardzo subiektywny. Dostrzegam tak jak Paweł pewne godne podkreślenia nowatorskie zasługi tego albumu The Moody Blues ale bym skłamał, że często sięgam po niego. Raczej stoi zakurzony na półce (a np. Hendrixy ciągle czyściutkie, tak jak albumy Coltrane'a, Aylera, Grateful Dead i setki innych).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krytyka muzyczna nigdy nie będzie w pełni obiektywna, bo na ocenę zawsze ma wpływ subiektywny odbiór. Ale to nie znaczy, że nie ma czegoś takiego jak obiektywne walory dzieła muzycznego. I warto nauczyć się je dostrzegać i doceniać, niezależnie od swoich subiektywnych opinii. Bo wtedy będziemy w stanie prowadzić z kimś sensowną dyskusję.

      W tym konkretnym przypadku The Moody Blues, doceniam nowatorstwo i wpływ, ale faktycznie nie prowadzi to do tego, żebym chciał wracać do tego albumu. Często jednak docenienie jakiegoś albumu czy całego muzycznego stylu jest dla mnie pierwszym krokiem, by go zrozumieć, a następnie naprawdę polubić. Nierzadko przeczytanie o tym, jakie to coś było wpływowe, nowatorskie czy np. jaką to muzycy musieli wykazać się wyobraźnią, żeby w taki sposób połączyć taką technikę komponowania z takim środkiem artystycznego wyrazu i jakich to wymagało od nich umiejętności - a następnie skonfrontowanie tego z tym co słyszę i z posiadaną dotychczasową wiedzą - pomogło mi w poszerzeniu horyzontów. Kiedyś słuchałem tylko mainstreamowego rocka i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić. Więc nie jest tak, że wybory estetyczne są genetycznie skanalizowane, czyli każdy rodzi się z jakimś gustem, który już nie zmienia. Gust może ewoluować, a wręcz można samemu go kształtować. Wszystko zależy od tego, czy ktoś chce się rozwijać, czy woli pozostać w swojej strefie komfortu. Ja przez długi czas wybierałem tę drugą opcję, ale potem mi się odmieniło. I to dzięki - oczywiście pomijając samą muzykę - tekstom zawierających odwołania do obiektywnych walorów, a nie tylko subiektywnego odbioru.

      Usuń
    2. Neuroestetyka muzyczna to jeszcze bardzo młoda dziedzina i daleko jej do jakiś definitywnych ustaleń. Chyba odwołanie do psychologii ewolucyjnej to pomyłka (to bardzo kontrowersyjna dziedzina wywodząca się z socjobiologii, często uważana za pseudonaukę ze względy na niejasne podstawy metodologiczne), chodziło ci pewnie ogólnie o neuronauki, kognitywistykę.
      Zawsze można przyjąć bardziej "scholastyczną" postawę: to, że czyjś mózg nie jest zdolny do percepcji wartości estetycznych dzieła muzycznego nie pozwala na stwierdzenie, że takie obiektywnie nie istnieją. Poza tym muzyka wydaje się być czymś wspólnym dla wszystkich kultur, może więc istnieje jakaś logika jej rozwoju? Słuchając Bacha mam ochotę zgodzić się z tymi, którzy wierzą w istnienie obiektywnych wartości estetycznych.

