[Recenzja] Gary Moore - "Wild Frontier" (1987)
Błędy popełnione na "Run for Cover", poprzednim albumie w dyskografii Gary'ego Moore'a, dają o sobie znać także na "Wild Frontier". Chyba największym z nich jest ponowna współpraca z różnymi producentami, przez co brakuje tu jakiejś spójnej wizji. Wśród różnych pomysłów na ten materiał pojawił się jednak jeden zaskakująco udany, na którym dałoby się oprzeć całe wydawnictwo, a nie tylko wybrane kawałki. Po śmierci Phila Lynotta, któremu płyta jest dedykowana, a także po wyprawie Moore'a w rodzinne strony, do Belfastu, muzyk najwyraźniej przypomniał sobie o najciekawszym projekcie, w jaki był dotąd zaangażowany - albumie "Black Rose" Thin Lizzy, gdzie dość oryginalnie połączono przebojowy hard rock z melodyką charakterystyczną dla irlandzkiego folku. Właśnie w takim kierunku idzie część zawartych tu utworów.
Do tych fragmentów należy otwieracz albumu i zarazem jeden z najbardziej znanych utworów Moore'a. "Over the Hills and Far Away" to hardrockowy hymn z szybko zapadającym w pamięć refrenem, popisową solówką oraz wyraźnie celtycką melodyką, którą znakomicie podkreślają partie muzyków irlandzkiej kapeli The Chieftains - Seana Keane'a i Martina Faya na skrzypcach oraz Paddy'ego Moloneya na dudach. Ten ostatni instrument pojawia się także w "Thunder Rising", ogólnie dość topornym, najcięższym kawałku na płycie, ale to niespodziewane wejście dud jest świetne. Cała trójka z The Chieftains powraca także w dedykowanej Lynottowi uroczej balladzie "Johnny Boy", o przepięknej, irlandzkiej melodii. Trochę tu jednak za dużo lukru, którego nie ma w wersjach koncertowych z bardziej ascetycznym akompaniamentem jedynie gitary i delikatnego tła klawiszowego. Nieźle wypada też tytułowy "Wild Frontier", pozbawiony wprawdzie wpływów celtyckich, za to mający sporo wspólnego z tymi najbardziej energetycznymi i chwytliwymi kawałkami Thin Lizzy. Te cztery kawałki to najlepsze pół płyty w dotychczasowej solowej karierze muzyka z Belfastu. A miałbym o nich jeszcze lepsze zdanie, gdyby nie inny problem powtarzający się z "Run for Cover" - nieudolne korzystanie z technologicznych nowinek, tym razem już nie tylko syntezatorów, lecz także automatu perkusyjnego, który na całej płycie zajmuje miejsce żywego bębniarza.
Jeszcze raz podkreślę, że w samym używaniu programowanej perkusji czy syntezatorów nie ma nic złego, jeśli robi się to z pomysłem i ze smakiem. Tutaj nie tylko użyto ich w najprostszy możliwy sposób, to jeszcze - w przypadku klawiszy - wybierając najbardziej tandetne brzmienia. Szczególnie okropnie wypadają najbliższe poprzedniego albumu "Take a Little While" i pochodzący z repertuaru The Easybeats "Friday on My Mind". Skrzyżowanie sztampowego hard rocka z najgorszym obliczem ówczesnego mainstreamu nie mogło skończyć się dobrze. Ten drugi przynajmniej nie trafił tu w wersji z rapem, bo i taka istnieje. Tylko trochę lepiej wypada wolniejszy "Strangers in the Darkness". Za to najzgrabniejszy z tych najmocniej próbujących być na czasie kawałków, już stricte popowy "Crying in the Shadows", znalazł się wyłącznie na wydaniach kompaktowych (do których dorzucono także 12-calowe wersje "Wild Frontier" i "Over the Hills and Far Away"). Do niczego zaś nie pasuje na tej płycie instrumentalny "The Loner", przydługawy popis gitarowy z przesłodzonym tłem klawiszowym. To zresztą druga przeróbka na tej płycie, oryginalnie napisana przez Maxa Middletona na album "Over the Top" Cozy'ego Powella. Moore zresztą wystąpił na tamtej płycie, ale w innym nagraniu.
"Wild Frontier" to album ledwie w połowie udany, ale też najlepszy w dotychczasowym dorobku Gary'ego Moore'a. W części utworów muzyk znalazł dla siebie odpowiednią niszę, w dodatku niezbyt dotąd eksploatowaną - poza Thin Lizzy i Moore'em rocka z irlandzką melodyką łączył też czasem Rory Gallagher czy opierająca całą karierę na tym pomyśle grupa Horslips, a zapewne także wielu mniej znanych twórców, ale nie była to popularna estetyka. Niestety, Moore miał zawsze dążenia przede wszystkim merkantylne, dlatego w pozostałych kawałkach gra bardziej bezpiecznie, nie oferując w nich nic ciekawego, a wręcz sięgając po dość żenujące rozwiązania aranżacyjne.
Ocena: 6/10
Zaktualizowano: 04.2023
Gary Moore - "Wild Frontier" (1987)
1. Over the Hills and Far Away; 2. Wild Frontier; 3. Take a Little Time; 4. The Loner; 5. Friday on My Mind; 6. Strangers in the Darkness; 7. Thunder Rising; 8. Johnny Boy
Skład: Gary Moore - wokal i gitara; Bob Daisley - gitara basowa; Neil Carter - instr. klawiszowe, dodatkowy wokal; Roland Kerridge - programowanie bębnów; Paddy Moloney - dudy (1,7,8); Sean Keane - skrzypce (1,8); Martin Fay - skrzypce (1,8)
Producent: Peter Collins (1,2,4); Pete Smith (3,6); James "Jimbo" Barton i Gary Moore (5,7,8)
Dzięki Tobie, recenzencie, zacząłem moją przygodę z Moorem. Płyta dobra, ale nic więcej. 1 kawałek to moja ulubiona pozycja tutaj. Przecudowny utwór z niesamowitym irlandzkim klimatem i zaraźliwym refrenem, podobnie jak przepiękny Johnny Boy. Fantastyczne Wild Frontier i Take a Little Time. The Loner to bardzo fajny i klimatyczny popis gitarowy. Reszta utworów jest ok. Ja również oceniam 7/10 :). Szkoda, że każdy utwór tu nie jest w tej urzekającej stylistyce co numery 1 i 8.
OdpowiedzUsuń