[Recenzja] Eric Clapton - "Eric Clapton" (1970)



Eric Clapton w drugiej połowie lat 60. należał do ścisłej czołówki najbardziej ekscytujących gitarzystów. To w znacznej mierze jego instrumentalny talent pomagał w sukcesach kolejnych składów, jakie współtworzył, począwszy od The Yardbirds i grupy Johna Mayalla, po Cream i Blind Faith. Po rozpadzie tego ostatniego zespołu dołączył do koncertowego składu duetu Delaney & Bonnie, tworzonego przez małżeństwo Bramlettów. To właśnie wtedy po raz pierwszy miał okazję współpracować z Bobbym Whitlockiem, Carlem Radle'em i Jimem Gordonem - muzykami, z którymi wkrótce potem stworzył słynny Derek & the Dominos. Wcześniej jednak Delaney Bramlett namówił Claptona na nagranie albumu solowego. Eponimiczny album nagrywany był pomiędzy listopadem 1969 a majem 1970 roku, a w sesji uczestniczyli m.in. Bramlettowie, Whitlock, Radle i Gordon, Stephen Stills (z Crosby, Stills & Nash), pianista Leon Russell czy saksofonista Bobby Keys (w tamtym czasie stały współpracownik The Rolling Stones).

To pierwszy album, na którym Eric Clapton wystąpił w pierwszoplanowej roli, nie tylko jako gitarzysta, ale także główny wokalista. Zdecydowanie nie był to typ frontmana. do tamtej pory wolał trzymać się w cieniu. Jako wokalista udzielał się sporadycznie, a w jego głosie słychać było nieśmiałość. Co więcej, rzadko pisał własne utwory, a współpracując z tak zdolnymi kompozytorami, jak John Mayall, Jack Bruce czy Steve Winwood, nie miał potrzeby rozwijać tego rodzaju umiejętności. Nic zatem dziwnego, że przygotowując materiał na solowy debiut musiał skorzystać z czyjejś pomocy. Większość utworów podpisał wspólnie z Bramlettem, który wystąpił na płycie także w roli producenta i dodatkowego gitarzysty. Co nieco dorzucili od siebie Leon Russell oraz amerykański gitarzysta Steve Cropper (niewystępujący na albumie), a repertuaru dopełniła przeróbka "After Midnight" J. J. Cale'a.

Energetyczny, choć niezbyt charakterystyczny instrumental "Slunky" to całkiem udane otwarcie. Niestety, wprowadzające w błąd, bo w pozostałych kawałkach próżno szukać podobnej energii. Nie tylko w śpiewie lidera, ale nawet w jego granych jakby od niechcenia, wyjątkowo powściągliwych partiach gitarowych, słychać znużenie podobne do tego, które widać na okładkowym zdjęciu. Z kolei bogate aranżacje - obejmujące partie  sekcji dętej, dwóch klawiszowców oraz żeńsko-męskiego chórku - nie są w stanie ukryć, że tak naprawdę żaden z tych kilkunastu muzyków nie był w stanie zaproponować nic ciekawego. Całości na pewno nie pomagają nijakie kompozycje i strasznie wygładzone brzmienie, przez które całości bliżej do popu niż bluesa. Nawet duży przebój "After Midnight" (tutejsza wersja zyskała większą popularność od oryginału) w tym wykonaniu brzmi bardzo niemrawo. O dziwo, najlepiej prezentuje się jedyny faktycznie solowy utwór Claptona - napisany i wykonany samodzielnie, jedynie z pomocą gitary akustycznej "Easy Now". Na tle całości wyróżnia go także bardziej wyrazista, beatlesowska melodia (kojarzy się raczej z kompozycjami George'a Harrisona niż spółki Lennon / McCartney). Na tle całości broni się jeszcze finałowy "Let It Rain", kolejny kawałek z bardziej charakterystyczną melodią, choć w refrenie popadającą w banał. To jeden z nielicznych fragmentów płyty, w których Clapton mógł trochę bardziej wykazać się jako gitarzysta - jego solówkom daleko jednak do tych, jakie grał u Mayalla, w Cream i Blind Faith, czy później w Derek & the Dominos.

Eric Clapton świetnie odnajdywał się jako członek zespołu lub sideman, gdy mógł skupić się na partiach gitary. Współpracując z innymi kreatywnymi muzykami potrafił wykrzesać z siebie jako gitarzysta naprawdę wiele, czego najlepszym przykładem były występy Cream. Niestety, już jego pierwszy album w roli lidera pokazuje, że jako solista nie miał absolutnie nic do zaoferowania. W dodatku całość jest kompletnie wyprana z jakiejkolwiek formy zaangażowania, przez co nawet partie gitary wypadają wyjątkowo przeciętnie. Album brzmi tak, jakby żadnemu z występujących tu muzyków nie chciało się starać, a jedynie odwalić chałturę i wziąć kasę. W podobny sposób nagrano wszystkie późniejsze solowe wydawnictwa Claptona, któremu najwyraźniej zupełnie nie przeszkadzało sygnowanie własnym nazwiskiem takich gniotów. Kolejne płyty i tak świetnie się sprzedawały właśnie ze względu na nazwisko i dobrą promocję, a ich ich zerowy poziom artystyczny nie miał dla Claptona żadnego znaczenia.