      Usuń
    3. Pisząc o skanalizowaniu genetycznym nie miałem na myśli to, że gust jest kodowany genetycznie tylko, że otwartość na edukację muzyczną i poszerzanie horyzontów jest różne u różnych osób (trudno w krótkim wpisie szczegółowo wyjaśnić te ewolucyjne korzenie, w dyskusji nad moim esejem w Diapazonie tez to nieporozumienie się pojawiło). Jako nauczyciel akademicki z 40-letnim stażem mam za sobą bardzo dużą próbę do analizowania i wielokrotnie widziałem jak moim różnym studentom taka bariera do dalszego otwarcia na poszerzanie horyzontów się pojawiała (jednym wcześniej innym później).
      Nie znaczy to, że nie doceniam roli takich portali jak Pawła. Sam też się dałem wciągnąć do kilkuletniej aktywności na portalu Diapazon (i tylko śmierć autora portalu spowodowała, że nie trwało to dłużej). Prowadziłem też pracę "misyjną" wśród swoich studentów zachęcając ich do słuchania różnej muzyki, ale nie więcej niż 6 osób podzieliło moją miłość do free jazzu.
      Nie jestem zresztą zafiksowany tylko na jazz. Mam w zbiorach płyty ponad 1000 wykonawców z kręgu rocka (na albumy to pewnie będzie z 5-6 tyś. płyt) i 1850 tytułów płyt jazzowych (część z nich to boxy więc realna liczba albumów też będzie ok. 4000). Przy pracy częściej słucham rock, relaksacyjnie częściej jazz, ale z tych blisko 10 000 płyt prawie 1/3 nie była słuchana częściej niż 1-3 razy, gdyż nie potrafiła mnie poruszyć emocjonalnie tak, żebym chciał do nich wracać.

      Usuń
  12. Do JD: Psychologia ewolucyjna już dawno nie jest kontrowersyjna, wręcz jest to jeden z najbardziej dynamicznie rozwijających się dziedzin biologii ewolucyjnej (i synonim socjobiologii, nazwę socjobiologia porzucono z powodu awantur jakie wywołała w USA w środowiskach skrajnych, zarówno prawicowych jak i lewicowych). Neuronauka jest częścią psychologii ewolucyjnej i całość należy do nauk kognitywnych (w końcu przez 20 lat wykładałem psychologię ewolucyjną na uniwersytecie dla studentów biologii i psychologii więc coś na ten temat wiem). Podstawy metodologiczne ma takie na jakie pozwala nauka w badaniu ludzkiej natury. Niestety bariery etyczne powodują, że musimy stosować metody mniej inwazyjne niż w badaniu mózgu zwierząt. Ta logika rozwoju i wspólnota muzyki dla wszystkich kultur właśnie wskazuje na genetyczno-ewolucyjne podłoże muzyki i jej adaptacyjną rolę w ewolucji biologicznej i kulturowej człowieka. Ale zdolności percepcyjne (w tym estetyka) mieszczą się w skali zmienności, jak wiele cech psychicznych, a psychologia ewolucyjna stara się oddzielać to co jest u człowieka bazą biologiczną, od tego co jest modyfikacją kulturową. I ta ciekawość psychologów ewolucyjnych spowodowała, że odkryto zróżnicowane zdolności percepcyjne i akceptacyjne dla określonych form estetycznych, w tym i muzyki (wiążąc to z odkryciem krótkich i długich form genów poszukiwania nowości). Edukacja jest ważna, ale wszystkie dane z psychologii ewolucyjnej wskazują, że baza genetyczna odgrywa dużo większą rolę niż edukacja, również wpływ grup pokoleniowych jest większy. Stąd skłonność młodzieży do wchodzenia w grupy miłośników metalu, reggae itd. W moim mieście wręcz licea były dzielone na metalowe, punkowe, reggae, klasyczne itp. Ewolucja memetyczna jest w pewnym sensie przedłużeniem ewolucji biologicznej, ale z badań psychologicznych wynika, że tylko część z tych młodych z grup przypisanych do określonego typu muzyki idzie potem dalej w chęci poznawania innych form muzycznych (Paweł przyznał się do takiej ewolucji).
    Sorry za przydługi wywód, ale w Polsce lekceważące traktowanie psychologii ewolucyjnej ma długą tradycję, a mało kto chce przyjrzeć się bliżej współczesnym osiągnięciom (sam to doświadczyłem, bo dla studentów psychologii na początku musiałem organizować tajne komplety, a obecnie na tym kierunku jest to juz przedmiot obowiązkowy).
    Mam nadzieję, że Paweł nie wytnie tego mojego reakcyjnego wpisu. W przyszłości postaram się nie wychodzić poza ramy bloga skupiając się na wrażeniach z omawianych płyt (ale sami wyżej piszecie, że edukacja jest ważna).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Psychologia ewolucyjna ma niepewne podstawy metodologiczne, więcej o tym możesz znaleźć np. tu: https://evolution-institute.org/why-evolutionary-psychology-probably-isnt-possible/
      Nie jest dobrze budować swoje poglądy na tak chwiejnych fundamentach.
      Przedstawiciele neuronauk potrafią pisać straszne bzdury o muzyce, podkeślając wagę repetycji w muzyce, robiąc nawet badania, w których stwierdzają że ludzie preferują zmodyfikowane utwory Elliotta Cartera z dodanymi powtórzeniami. Taki elementarny brak zrozumienia przedmiotu badań doprowadza mnie do szewskiej pasji.
      A z przekory przywołam jeszcze Davida Deutscha, który w swojej popularnej książce "The Beginning of Infinity" (rozdział 14) używa teorii ewolucji by uzasadnić istnienie wartości estetycznych (https://publicism.info/science/infinity/15.html).

