[Recenzja] Gong - "Angel's Egg" (1973)



W czasie, gdy powstawała trylogia "Radio Gnome Invisible" grupa Gong była u szczytu swojej kreatywności i artystycznych możliwości. Nie przekładało się to jednak na wzajemne relacje muzyków. Sytuacja była napięta i nieustannie dochodziło do mniejszych lub większych konfliktów. Niedługo po nagraniu pierwszej części trylogii, albumu "Flying Teapot", zespół praktycznie się rozsypał. To właśnie wtedy, w lutym 1973 roku, z zespołu po raz pierwszy odszedł jego twórca i lider, Daevid Allen, zabierając ze sobą Gilli Smyth (w późniejszym czasie oboje zgodnie powtarzali, że chcieli jedynie zrobić sobie wakacje, jednak pozostali muzycy tego nie potwierdzają). Didier Malherbe, Steve Hillage i Tim Blake postanowili kontynuować działalność bez nich. Uzupełnili skład o basistę Mike'a Howletta i bębniarza Pierre'a Moerlena (ten ostatni zgłosił się do nich sam, oznajmiając: Jestem nowym perkusistą), po czym zaczęli występować pod szyldem Paragong (jak wypadał wówczas zespół można przekonać się dzięki wydanemu w 1995 roku "Live '73"). Właśnie podczas tych koncertów zaczął krystalizować się materiał na nowy album.

Niedługo przed premierą "Flying Teapot", w maju 1973 roku, do zespołu wrócili Allen i Smyth. Kolejne koncerty mogły już zatem odbywać się pod nazwą Gong. W międzyczasie do składu dołączyła grająca na perkusjonaliach Mireille Bauer. Pomiędzy występami Allen pracował natomiast nad stworzonym przez pozostałych instrumentalistów materiałem (zmieniając przede wszystkim warstwę tekstową), aby dostosować go do swojej artystycznej wizji. Sesja nagraniowa "Angel's Egg", jak lider zatytułował drugą część trylogii, odbyła się w dniach 3-16 sierpnia. Tym razem zespół pracował w swojej francuskiej siedzibie Pavillon du Hay, gdzie właśnie zainstalowano sprzęt nagrywający. Miksów i paru poprawek dokonano już jednak w brytyjskim studiu The Manor. Przed końcem roku longplay trafił do sprzedaży.

Na trwający trzy kwadranse album trafiło aż czternaście utworów. Łatwo zatem obliczyć, że średnia ich długości nie jest zbyt imponująca. Dominują kawałki o piosenkowej długości. Zwykle jednak są tak eklektyczne i nieprzewidywalne, że trudno nazwać je piosenkami (np. "Sold to the Highest Buddha", "Selene", "Oily Way", "Eat That Phone Book Coda"). Dodając do tego szereg cudacznych miniatur (syntezatorowa "Castle in the Clouds", perkusyjna "Percolations", oparta na przetworzonym brzmieniu fletu "Flute Salad" oraz pijacka przyśpiewka "Givin My Luv to You"), "Angel's Egg" okazuje się albumem jeszcze bardziej szalonym i dziwacznym od swojego poprzednika.

Stylistycznie najbardziej zdają się do niego nawiązywać cztery utwory: najdłuższy, niespełna ośmiominutowy "Other Side of the Sky", "I Never Glid Before", a także tworzące całość "Outer Temple" i "Inner Temple". Zbudowane na transowej grze sekcji rytmicznej, z kosmicznymi dźwiękami syntezatora, jazzowym saksofonem i charakterystycznymi, zwariowanymi partiami wokalnymi. "Prostitute Poem" to z kolei tutejszy odpowiednik "I Am Your Pussy" - kolejny podszyty erotyzmem utwór śpiewany przez Smyth, tym razem odrobinę subtelniejszy, tak w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Czymś zupełnie nowym jest natomiast "Love is How U Make It". Warstwa instrumentalna składa się wyłącznie z perkusjonaliów (w tym marimby i wibrafonu), tworzących jednak bardzo bogatą fakturę, a w drugiej połowie dochodzi jeszcze tradycyjna perkusja, zwiększając dynamikę. Ten utwór to przede wszystkim rewelacyjny popis umiejętności Moerlena (znacznie wyższych, niż u typowych perkusistów rockowych). Ale zawiera także bardzo chwytliwą partię wokalną Allena, będącą dodatkowym atutem.