Ocena: 4/10



Eric Clapton - "Eric Clapton" (1970)

1. Slunky; 2. Bad Boy; 3. Lonesome and a Long Way from Home; 4. After Midnight; 5. Easy Now; 6. Blues Power; 7. Bottle of Red Wine; 8. Lovin' You Lovin' Me; 9. Told You For the Last Time; 10. Don't Know Why; 11. Let It Rain

Skład: Eric Clapton - wokal i gitara; Delaney Bramlett - gitara, dodatkowy wokal; Stephen Stills - gitara, dodatkowy wokal; Carl Radle - gitara basowa; Jim Gordon - perkusja; Tex Johnson - instr. perkusyjne; Bobby Whitlock - organy, dodatkowy wokal; Leon Russell - pianino; John Simon - pianino; Bobby Keys - saksofon; Jim Price - trąbka; Bonnie Bramlett, Rita Coolidge, Sonny Curtis i Jerry Allison - dodatkowy wokal
Producent: Delaney Bramlett


Komentarze

  1. Solowe płyty Eryka są bardzo przeciętne. W zasadzie jedyne jaśniejsze na nich momenty to wykonania cudzych utworów, zresztą i tak znacznie słabsze od oryginałów. Na debiucie nawet After Midnight, wspaniała przecież piosenka, brzmi tragicznie, ale nawet później, w lepszej wersji pozostaje daleko w tyle za JJ Calem, tak samo jak kilka lat późniejsza przeróbka I Shot the Sheriff nie umywa się do Marleya. Chciałem kiedyś tych wszystkich płyt słuchać, ale po zapoznaniu się z najwyżej notowanymi z całej dyskografii 461 Ocean Boulevard i Slowhand dałem sobie spokój. Kompletna strata czasu.

    Przypadek Claptona, ale nie tylko bo i Santany, Jefferson Airplane i paru innych twórców pokolenia dzieci kwiatów pokazuje dobitnie, że nie każdy artysta będzie przez całe życie wielki, niektórzy po kilku latach po prostu się wypalają. Gdyby Eric Clapton zaćpał się po nagraniu Layli (albo po In Concert ) do dzisiaj byłby bogiem, a ludzie zastanawialiby się ile to wielkich płyt jeszcze by nie nagrał. A prawda jest taka, że gdyby umarł w 70' roku świat muzyki wiele by od tego nie zubożał. Brzmi brutalnie, ale taka prawda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety muszę się z tym zgodzić. Eric to świetny gitarzysta, ale nawet w najlepszym okresie kompozytor był z niego żaden ("Tales of Brave Ulysses", "Presence of the Lord" i "Layla" to wyjątki potwierdzające regułę). Po prostu miał wtedy szczęście pracowania ze zdolniejszymi od siebie, jak John Mayall, Jack Bruce czy Steve Winwood. Sam niewiele komponował, już wtedy wolał sięgać po bluesowe standardy.

      Usuń
    2. Z tego, co opowiada sam Clapton wynika, że znaczna część tych jego solowych płyt to była zwyczajna chałtura. Gość siedział sobie zadowolony z drinkiem w ręce, producent przynosił mu jakiś materiał, który miał się sprzedać, a on po prostu to grał i tyle. Czasami spodobała mu się jakaś piosenka to włączał ją do swojego repertuaru i to był przez pewien okres cały jego wkład.

      Z tych jego solowych hitów chyba tylko Tears in Heaven jest jego autorstwa (chociaż nie śledzę hitów, możliwe, że było tego więcej) i to niby jest ładna ballada, ale straszliwie zgrana. W ogóle jak o niej słyszę stają mi przed oczyma ci wszyscy ludzie co mówią, że słuchają Erica Claptona, zwłaszcza Tears in Heaven i nawet nie widzą co to Blid Faith ;)

      Usuń

  2. Laylę kocham. A przygodę z gitarą jeszcze w harcerstwie zaczęłam od Tears in Heaven. Ale poza tym... niestety wydaje mi się, że Clapton jest trochę przereklamowany i nad wyrost. Tak właśnie - mało legend o Claptopnie w nim samym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Możesz wyjaśnić o co chodzi w ostatnim zdaniu, albo napisać je poprawnie? ;)

      Usuń
    2. Och, jasne. Może faktycznie mało zrozumiale. Chodziło mi o to, że generalnie wokół Claptona obrosło wiele legend na zasadzie "klasyka muzyki", artysta, którego wszyscy znają itd. A moim zdaniem takie określenia są nad wyrost i tak naprawdę legendy o Claptonie przerastają samego Claptona ;) Przepraszam za literówki! Pilnuję, ale czasem gdzieś jakąś literkę zjem lub przestawię ;)

      Usuń
  3. Ta recenzja mogła by opisywać każdy jego solowy album. Zwykły z niego chałturnik który ciągle klepie te same płyty.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dlatego unikam jego studyjnych solowych płyt, a słucham koncertowych, które zawsze zachowywały fajny poziom. Szczególnie dobry jest Live in San Diego z 2016 roku :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dla njalepsza koncertówka to Live in Santa Monica 1978.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)