[Recenzja] Opeth - "Blackwater Park" (2001)



Twórczość szwedzkiego Opeth, szczególnie ta z lat 1995-2008 i dziewięciu wydanych wówczas albumów, znajduje wielbicieli zarówno wśród słuchaczy ekstremalnego metalu, jak i tzw. nowego proga. Progresywności sensu stricto nie ma w niej jednak wcale - żadnego łamania schematów, poszerzania granic rocka o nowe rozwiązania. Są tylko pewne nawiązania. Często w tytułach poszczególnych utworów lub albumów (Still Life i Blackwater Park to mało znane zespoły działające na początku lat 70., a "My Arms, Your Hearse", to cytat z tekstu "Drip Drip" Comus). Muzyczny wpływ sprowadza się właściwie wyłącznie do prób przywołania klimatu, jaki mają te bardziej przystępne nagrania Pink Floyd, Jethro Tull, Camel czy Caravan. A samo łączenie takich łagodniejszych fragmentów z brutalnymi odmianami metalu nie jest przecież wymysłem Szwedów. Trudno też mówić o jakimś rozwoju (progresji) na przestrzeni kolejnych płyt z wspomnianego okresu. Przesunięciu ulegały pewne akcenty, ale nie wpływa to na ich ogólny charakter.

Powszechnie najbardziej cenionym albumem z dyskografii zespołu jest jego piąty album, "Blackwater Park". Nierzadko można spotkać się z opiniami, że to przełomowe wydawnictwo dla grupy. Ale tak naprawdę nie słychać tu większych różnic w porównaniu z poprzednimi "Still Life" i "My Arms, Your Hears" (z jeszcze wcześniejszymi tylko taką, że kompozycje zdają się nieco lepiej poukładane). Zmieniło się tyle, że grupa połączyła tu siły ze Stevenem Wilsonem, który objął tutaj funkcje producenta, klawiszowca oraz dodatkowego wokalisty i gitarzysty. Dwugłosowe partie wokalne to faktycznie nowość w twórczości zespołu, choć nie ma ich tu wiele. Poza tym proporcje między metalowym łomotem i balladowym smęceniem delikatnie przesunęły się w kierunku tego drugiego. Stylistyka wciąż jest ta sama, podobnie jak sposób komponowania i aranżowania utworów.

Jak na zespół rzekomo progresywny, w dodatku współpracujący z innym ponoć progresywnym muzykiem, twórczość Opeth jest wręcz niewiarygodnie schematyczna. Podobnie, jak na wszystkich poprzednich wydawnictwach, także tutaj zdecydowanie dominują dość rozbudowane formy, trwające po około dziesięć minut. Wszystkie bez wyjątku sprowadzają się do przeplatania brutalności z łagodnością. Poszczególne fragmenty są jeszcze nie najgorsze. W tych ostrzejszych słychać dość duże umiejętności techniczne (jak na zespół metalowy), zdarzają się fajne riffy czy inne zagrywki, a nawet ciekawe przejścia rytmiczne, a growl Mikaela Åkerfeldta jest odpowiednio brutalny. Spokojniejsze części, oparte na brzmieniach akustycznych są natomiast całkiem przyjemne, podobnie jak barwa głosu śpiewającego Åkerfeldta. Wystarczy jednak posłuchać paru utworów (z jednego lub kilku albumów), żeby szybko się przekonać, że te mocniejsze fragmenty opierają się zawsze na tych samych paru patentach, poszczególne riffy czy solówki (te drugie często w stylistyce klasycznego heavy metalu) są do siebie bardzo podobne, zaś growl wręcz identyczny. Co gorsze, ten sam problem dotyczy łagodniejszych fragmentów, w których możliwości były przecież dużo większe - tymczasem między poszczególnymi sekcjami o takim charakterze nie ma żadnego zróżnicowania klimatu, brzmienia, melodyki czy sposobu śpiewania, który zawsze jest tak samo melancholijny. Paleta emocji na płytach zespołu ogranicza się do złości i smutku. Prawie zawsze występują naprzemiennie. Do rzadkości należą takie momenty, jak w "Bleak" i "The Funeral Portrait", gdzie smutny śpiew - tutaj akurat głownie należący do Wilsona - rozbrzmiewa także na tle agresywnego łomotu.

Ale chyba jeszcze większym problemem jest to, jak utwory tego typu są zbudowane. Bo mogą być tak, jak np. "The Leper Affinity" i "Bleak", w którym najpierw jest brutalnie, by mniej więcej w połowie nastąpiło klimatyczne zwolnienie, a potem powrót do czadu (ewentualnie można do tego dodać jeszcze jakiś łagodniejszy wstęp czy kodę). Mogą i tak, jak w "Dirge for November" lub "The Drapery Falls", gdzie cięższa część pojawia się w środku (w tym drugim też na wstępie), a reszta jest łagodniejsza. W końcu może się też zdarzyć, że zmiany nastroju następują jeszcze częściej (tak bywało na tych najwcześniejszych płytach). I nie ma to tak naprawdę żadnego znaczenia, bo pomiędzy poszczególnymi częściami brakuje jakiegokolwiek związku muzycznego. Gdyby tak wziąć parę utworów tego typu, pociąć je, a następnie posklejać w losowy sposób, uzyskując tyle samo utworów, to wciąż wszystkie miałby dokładnie taki sam charakter. Gdyby natomiast pozamieniać część tych utworów na podobne z innych, starszych lub nowszych albumów, to tez w ogóle nie wpłynęłoby to na charakter tego longplaya. Problemem tych nagrań jest też mnogość motywów lub powtarzanie niektórych z nich przez zbyt długi czas (to drugie w większym stopniu dotyczy późniejszych albumów). A gdyby tak część z nich pominąć, a inne grać nieco krócej... Tak, taki zabieg też zupełnie nie wpłynąłby na ich charakter, za to prawdopodobnie uczynił je bardziej zwartymi.