      Usuń
    2. A dlaczego opinie płynące z The Evolution Institute miały by być dla mnie przekonujące. Twórca tego instytutu David Sloan Wilson jest dysydentem ewolucyjnym szerzącym koncepcję selekcji grupowej wielopoziomowej, której nie uznaje 99% biologów ewolucyjnych na świecie (chociaż znalazł wsparcie Edwarda Wilsona, jednego z ojców socjobiologii, ale ich wspólna książka została zmiażdżona w recenzjach). Instytut jest podejrzanym tworem, o niejasnym finansowaniu, a publikacje tego instytutu raczej nie trafiają do recenzji w innych uznanych ośrodkach. Mi bliżej do Stevena Pinkera z Universytetu Harvarda czy Davida Bussa z Texas University, których publikacje bazują na szeroko zakrojonych kognitywnych badaniach podstawowych. A książki wydawane przez The Evolution Institute to takie pomieszanie filozofii, biologii ewolucyjnej, futurystyki itp. przy małej bazie empirycznej. Oczywiście, znajduje poklask wśród humanistów, którym odpowiada taki mętny sposób prezentacji w nauce i którzy niechętnie patrzą na psychologię ewolucyjną, bardziej z powodów ideowych niż naukowych.

      Usuń
    3. Nie dobrze z twoją logiką! Atakujesz instytut, a przecież nie o to idzie. Zalinkowałem artykuł Subreny E. Smith, który zawiera streszcznie argumentów z
      https://link.springer.com/article/10.1007/s13752-019-00336-4
      Oryginalna praca jest za paywallem, stąd mój wybór. Nie znam poważnych filozofów nauki zajmujących się metodologią nauki, którzy mieliby pozytywny stosunek do evo-psych. Jeśli nie odpowiada ci zalinkowany artykuł możesz zajrzeć tu: https://scientiasalon.wordpress.com/2014/04/14/human-nature-a-humean-take/

      Usuń
  13. Błędnie założyłeś, że ja nie znam tych linkowanych artykułów. Znam je i dziesiątki innych atakujących psychologię ewolucyjną. Są zgrabnie napisane, elokwentne, dobrze się je czyta. Ale są tylko filozoficzne, nie stoją za nimi żadne empiryczne badania, są strasznie antropocentryczne i stoi za nimi głębokie przekonanie, że człowiek jest istotą wyjątkową. Na dodatek często widać w nich nieznajomość mechanizmów ewolucji, albo dobieranie z nich tylko tych elementów, które pasują do koncepcji. Nie ma sensu na dalszą dyskusję (odbyłem z filozofami nauki dziesiątki podobnych), stoimy w bardzo odległych punktach wyjścia i raczej trudno będzie o konsiliencję. Ale to tak samo jak w percepcji muzyki, jednym się podoba to innym co innego. Kto ma rację nikt nie rozstrzygnie, przynajmniej na tym poziomie wiedzy i ewolucji mózgu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)