[Recenzja] The Stooges - "Fun House" (1970)



"Fun House", podobnie jak poprzedzający go eponimiczny debiut The Stooges, w chwili wydania nie cieszył się wielką popularnością, ale z czasem został należycie doceniony. To jeden z ciekawszych rockowych albumów tamtego okresu, udanie łączący proto-punkową wściekłość i surowość z prawdziwie awangardowymi elementami - i mam tu na myśli nie są samą innowacyjność, a faktyczne nawiązania do awangardy. Co ciekawe, producentem albumu nie był już obracający się w takich klimatach John Cale, a Don Gallucci - klawiszowiec grającej prosty rock grupy The Kingsmen.

Ideą albumu było jak najlepsze oddanie żywiołowych występów The Stooges. Utwory były rejestrowane na żywo - każdy w kilku podejściach, z których potem wybrano najlepsze. Po latach, w 1999 roku, ukazał się siedmiopłytowy boks "1970: The Complete Fun House Sessions", zawierający prawdopodobnie wszystkie podejścia zarejestrowane w trakcie dwutygodniowej sesji z maja 1970 roku. Jednak przesłuchanie tak obszernego wydawnictwa, zawierającego nawet po kilkanaście wersji jednego utworu pod rząd, proponuję zostawić największym fanatykom i skupić się na podstawowym, oryginalnym wydaniu "Fun House".

Początek albumu jest jeszcze dość zachowawczy. Rozpędzone "Down on the Street", "Loose" i "T.V. Eye" to właściwie typowo proto-punkowe napieprzanie, chociaż sporo w nich jakby jamowego luzu, a przesterowane, nieco atonalne partie gitary pozostawiają sporo przestrzeni dla przyjemnie pulsującego basu. Pierwszy z tych utworów został wydany na singlu w nieco innej wersji, z dograną przez Gallucciego partią elektrycznych organów w stylu Raya Manzarka z The Doors. W sumie trochę szkoda, że taka wersja nie trafiła na album, bo byłoby to ciekawe urozmaicenia.

Na brak ciekawych rozwiązań nie można jednak narzekać, bo już w "Dirt" następuje zmiana klimatu. Wolne tempo, hipnotyzująca partia basu, wysunięta do przodu perkusja i bardzo psychodeliczne brzmienie gitary, tworzą naprawdę świetny nastrój. "1970" to teoretycznie powrót do bardziej prostackiego grania, ale pod koniec pojawia się ostra saksofonowa solówka, pełna wręcz freejazzowych przedęć i dysonansów. Opowiada za nią nowy członek zespołu, Steve Mackay. W tytułowym "Fun House" saksofon pełni już rolę równorzędną do pozostałych instrumentów. Sam utwór to świetny, psychodeliczno-jazzujący jam z ciężkim, zadziornym brzmieniem i fantastycznie dopełniającymi się tu partiami gitary, basu i saksofonu. Największym zaskoczeniem jest jednak finałowy "L.A. Blues" - dzika, kompletnie pozbawiona melodii improwizacja. To już nie proto-punk z jazzowymi naleciałościami, a praktycznie czyste free improvisation.

Muzycy The Stooges, w ciągu roku, jaki minął od nagrania debiutu, poczynili ogromny postęp. "Fun House" to doskonałe połączenie prosto-punkowej prostoty i agresji z bardziej ambitnymi wpływami awangardowo-freejazzowymi i odrobiną psychodelii. Można krytykować zespół za to, że zainspirował niezliczenie wiele beztalenci do sięgnięcia po instrumenty, ale jego twórczość sama w sobie zdecydowanie nie jest pozbawiona ambicji ani wartości. Czego najlepszym dowodem ten właśnie album.

Ocena: 8/10



The Stooges - "Fun House" (1970)

1. Down on the Street; 2. Loose; 3. T.V. Eye; 4. Dirt; 5. 1970; 6. Fun House; 7. L.A. Blues

Skład: Iggy Pop - wokal; Ron Asheton - gitara; Dave Alexander - gitara basowa; Scott Asheton - perkusja; Steve Mackay - saksofon (5-7)
Producent: Don Gallucci


Komentarze

  1. Tak w ogóle, podjąłeś się kiedyś próby przesłuchania tego kompletnego zestawu, o którym wspomniałeś? Pamiętam, że kiedyś się za to zabrałem, ale wymiękłem przy którymś momencie i jakoś nie chciało mi się brnąć dalej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nawet przez myśl mi nie przyszło, żeby się za to brać.

      Usuń
  2. L.A. Blues jest na tyle hałaśliwy że nie polecam słuchać go na słuchawkach. Ogólnie to świetny album, mimo tego że zainspirował różne "beztalencia" do grania to jest jeden ciekawy Polski zespół który czerpał inspiracje z The Stooges właśnie z tej płyty, czyli Ścianka. Polecam Ci sprawdzenie Ścianki bo każdy pełnoprawny album (najbardziej "Dni wiatru") który wydali broni się jako całość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ścianki "Białych wakacji" słuchałem. Kompletnie tego albumu nie pamiętam, ale na RYM dałem 7/10, więc raczej pozytywne wrażenie na mnie zrobił.

      Usuń
    2. Białe wakacje też są spoko ale to ich najzwyklejszy album, bardziej nastawiony na melodie i piosenkowość. Każdy inny ich album do Pana Planety z 2006 jest bardziej odjechany. Dni wiatru myślę że zrobiłyby na Tobie lepsze wrażenie. Polecam Ci go też sprawdzić bo "Dni..." jest uznawany za ich najlepszy album.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Annette Peacock - "I'm the One" (1972)

[Recenzja] Julia Holter - "Aviary" (2018)

[Recenzja] Amirtha Kidambi's Elder Ones - "New Monuments" (2024)

[Recenzja] Moor Mother - "The Great Bailout" (2024)

[Recenzja] Joni Mitchell - "Song to a Seagull" (1968)