[Recenzja] The Soft Machine - "The Soft Machine" (1968)



Soft Machine to jeden z najbardziej oryginalnych i intrygujących zespołów wywodzących się ze sceny rockowej, której ramy szybko okazały się zbyt ciasne dla tworzących go muzyków. Właściwie już pierwsze płyty, nawiązujące do stylistyki psychodelicznego rocka, mogą odstraszać miłośników rocka brakiem gitary oraz już wtedy dającej się usłyszeć inspiracji nowoczesnym jazzem czy współczesną muzyką poważną. Póżniej nastąpił zdecydowany zwrot ku jazzowej awangardzie, gdzieś na pograniczu fusion i free jazzu, z elementami post-minimalizmu. Po tym najbardziej hermetycznym okresie, obejmującym albumy "Third", "Fourth" i "Fifth", grupa zaczęła stopniowo deradykalizować swoją muzykę, by od "Bundles" prezentować mainstreamowy jazz-rock, po raz pierwszy od czasów sprzed płytowego debiutu z gitarą w podstawowym składzie. Pomiędzy sąsiadującymi ze sobą w dyskografii albumami nierzadko muzyka Soft Machine zmieniała się drastycznie, ale tak naprawdę była to płynna ewolucja, którą pozwalają prześledzić liczne koncertowe archiwalia.

Zespół rozpoczął działalność w 1966 roku, jednak jego początki sięgają trzy lata wstecz. To wtedy dwaj brytyjscy muzycy, śpiewający perkusista Robert Wyatt i basista Hugh Hopper, wspólnie z australijskim gitarzystą Daevidem Allenem stworzyli jazzowe trio o nazwie Daevid Allen Trio. Często grywał z nimi też klawiszowiec Mike Ratledge. Szybko rozwiązany zespół nie pozostawił po sobie żadnych nagrań. Rok póżniej Wyatt i Hopper, wraz z wokalistą Kevinem Ayersem oraz starszym bratem Hoppera, grającym na gitarze oraz saksofonie Brianem, założyli w Canterbury rhythm'n'bluesową grupę The Wilde Flowers. Na przestrzeni około dwóch lat skład zmieniał się nieustannie, a przez jego liczne inkarnacje przewinęli się także późniejsi muzycy Caravan. Po odejściu z Wilde Flowers, Wyatt i Ayers - od teraz także basista - połączyli siły z Allenem pod szyldem Mister Head, a gdy wsparł ich Ratledge, zmienili nazwę na The Soft Machine, inspirując się powieścią Williama S. Burroughsa z 1961 roku.

Grupa zwróciła na siebie uwagę, grając w modnych londyńskich klubach, jak UFO, gdzie często dzieliła scenę z początkującym Pink Floyd. Na początku 1967 roku kwartet zarejestrował swój pierwszy singiel, z dość konwencjonalnym kawałkiem "Love Makes Sweet Music" wyprodukowanym przez Chasa Chandlera z The Animals, a także nieco udziwnionym "Feelin' Reelin' Squeelin'", nagranym z producentem Kimem Fowleyem. Mała płytka okazała się komercyjną porażką W kwietniu grupa zarejestrowała jeszcze kilka demówek z Giorgio Gomeskym, jednak nie wydano ich aż do 1972 roku. Latem zespół ruszył na koncerty do Francji, skąd wrócił już bez Daevida Allena, któremu wygasła brytyjska wiza. Gitarzysta udał się do Paryża, gdzie sformował grupę Gong. The Soft Machine kontynuował tymczasem jako trio. W kwietniu 1968 roku w nowojorskim Record Plant Studio - podczas przerwy od wspólnych koncertów z kierowanym przez ten sam management The Jimi Hendrix Experience - zarejestrowano materiał na debiutancki album, opublikowany w grudniu tego roku.