Opeth ma też całe dwa inne sposoby komponowania, z których korzysta rzadziej, choć na "Blackwater Park" skorzystał z obu. Pierwszy z nich znany jest już od czasu debiutanckiego "Orchid" i polega na nagraniu krótkiego, instrumentalnego interludia. Przeważnie używając do tego tylko jednego instrumentu, ale akurat w "Patterns in the Ivy" słychać dwa - gitarę akustyczną oraz pianino. Za to podobnie jak poprzednie jest to typowy przerywnik, który absolutnie nic nie wnosi i o którego istnieniu od razu się zapomina. Druga metoda znana jest dopiero od albumu numer trzy, a polega na stworzeniu w całości łagodnego utworu o quasi-piosenkowej formie i czasie trwania. Następcą "Credence" z "My Arms, Your Hearse" i "Benighted" ze "Still Life" jest "Harvest" - kolejne nagranie oparte głównie na brzmieniu akustycznym, przywołujące klimat (ale nie kreatywność) klasycznego rocka progresywnego z okolic Camel, ale wykonane raczej z anemicznością Porcupine Tree (co nie powinno dziwić, zważywszy na udział Wilsona). Tak naprawdę kawałki tego typu niczym nie różnią się od spokojniejszych fragmentów tych rozbudowanych form, mają dokładnie ten sam melancholijny klimat, zbliżone brzmienie, a nawet melodie. Są nawet przyjemne, ale brak im wyrazistości. W niedalekiej przyszłości zespół nagrał album "Damnation", w całości wypełniony takimi utworami. I tam jeszcze mocniej słychać, jakie to wszystko do siebie podobne. A spokojnie można by pozamieniać te kawałki z podobnymi z pozostałych albumów i... nie byłoby żadnej różnicy.

Ta recenzja jest praktycznie podsumowaniem całej dyskografii Opeth do 2008 roku. Skupiłem się głównie na "Blackwater Park", ponieważ to najpopularniejszy i przez wielu najbardziej ceniony album zespołu. "My Arms, Your Hearse" i "Still Life" prezentują jednak podobny poziom, więc jeśli ktoś jeszcze nie słuchał żadnego wydawnictwa tej grupy, może sięgnąć po któryś z nich. Wystarczy przesłuchać jeden, bo na każdym i tak jest dokładnie to samo (ok, na "Damnation" jest tylko część z tego, co na pozostałych). Głównym celem tej recenzji jest jednak sprostowanie bzdur o rzekomej progresywności Opeth, jakie rozpowszechnia część fanów, a nawet niektórzy krytycy. To po prostu techniczny death metal z dużą ilością nastrojowych momentów. Takie połączenie lepiej wypada w przypadku zespołów stawiających przede wszystkim na czad i zwarte utwory, a unikające smęcenia (a więc np. Death, Atheist). Natomiast granie nastrojowe jest lepsze wtedy, gdy jest bardziej zróżnicowane - i tutaj odesłać mogę do klasycznego rocka progresywnego, który progresywny jest nie tylko z nazwy.

Ocena: 5/10



Opeth - "Blackwater Park" (2001)

1. The Leper Affinity; 2. Bleak; 3. Harvest; 4. The Drapery Falls; 5. Dirge for November; 6. The Funeral Portrait; 7. Patterns in the Ivy; 8. Blackwater Park

Skład: Mikael Åkerfeldt - wokal i gitara; Peter Lindgren  - gitara; Martin Mendez - gitara basowa; Martin Lopez - perkusja
Gościnnie: Steven Wilson - pianino, gitara, wokal (2), dodatkowy wokal (3,4,6)
Producent: Opeth i Steven Wilson



Po prawej: alternatywna wersja okładki.


Komentarze

  1. Odpowiedzi
    1. Właśnie o to chodzi, że nie wystarczy jak niektórym się wydaje wpleść pomiędzy łomot trochę melodyjek na gitarze akystycznej i od razy okrzyknąć muzykę progresywną. Wspomniany Atheist czy późny Death tego nie robili a są progresywni. Opeth to po prosty misz masz przesterowanej gitary i akustyka. To nie tak że jak jedną zwrotkę zaśpiewam growlem a drugą głosikiem to jest to progres. Z resztą wystarczy posłuchać płyty Ulver - Bergtatt (z resztą polecam Pawłowi przesłuchanie tej wspaniałej płyty bo to leży w jego kręgu pojmowania muzyki) i wyraźnie można usłyszeć na czym polega progresywne granie łącząc te 2 elementy. Ale nie tra ta ta growlem i tra ta ta balladą. W Ulver jest to dozowane tak że tego w ogóle nie słychać a jest.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)