[Recenzja] John Abercrombie - "Timeless" (1975)



John Abercrombie to jeden z najbardziej znanych gitarzystów jazzowych. Jego kariera rozpoczęła się pod koniec lat 60., gdy wspólnie z Billym Cobhamem i Braćmi Brecker (wziętymi muzykami sesyjnymi, grającymi na instrumentach dętych) stworzył jedną z pierwszych grup łączących jazz z rockiem, nazwaną Dreams. Po jej rozwiązaniu, Abercrombie udzielał się jako sideman. W tej roli wystąpił m.in. na albumach Cobhama ("Crosswinds" i "Total Eclipse"), Gila Evansa ("The Gil Evans Orchestra Plays the Music of Jimi Hendrix"), a nawet na anglojęzycznym longplayu Czesława Niemena, "Mourner's Rhapsody". W czerwcu 1974 roku, podczas zaledwie dwudniowej sesji, po raz pierwszy wystąpił w roli lidera. Towarzyszyli mu wówczas klawiszowiec Jan Hammer (Mahavishnu Orchestra, Jeff Beck) i perkusista Jack DeJohnette (lista jego osiągnięć jest bardzo długa, ale największą sławę przyniósł mu udział w nagraniach albumów "Bitches Brew" i "Jack Johnson" Milesa Davisa). Wynikiem tej sesji jest album "Timeless".

Longplay wypełnia sześć kompozycji (cztery Abercrombiego i dwie Hammera), utrzymanych w stylistyce elektrycznego jazzu, na ogół dość szybkich i dynamicznych, ale na jazzowy sposób (np. "Lungs", "Ralph's Piano Waltz"). Brzmienie albumu jest wręcz krystalicznie czyste i znacznie lżejsze od agresywnych, ciężkich partii Johna McLaughlina z albumów Mahavishnu Orchestra, czy nawet z "Jacka Johnsona" (z wyjątkiem drugiej połowy "Red and Orange", najbardziej jazzrockowego fragmentu longplaya). Bardzo ładnie wypadają na albumie łagodniejsze tematy ("Love Song", "Remembering"). A prawdziwą perłą jest niesamowity, przepiękny utwór tytułowy. Zaczyna się dość niepozornie, ambientowymi plamami klawiszy i zatopionymi w nich, delikatnymi dźwiękami gitary. Jednak po czterech minutach klawisze milkną i rozbrzmiewa prawdziwie magiczny popis Abercrombiego, wydobywającego cudowne dźwięki ze swojej gitary, z subtelnym akompaniamentem perkusji i - w dalszej części - organowym tłem. Piękno w najczystszej postaci, po prostu niebiańska muzyka.

"Timeless" to naprawdę udany debiut. Ale przecież w takim składzie nie mogło powstać nic słabego. Po wydaniu albumu, Abercrombie i DeJohnette kontynuowali swoją współpracę i razem z basistą Davem Hollandem (kolejnym muzykiem, który zyskał sławę grając z Milesem Davisem) wydali w latach 70. dwa udane albumy, "Gateway" i "Gateway 2", utrzymane na pograniczu jazzu i rocka.

Ocena: 8/10



John Abercrombie - "Timeless" (1975)

1. Lungs; 2. Love Song; 3. Ralph's Piano Waltz; 4. Red and Orange; 5. Remembering; 6. Timeless

Skład: John Abercrombie - gitara; Jan Hammer - instr. klawiszowe; Jack DeJohnette - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Manfred Eicher


Komentarze

  1. Mam nadzieję, że jak najwięcej fanów rocka przeczyta tą recenzję!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)