Sesja nagraniowa nie przebiegała bez problemów. Muzycy nie mogli liczyć na wsparcie pełniącego rolę producenta Toma Wilsona, któremu ponoć nie podobała się grana przez zespół muzyka, więc praktycznie nie angażował się w nagrania. W rezultacie niemal nie dokonywano poprawek, nakładek, alternatywnych podejść - płytę zarejestrowano prawie na żywo. Nie bez znaczenia był też pewnie fakt, że trio nie miało spójnej wizji albumu - zafascynowali jazzem Wyatt i Ratledge chcieli zerwać z rockowymi korzeniami, podczas gdy Ayersowi odpowiadało granie psychodelii i nie był chętny zmianie stylu. Efektem różnic artystycznych muzyków było odejście Ayersa wkrótce po wydaniu debiutu. Jego miejsce zajął Hugh Hopper, który zresztą wsparł zespół już na pierwszym albumie - głównie jako kompozytor, a w jednym utworze także jako basista.

The Soft Machine, obok wspomnianych Caravan i Gong, wymieniany jest jako jeden z głównych przedstawicieli tzw. sceny Canterbury. Przy pierwszym kontakcie może się wydawać, że każdy z tych zespołów reprezentuje inną stylistykę. Soft Machine niemal od samego początku zrywał z rockowym idiomem, Caravan proponował bardziej konwencjonalna muzykę, zbliżającą się nieraz do pop rocka, a Gong ze swoimi kosmicznymi odlotami nierzadko ocierał się o groteskę. Wiele jednak te grupy łączyło, zarówno pod względem personalnym, jak i stricte muzycznym - chociażby wpływy psychodelii czy jazzu, całkowite odejście od typowego dla innych form postępowego rocka patosu i zastąpienie go humorem, a ponadto duża finezja, nierzadka wirtuozeria instrumentalna, przy jednoczesnym zachowaniu melodycznej atrakcyjności. To wszystko jest obecne także na eponimicznej płycie The Soft Machine.

Na trackliście albumu widnieje trzynaście tytułów, ale kolejne utwory łączą się ze sobą w trzy większe formy, dwie na winylowej stronie A, jedną na B. Pierwsza z nich to ponad 9-minutowy "Hope for Happiness", z instrumentalną wstawką "Joy of a Toy" oraz repryzą głównego tematu. Zasadnicza część to właściwie wzorowa quasi-piosenka psych-rockowa, dość złożona, ale melodyjna. W ogóle nie odczuwa się tu braku gitary. Z powodzeniem zastępują ją elektryczne organy, momentami o dość agresywnym, przesterowanym brzmieniu, a także wyrazisty bas, który bierze głównie na siebie prowadzenie melodii. Warto zwrócić też uwagę na śpiew Wyatta - jego wokalne możliwości nie olśniewają, ale nie można mu odmówić charyzmy, rozpoznawalności i pomysłowości w operowaniu głosem. Część "Joy of a Toy" to już głównie popis Ayersa, grającego pastoralny, nieco orientalny motyw w raczej wysokich rejestrach, naśladując brzmienie gitary.

Kolejny, trzynastominutowy zbiór rozpoczyna się od bardzo melodyjnego, posiadającego duży potencjał komercyjny "Why Am I So Short?", który niezauważalnie przechodzi w instrumentalny odlot "So Boot If at All" (oba fragmenty opierają się na kompozycji "I Should've Known" Hugh Hoppera), gdzie najlepiej słychać umiejętności muzyków, ich wzajemną interakcję oraz zamiłowanie do improwizacji, a w drugiej połowie pojawia się też sporo humoru. Trochę może zaskoczyć finał w postaci "A Certain Kid", bardzo zgrabnej ballady, ale zaaranżowanej w sposób nieco niepasujący do Soft Machine, szczególnie ten początek z podniosłą, prawie kościelną partią organów. Dalej kawałek przechodzi w typową dla epoki psychodelię. Cóż, wtedy jeszcze zespół wciąż się uczył.

Siedem utworów z drugiej strony wydania winylowego tworzy bardziej kolażową całość o długości blisko dwudziestu minut. Zaczyna się od chwytliwego, zagranego z niemal hardrockowym czadem, ale dość wyrafinowanego instrumentalnie "Save Yourself". "Priscilla" to tylko krótki przerywnik, ze stonowanym basem, jazzującą perkusją i organowym tłem, który rozwija się w kolejny bardziej żywiołowy, całkiem przebojowy, ale nieco przeciągnięty kawałek - "Lullabye Letter". Ciekawiej robi się w "We Did It Again", gdzie znów mocniej daje o sobie znać poczucie humoru muzyków, uporczywie powtarzających tytuł kompozycji. Na koncertach fragment ten trwał nawet po kilkanaście minut, a tutaj nie osiąga nawet czterech. Instrumentalny "Plus Belle qu'une Poubelle" byłby świetnym punktem wyjścia do kolejnej improwizacji, ale stanowi jedynie wstęp do piosenkowego, choć zagranego bardzo sprawnie  i znów z tą kanterberyjską frywolnością "Why Are We Sleeping?". Byłby to świetny finał albumu, ale na koniec dorzucono jeszcze awangardową miniaturę Ratledge'a i Hoppera, "Box 25/4 Lid", dzięki której zakończenie nie jest zbyt przewidywalne.

