[Recenzja] John Coltrane - "Live in Japan" (1991)
Latem 1966 roku John Coltrane udał się na swoją jedyną trasę koncertową po Japonii. Towarzyszył mu jego ostatni zespół, w skład którego wchodzili Pharoah Sanders, Alice Coltrane, Jimmy Garrison i Rashied Ali. Co najmniej dwa z tych występów - z 11 i 22 lipca w Tokio - zostały profesjonalnie zarejestrowane i na przestrzeni lat ukazały się liczne wydawnictwa zawierające ich fragmenty lub całość. Najpełniejszy obraz przynosi wydany w 1991 roku boks "Live in Japan", który na czterech płytach CD zawiera prawdopodobnie kompletne zapisy obu występów. Wcześniej ukazały się m.in.:
"Live in Japan" to kolejny, po "Live in Seattle", przykład niesamowitego natchnienia i kreatywności, a zarazem prawdziwej instrumentalnej wirtuozerii. Nie jest to łatwa w odbiorze muzyka, dlatego nie polecam tego albumu osobom, które nie mają dobrze osłuchanych studyjnych wydawnictw Trane'a. A tych, którzy mają to już za sobą, z pewnością nie muszę dodatkowo zachęcać.
Okładka "Concert in Japan". |
- "Concert in Japan" (1973) - 2 LP z fragmentami występu z 22 lipca (bez "My Favorite Things").
- "Coltrane in Japan" (1973) - 3 LP, zapis z 22 lipca. Wydany tylko w Japonii.
- "Second Night in Tokyo" (1977) - 3 LP, zapis z 11 lipca plus wywiad z liderem. Wydany tylko w Japonii.
- "Live in Japan Vol. 1" i "Live in Japan Vol. 2" (1987) - dwa sprzedawane oddzielnie zestawy po 2 CD, pierwszy z zapisem występu z 22 lipca, drugi - z 11 lipca. Wydane tylko w Niemczech. Dokładnie ten sam materiał powtórzono w boksie "Live in Japan" .
Winylowe wydania mają w przypadku tego materiału jedną poważną wadę - poszczególne utwory są na nich podzielone na kilka części, z powodów ograniczeń czasowych analogów. Na kompaktach zmieściły się w całości. I tak właśnie powinny być słuchane, aby mogły wywrzeć odpowiednie wrażenie na słuchaczu. Cały zespół był wówczas w niesamowitej formie, u szczytu swojej kreatywności. Co zaowocowało bardzo długimi improwizacjami. Najkrótsze są obie wersje "Peace on Earth" - jedynego utworu, zagranego podczas obu występów - trwające niewiele ponad dwadzieścia pięć minut. "Afro-Blue" i "Leo" mają już długość około czterdziestu minut, a "Crescent" i "My Favorite Things" zbliżają się do godziny (wliczając kilkunastominutowe solówki Garrisona, rozpoczynające każdy z tych dwóch utworów). Żadne z tych nagrań jednak ani przez moment nie nudzi. Wręcz przeciwnie - wciągają swoim nieziemskim, mistycznym klimatem i rewelacyjną interakcją między muzykami, którzy zdają się oddziaływać na siebie za pomocą telepatii. Piękno i chaos łączą się tu w niezwykłą całość. A tutejsze wykonanie "Crescent" jest być może najwspanialszym osiągnięciem Johna Coltrane'a - przynajmniej z nagrań koncertowych.
"Live in Japan" to kolejny, po "Live in Seattle", przykład niesamowitego natchnienia i kreatywności, a zarazem prawdziwej instrumentalnej wirtuozerii. Nie jest to łatwa w odbiorze muzyka, dlatego nie polecam tego albumu osobom, które nie mają dobrze osłuchanych studyjnych wydawnictw Trane'a. A tych, którzy mają to już za sobą, z pewnością nie muszę dodatkowo zachęcać.
Ocena: 10/10
John Coltrane - "Live in Japan" (1991)
CD1: 1. Afro-Blue; 2. Peace on Earth
CD2: 1. Crescent
CD3: 1. Peace on Earth; 2. Leo
CD4: 1. My Favorite Things
Skład: John Coltrane - saksofon, instr. perkusyjny; Pharoah Sanders - saksofon, klarnet basowy, instr. perkusyjne; Alice Coltrane - pianino; Jimmy Garrison - kontrabas; Rashied Ali - perkusja
Producent: Alice Coltrane i Ed Michel
John Coltrane - "Live in Japan" (1991)
CD1: 1. Afro-Blue; 2. Peace on Earth
CD2: 1. Crescent
CD3: 1. Peace on Earth; 2. Leo
CD4: 1. My Favorite Things
Skład: John Coltrane - saksofon, instr. perkusyjny; Pharoah Sanders - saksofon, klarnet basowy, instr. perkusyjne; Alice Coltrane - pianino; Jimmy Garrison - kontrabas; Rashied Ali - perkusja
Producent: Alice Coltrane i Ed Michel
Jedna z najlepszych koncertówek Coltrane'a - ustępuje jedynie niesamowitemu koncertowi z Olatunji.