"Angel's Egg" jest zatem bardzo udaną kontynuacją i rozwinięciem "Flying Teapot". jednak z całej trylogii właśnie ta część najmniej mnie przekonuje. Sprawia wrażenie najmniej przemyślanej, jakby zespół chciał po prostu wrzucić na płytę jak najwięcej pomysłów, zamiast wybrać te najciekawsze i spróbować je interesująco rozwinąć. Ale z drugiej strony - właśnie takie szalone podejście wyróżnia Gong spośród licznych grup rockowych.

Ocena: 8/10



Gong - "Angel's Egg (Radio Gnome Invisible, Part 2)" (1973)

1. Other Side of the Sky; 2. Sold to the Highest Buddha; 3. Castle in the Clouds; 4. Prostitute Poem; 5. Givin My Luv to You; 6. Selene; 7. Flute Salad; 8. Oily Way; 9. Outer Temple; 10. Inner Temple; 11. Percolations; 12. Love is How U Make It; 13. I Never Glid Before; 14. Eat That Phone Book Coda

Skład: Daevid Allen - wokal i gitara; Gilli Smyth - wokal; Didier Malherbe - saksofon sopranowy i tenorowy, flet; Tim Blake - syntezator, dodatkowy wokal; Steve Hillage - gitara; Mike Howlett - gitara basowa; Pierre Moerlen - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Mireille Bauer - instr. perkusyjne
Producent: Gong i Giorgio Gomelsky


Komentarze

  1. Odpowiedzi
    1. Zappa, Beefheart, Gong i cała reszta sceny Canterbury, większość avant-proga, część krautrocka, Gentle Giant - tych wszystkich wykonawców łączy to, że z jednej strony mieli duże ambicje artystyczne i duże umiejętności, a z drugiej podchodzi do muzyki w bardzo swobodny sposób, po prostu się nią bawiąc, nie unikając humoru. Zupełnie inaczej, niż w przypadku większości przedstawicieli głównego nurtu rocka progresywnego, gdzie ambicje i umiejętności szły zwykle w parze w powagą i podniosłością. Mnie zdecydowanie bardziej odpowiada to pierwsze podejście, choć są pewne wyjątki, bo np. bardzo cenię King Crimson (choć oni tez czasem grali niepoważnie - "Cat Food", fragmenty "Lizard", itp.) i Van der Graaf Generator (ci akurat wręcz przesadzali z powagą i patosem, co daje wręcz groteskowy charakter, co na swój sposób jest ciekawe).

      Usuń
    2. Bardzo mnie ciekawi ten Van der Graaf Generator taka fajna nazwa, muszę tego przesłuchać. Te podejście do muzyki słychać a muzyczne żarty czasami są fajną odskocznią i powaga i żart jest spoko.

      Usuń
    3. VDGG jest świetne zwłaszcza 4 płyty - he to he who am the only one, pawn hearts, godbluff i still life. i trudno wskazać najlepszą z nich. wszystkie na tym samym poziomie.

      Usuń
    4. Natomiast "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" i "World Record" niewiele odstają od tej czwórki. "The Quiet Zone/The Pleasure Dome" to z kolei dość ciekawa próba odnalezienia się w czasach tzw. punkowej rewolucji. Natomiast zarejestrowany podczas promującej go trasy "Vital: Live" pokazuje zespół od jeszcze innej strony - tak surowo, brudno i agresywnie nie grali na żadnym studyjnym albumie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Polish Jazz Quartet - "Polish Jazz Quartet" (1965)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] SBB - "SBB" (1974)

[Recenzja] Gentle Giant - "In a Glass House" (1973)