Trudno nie zgodzić się z Kevinem Ayersem, który debiutowi The Soft Machine zarzucał brak dopracowania. Pomimo - lub dzięki temu - jest to jeden z ciekawszych albumów w historii rocka psychodelicznego. Muzycy zaprezentowali niezwykle oryginalną i inspirującą odmianę stylu, zarazem pokazując bardzo dobry warsztat wykonawczy. Ale nie jest to muzyka dla każdego. Nawet będąc najłatwiejszym w odbiorze albumem Soft Machine, różne niekonwencjonalne rozwiązania, skomplikowane i momentami dziwne fragmenty mogą odstraszać miłośników rocka w klasycznym wydaniu. Na pewno jednak warto tej płyty po prostu posłuchać i samemu ocenić.

Ocena: 8/10

Zaktualizowano: 11.2023



The Soft Machine - "The Soft Machine" (1968)

1. Hope for Happiness; 2. Joy of a Toy; 3. Hope for Happines (Reprise); 4. Why Am I So Short?; 5. So Boot If At All; 6. A Certain Kind; 7. Save Yourself; 8. Priscilla; 9. Lullabye Letter; 10. We Did It Again; 11. Plus Belle qu'une Poubelle; 12. Why Are We Sleeping?; 13. Box 25/4 Lid

Skład: Robert Wyatt - wokal, perkusja; Mike Ratledge - organy, pianino (13); Kevin Ayers - gitara basowa, pianino (5), wokal (10,12), dodatkowy wokal
Gościnnie: Hugh Hopper - gitara basowa (13); Jeanette Jacobs, Barbara Morillo, Eleanor Barooshian - dodatkowy wokal (12)
Producent: Chas Chandler i Tom Wilson


Komentarze

  1. O.. jakże fajnie. "Canterbury" na tapecie.. :-). No i na początek wybitny Soft Machine z jego "rozbiegówką" jaką jest 1-szy (a także 2-gi) album. Wspaniałości.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wyżyny muzyki rockowej. Debiut Maszyny jest jeszcze dosyć jak na nich konwencjonalny, ale to i tak ścisła czołówka rocka z końca lat 60'. A na kolejnych płytach (co najmniej kolejnych dwóch, choć według mnie raczej czterech) zaprezentowali się jeszcze lepiej. Aż żal bierze, że to wszystko jest tak kiepsko nagrane i wyprodukowane tanim kosztem. Gdyby mogli nagrywać w normalnych warunkach te albumy mogłyby być przecież jeszcze lepsze!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakość nagrań szczególnie "boli" na "Third". Co ciekawe - nie przeszkadza mi kiepska jakość nagrań (pomijam bootleg'i), które zostały wyciągnięte z przeróżnych zakamarków i ujrzały światło po latach, a ubolewam gdy już w chwili nagarnia "dano plamę". FREE-"Fire & Water", JETHRO TULL-"Stand Up" to tylko dwa takie przykłady - obok "trójki" SOFT MACHINE. Żal.

    OdpowiedzUsuń
  4. Absolutnie się zgadzam - do "Fifth" graja wyśmienicie, choć "szóstka" i "siódemka" są również niezłe - z pewnością nie tak wybitne jak poprzedniczki, ale bardzo dobre. A co tam - "Bundles i "Softs" też są niezłe i choć odmienne to i tak je lubię... :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja bym powiedział, że właśnie "Bundles" jest świetna, chociaż to już takie typowe późne fusion i mało tam ducha Soft Machine, natomiast 6 i 7 to płyty trochę słabsze, choć i tak bardzo dobre. Za to "Softs" jest nierówna i w wielu miejscach dość przeciętna, chociaż ma też znakomite momenty.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)