OdpowiedzUsuńMożna spodziewać się recenzji? Toż to jedno z największych trane'a
UsuńRaczej nie, bo o ile sama muzyka na "The Olatunji Concert" jest rzeczywiście interesująca, tak jakość brzmienia jest naprawdę fatalna, jak na kiepskim bootlegu, a tym samym nie mam w ogóle ochoty do tego wracać.
UsuńJakość faktycznie pozostawia wiele do życzenia, ale z drugiej strony może przez nią muzyka brzmi tak dziko i nieokiełznanie. Mnie zachwyciło
Usuń“jakość brzmienia jest naprawdę fatalna, jak na kiepskim bootlegu”
UsuńPrzecież o to właśnie chodzi! Coltrane brzmi tam, jakby był świadom swojej nadchodzącej śmierci i chciał ten ostatni raz dać z siebie wszystko, a kiepskie brzmienie tylko wzmacnia ten efekt. Gdyby wydano to niedługo po nagraniu, to moim zdaniem przebiłoby “Machine Gun” w byciu najbardziej radykalnym albumem w historii i pół żartem, pół serio można by to nagranie uznać za prekursora noise’u. Dziwię się, że np. o “Replice Maski Pstrąga” sam piszesz, że w tym kontekście nie powinna przeszkadzać amatorska jakość niektórych nagrań, a tu traktujesz to jako wadę. Może nie jest to album, którego często bym miał ochotę słuchać, bo na tak intensywną i agresywnie brzmiącą muzykę potrzeba odpowiedniego nastroju, ale potrafi zapewnić naprawdę niesamowite doznania.
A ten koncert zrecenzowany tutaj też próbowałem przesłuchać i szczerze odrzucił mnie dużo bardziej od Olatunji, o ile fragmenty nagrań rzeczywiście często brzmią świetnie, o tyle ich długość sprawia, że trudno mi wytrzymać, zwłaszcza te solówki Garrisona były dość męczące, wiem, że ignorancko to zabrzmi, ale naprawdę trudno skupić uwagę przez kilkanaście minut kontrabasowego brzdąkania :P
Przecież o to właśnie chodzi! Coltrane brzmi tam, jakby był świadom swojej nadchodzącej śmierci i chciał ten ostatni raz dać z siebie wszystko, a kiepskie brzmienie tylko wzmacnia ten efekt.
UsuńZ pewnością nie było to świadome działanie, by tak ten album brzmiał, a efekt technicznych niedoskonałości. Tak więc jest to tylko Twoja interpretacja, całkiem ciekawa, ale z pewnością nie było to zamierzone.
Gdyby wydano to niedługo po nagraniu, to moim zdaniem przebiłoby “Machine Gun” w byciu najbardziej radykalnym albumem w historii i pół żartem, pół serio można by to nagranie uznać za prekursora noise’u.
Radykalizm "Machine Gun" wynika z tego, jak faktycznie grają tam muzycy, a nie z kiepskiej jakości nagrania, więc jest to zupełnie nieporównywalne.
Dziwię się, że np. o “Replice Maski Pstrąga” sam piszesz, że "w tym kontekście nie powinna przeszkadzać amatorska jakość niektórych nagrań", a tu traktujesz to jako wadę.
Nie ma tu sprzeczności, bo dwa zupełnie inaczej brzmiące nagrania. Niektóre utwory z "Trout Mask Replica" zostały nagrane na amatorskim sprzęcie, ale w warunkach domowych, a nie pomiędzy publicznością zagłuszającą dużą część tego, co gra zespół.
Radykalizm "Machine Gun" wynika z tego, jak faktycznie grają tam muzycy, a nie z kiepskiej jakości nagrania
UsuńRadykalizm "The Olatunji Concert" w dużej mierze też, uważam, że gdyby ten album został "normalnie wyprodukowany”, to wciąż wyróżniałby się pod tym względem. Pasja z jaką gra tam Trane, dotrzymujący mu kroku Sanders oraz Rashied Ali (te kanonady perkusji - to brzmi jakby grało z kilkunastu perkusistów!) jest nie do podrobienia. Co do reszty, w sumie racja, wiadomo, że nie było to zamierzone, żeby jakość brzmienia była taka jaka jest, ale moim zdaniem wciąż stanowi to wartość dodaną.
Problem w tym, że właśnie nie wiadomo, jak dokładnie grali muzycy, ponieważ brzmienie jest mocno zniekształcone i spogłosowane, instrumenty zbijają się w jedną masę, zagłuszając się nawzajem lub będąc zagłuszane przez publiczność, całość jest też opiłowana z niektórych częstotliwości. Prawdopodobnie sam koncert nie różnił się od innych, jakie dał ten kwartet Trane'a.
Usuń