[Recenzja] The Rolling Stones - "Black and Blue" (1976)



Album "Black and Blue" narodził się w dość niecodzienny sposób. Materiał na niego i same nagrania powstawały równolegle z przesłuchaniami kolejnych gitarzystów na miejsce Micka Taylora. Jednym z zaproszonych muzyków był irlandzki wirtuoz Rory Gallagher, który w styczniu 1975 roku spędził kilka dni ze Stonesami w Holandii. W tym czasie pracował głównie z Mickiem Jaggerem, pomagając w ukończeniu kompozycji wokalisty. To ponoć właśnie Irlandczykowi Stonesi zawdzięczają riff i tytuł kawałka "Hot Stuff", a także kilka innych motywów, choć jego nazwisko nie pojawia się w opisie. Zanim jednak doszło do poważniejszych rozmów o współpracy, Gallagher musiał udać się do Japonii na własne występy. Później zaś przyznawał, że był zbyt zadowolony ze swojej kariery, by dołączyć do zespołu. 

W międzyczasie Stonesi testowali innych muzyków, jak Jeff Beck, Peter Frampton (ex-Humble Pie), Steve Marriott (ex-Small Faces i Humble Pie), Harvey Mandel (ex-Canned Heat), sesyjny gitarzysta Wayne Perkins czy zaprzyjaźniony z zespołem Ronnie Wood. Partie trzech ostatnich znalazły się na płycie, a angaż ostatecznie otrzymał Wood, wcześniej basista w The Jeff Beck Group oraz gitarzysta The Faces. Miał też okazję już wcześniej grać z Jaggerem i Keithem Richardsem, którzy wystąpili na jego solowym debiucie "I've Got My Own Album to Do" z 1974 roku.

Longplay nie należy do najbardziej udanych w bogatej dyskografii The Rolling Stones, ale też nie wypada najgorzej. Ot, typowy średniak. bez którego mogłoby się obyć. Znajdziemy tu kolejną porcję archetypowych stonesowskich czadów w postaci "Hand of Fate", "Hey Negrita" i "Crazy Mama", a także rzewnych ballad w rodzaju "Memory Hotel" oraz "Fool to Cry". Szczególnie te pierwsze wypadają solidnie, ale nie da się ukryć, że posiadają bardziej wyraziste odpowiedniki na wcześniejszych płytach zespołu. Identycznie ma się sprawa z kawałkami utrzymanymi w innych stylach, jak funkowy "Hot Stuff" czy fortepianowy blues "Melody" - oba wydają się całkiem w porządku, ale przegrywają w porównaniu z podobnymi rzeczami z katalogu grupy. Czymś nowym jest tu natomiast przeróbka "Cherry Oh Baby" z repertuaru Erica Donaldsona, czyli pierwsza próba Stonesów zmierzenia się z reggae. Wyszło jednak bardzo sztampowo i banalnie. Muzycy nie mieli pomysłu, jak zagrać reggae po swojemu, więc sięgnęli po najbardziej wyświechtane klisze. I taki jest też cały album: ani oryginalny, ani wyróżniający się w swojej konwencji.

Skład The Rolling Stones z Ronniem Woodem także miewał swoje wzloty, ale na "Black and Blue" próżno ich szukać. To po prostu kolejny album zespołu, który już dawno wyczerpał swoją formułę i nie miał pojęcia, co dalej ze sobą zrobić.

Ocena: 5/10

Zaktualizowano: 01.2022



The Rolling Stones - "Black and Blue" (1976)

1. Hot Stuff; 2. Hand of Fate; 3. Cherry Oh Baby; 4. Memory Motel; 5. Hey Negrita; 6. Melody; 7. Fool to Cry; 8. Crazy Mama

Skład: Mick Jagger - wokal, instr. perkusyjne (1), pianino (4,7), gitara (8); Keith Richards - gitara, pianino (4), gitara basowa (8), dodatkowy wokal; Ronnie Wood - gitara (3,5,8), dodatkowy wokal (1,2,4,5,8); Bill Wyman - gitara basowa (1-7), instr. perkusyjne (1); Charlie Watts - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Billy Preston - instr. klawiszowe (1,2,4-6,8), dodatkowy wokal (1,4-6), instr. perkusyjne (6); Harvey Mandel - gitara (1,4); Ollie Brown - instr. perkusyjne (1-3,5,8); Ian Stewart - instr. perkusyjne (1); Wayne Perkins - gitara (2,4,7); Nicky Hopkins - instr. klawiszowe (3,7)
Producent: Mick Jagger i Keith Richards


Komentarze

  1. Ciekawi mnie dlaczego Stonesi eksperymentowali z muzyka funky.Z braku pomyslow czy taka byla moda?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Była taka moda, nie tylko Stonesi się inspirowali tym stylem. Np. Deep Purple nagrali trzy mocno funkowe albumy ("Burn", "Stormbringer" i "Come Taste the Band'). Pojedyncze utwory w tym stylu nagrali m.in. Pink Floyd ("Another Brick in the Wall (Part II)"), Queen ("Another One Bites the Dust"), Led Zeppelin ("Trampled Under Foot"), a nawet Black Sabbath ("All Moving Parts").

