[Recenzja] John Mayall - "Blues from Laurel Canyon" (1968)



Po rozpadzie kolejnego składu Bluesbreakers w połowie 1968 roku, John Mayall zdecydował się na porzucenie tego szyldu. Kolejny album muzyka, "Blues from Laurel Canyon", ukazał się wyłącznie pod jego nazwiskiem. Tytuł odnosi się do kanionu w Los Angeles, w pobliżu którego Mayall miał wkrótce zamieszkać. Podobnie jak na swoim poprzednim solowym wydawnictwie, "The Blues Alone", samodzielnie skomponował cały materiał, jednak tym razem w nagraniach towarzyszył mu pełny skład. Wciąż z Mickiem Taylorem na gitarze, a także z nową sekcją rytmiczną: basistą Steve'em Thompsonem oraz perkusistą Colinem Allenem. Ponadto, w jednym nagraniu wziął udział dawny współpracownik, Peter Green. Instrumentarium jest tu znacznie uboższe w porównaniu z wydanym parę miesięcy wcześniej "Bare Wires". Ale tak naprawdę nie jest to jakoś szczególnie odczuwalne.

"Blues from Laurel Canyon" uznawany jest za najbardziej rockowe wydawnictwo Mayalla. I rzeczywiście, przeważa tutaj energetyczne, zadziorne granie. W warstwie instrumentalnej dominują ostre partie Taylora oraz brzmienie organów (rzadziej pianina lub harmonijki) lidera, wsparte wyrazistą grą sekcji rytmicznej. Tak jest chociażby w czadowym - i faktycznie bardziej rockowym niż bluesowym - "Vacation", który doskonale rozpoczyna ten album. Ale też w niektórych kawałkach opartych już na typowo bluesowych rozwiązaniach, żeby wspomnieć tylko o "2401", "Ready to Ride", "Long Gone Midnight", czy najfajniejszym z nich "Somebody's Acting Like a Child" ze świetnym basowym motywem Thompsona. Całość jest jednak całkiem zróżnicowana i pojawia się tu też np, dość ascetyczny, akustyczny blues "Laurel Canyon Home". Albo żywszy "Miss James" z bardzo psychodelicznymi organami oraz lekko jazzującym podkładem rytmicznym. W bardzo nastrojowym "First Time Alone" akompaniament zostaje zresztą ograniczony wyłącznie do organów i subtelnych partii gitarowych Greena. Na największe wyróżnienie zasługuje jednak dziewięciominutowy "Fly Tomorrow", będący być może najwspanialszym nagraniem w całej twórczości Mayalla. Rozpoczyna się bardzo klimatyczne - wokaliście towarzyszy niemal wyłącznie akompaniament Allena na tabli. Z czasem jednak pojawiają się dźwięki gitary i organów, z początku dość delikatnie, by w pewnym momencie uderzyć z całą mocą. Fantastyczne popisy Taylora i Mayalla przez kilka minut nieustannie przyciągają uwagę i tylko szkoda, że w pewnym momencie utwór się wycisza.

Warto też zwrócić uwagę, że na albumie nie ma prawie żadnych przerw między utworami - ich zakończenia albo są nałożone na początek następnego nagrania, albo dość gwałtownie się urywają, po czym od razu, równie nagle zaczyna się kolejny. Nie jest to typowe rozwiązanie w takiej stylistyce. Ale w końcu już na "Bare Wires" Mayall pokazał, że interesuje go rozwój i łamanie schematów. "Blues from Laurel Canyon" to kontynuacja tego podejścia, choć jednocześnie jest to zupełnie inny album. 

Ocena: 8/10



John Mayall - "Blues from Laurel Canyon" (1968)

1. Vacation; 2. Walking on Sunset; 3. Laurel Canyon Home; 4. 2401; 5. Ready to Ride; 6. Medicine Man; 7. Somebody's Acting Like a Child; 8. The Bear; 9. Miss James; 10. First Time Alone; 11. Long Gone Midnight; 12. Fly Tomorrow

Skład: John Mayall - wokal, gitara, instr. klawiszowe, harmonijka; Mick Taylor - gitara; Steve Thompson - gitara basowa; Colin Allen - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Peter Green - gitara (10)
Producent: Mike Vernon i John Mayall


Komentarze

  1. Aż dziw bierze, że Taylor po płytach z Mayallem, a następnie po pobycie w Stonesach, tak naprawdę... przepadł. Świetny gitarzysta. Miał, jak dla mnie, takiego świetnego 'czuja' do grania właściwych dźwięków w odpowiednim momencie.
    Ta 'dyskusja' klawiszy Mayalla z gitarą Taylora w 'Fly Tomorrow', nie wiem czemu, ale kojarzy mi się z podobną zagrywka w 'Can't You Hear Me Knocking' Stonesów że 'Sticky Fingers'.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano właśnie. U Mayalla i Stonesów błyszczał, a potem praktycznie zniknął. Słuchałem jakiegoś jego solowego albumu, ale nie było to zbyt ciekawe. Poza tym kompletnie nie mam pojęcia, czym później się zajmował, a chyba wciąż żyje.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)