      A co to w ogóle znaczy "z braku pomysłów"? Brakiem pomysłów byłoby granie ciągle tego samego, a nie - dodawanie nowych inspiracji ;)

      Usuń
    2. Ciekawe czy wskutek tej mody powstał "Mountain Time" nagrany przez Gentle Giant. Możliwe że tak, bo skoro w "Betcha Thought We Couldn't Do It" doszukałeś się punku przeżywającego wówczas swoje pięć minut, to jestem skłonny uwierzyć w taki oportunizm.

      Usuń
    3. Gentle Giant był wówczas pod silną presją nowego wydawcy, który po komercyjnym sukcesie "Free Hand" oczekiwał kolejnych sukcesów. Kolejny "Interview" sprzedawał się znacznie gorzej, dlatego zaczęły się naciski, by zmienić styl, dostosować się do ówczesnych trendów. Sami muzycy nie chcieli tego robić, nie odnajdywali się w popularnych wtedy stylach, nie mieli pomysłu jak ciekawie je zaadoptować (w przeciwieństwie do Davida Bowie, Briana Eno, Roberta Frippa czy Petera Gabriela, którym bardzo to wyszło, także artystycznie), dlatego te schyłkowe płyty Gentle Giant są tak kiepskie, a zespół się rozpadł.

      Usuń
  2. Poprawny album. Brakuje strasznie energii chociaż jest kilka dobrych kawałków. W mojej ocenie 6/10 :D.

    OdpowiedzUsuń
  3. O, a co to takiego się stało że tu ocena wzrosła?

    Na serio lepiej pisałbyś w sekcji "zmiany w recenzjach" jaka była poprzednia ocena, a nie że nowa jest wyższa i to jeszcze o ile. Po co dawać taki spoiler przed kliknięciem w recenzję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic się nie stało. Po sześciu latach taka ocena wydaje mi się bardziej odpowiednia, także proporcjonalnie do innych ich albumów.

      Już pisałem wcześniej i teraz powtórzę: sugerujesz rozwiązanie "problemu", który sobie sam wyimaginowałeś. Po co ktoś miałby pamiętać wszystkie moje oceny? Tym bardziej, że nie powinny one mieć dla nikogo, poza mną samym, znaczenia.

      Usuń
    2. To nie jest tak, że ja siedziałem i główkowałem, "no do czego się przyczepić". Ten zgrzyt się pojawił naturalnie. Problemem jest to więc co najmniej dla jednej osoby - dla mnie, a więc kogoś kto nieźle się zdążył poorientować w Twoich ocenach, bo do niektórych recenzji wracam po kilka razy chociażby dla dobrej lektury na kiblu.

      Taka informacja na początek odbiera przyjemność z czytania popraw, bo to tak jakbym miał uczestniczyć w jakiejś rozprawie i wiedział już na starcie jaki będzie wyrok. I zanim wejdę w recenzję wiem: "o, Definitely Maybe dostanie baty, ocena mu spadła o 6 punktów czyli z 10 do 4". Nie wiem, może nie jestem w tym osamotniony, ale tylko ja o tym piszę. Moim zdaniem to jest istotny szczegół, którego zmiana nie wiązałaby się jednak z przewróceniem do góry nogami stosowanej przez Ciebie nomenklatury. To taki "1%"

      Dla niektórych liczby mogą mieć nie mniejsze znaczenie niż treść.

      Obawiam się jednak, że chociażby dla zasady pozostaniesz przy swoim systemie.
      Komentarz nie ma nic wspólnego z powyższą recenzją, a jedynie z oboczną dyskusją, więc nie musisz go publikować.

      Usuń
    3. No jest w tym trochę racji.

      Usuń
  4. Na tym.albumie jest tak naprawdę jedna udana piosenka- Hand Of Fate w ktorej niestety Jagger śpiewa zachrypniętym jakby zapijaczonym głosem.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024