[Recenzja] Yes - "Fly From Here" (2011)



To nie mógł być dobry album. Z wielu powodów, jednak przede wszystkim z przyczyny kompletnie niezrozumiałych decyzji Steve'a Howe'a, Chrisa Squire'a i Alana White'a. Najpierw usunęli ze składu swojego charyzmatycznego frontmana, rozpoznawalnego wokalistę i głównego kompozytora w jednej osobie. Tylko dlatego, że Jon Anderson chwilowo przechodził poważne problemy zdrowotne, a akurat zbliżała się wielka trasa koncertowa. Cóż, kasa musiała się zgadzać. Następnie przyjęli na jego miejsce gościa, który występował wcześniej w... coverbandzie Yes. A w końcu doprowadzili do odejścia Olivera Wakemana (który parę lat wcześniej zajął miejsce swojego ojca Ricka), zapraszając na sesję nagraniową swojego byłego klawiszowca, Geoffa Downesa (który w miedzy czasie, przez trzy dekady życia, chałturzył w jednym z najbardziej żenujących zespołów w historii - Asia). "Fly From Here" to w pewnym sensie kontynuacja wydanego na początku lat 80. albumu "Drama", bo w projekt zaangażowany został także Trevor Horn. Co prawda, tym razem głównie jako producent (odpowiada też za cześć partii instrumentalnych i chórki), gdyż rola głównego wokalisty pełni Benoit David, który... śpiewa niemal dokładnie tak samo, jak Horn trzydzieści lat wcześniej.

Słabo to wszystko wróżyło pierwszemu od dekady longplayowi Yes. No bo czego można było oczekiwać po dawno wypalonych muzykach, wspartych przez kolesia zarabiającego na życie imitowaniem innego wykonawcy? Jednak chyba mało kto spodziewał się aż takiego pójścia na łatwiznę. Podstawą tego materiału stały się bowiem kompozycje napisane przez Horna i Downesa w czasach, gdy występowali jako duet Buggles oraz współtworzyli dramatyczny skład Yes. A więc dobrych trzydzieści lat wcześniej. Na warsztat wzięto więc chociażby niedokończony w czasach "Dramy" utwór "We Can Fly". Była to jednak prosta piosenka, bardziej w stylu Buggles. Aby nadać jej bardziej yesowy charakter, postanowiono rozszerzyć ją do formy rockowej suity. Już to brzmi kiepsko, ale naprawdę żałosny jest dopiero sposób, w jaki to zrobiono. Po prostu dodano do niej inne wcześniej niewykorzystane piosenki Buggles ("Sad Night at the Airfield", "Madman at the Screens") i nowy fragment autorstwa Howe'a ("Bumpy Ride"), a także pretensjonalne intro z motywami z pozostałych fragmentów (o niosącym jeszcze większą dawkę patosu tytule "Overture"). Gdyby jednak nie tytuły (wszystkie są poprzedzone frazą "Fly From Here..."), trudno byłoby się w ogóle zorientować, że te nagrania składają się na jakąś większa całość. Nie są ze sobą połączone, mają zamkniętą budowę, rozmieszczono je nawet na osobnych ścieżkach. Niby powtarzają się tu pewne motywy, ale są tak niecharakterystyczne, że łatwo je przeoczyć. Jest to zresztą zbiór nawet przyjemnych, ale bardzo prostych piosenek i to niby-połączenie ich w większą formę jest kompletnie nieuzasadnionym, kuriozalnym pomysłem.

Pseudo-suita zajmuje połowę długości albumu. Druga połowa przedstawia się podobnie, choć tym razem nikt nie próbuje wmówić, że tworzą całość - a miałoby to tyle samo sensu, co w przypadku pierwszej połowy. Czyli wcale. Z archiwum Buggles wygrzebany został także "Life on a Film Set". Do pewnego momentu jest to dość sztampowa rockowa ballada z brzmieniem pod lata 80., by gdzieś w połowie skręcić w klimaty bardziej typowe dla klasycznego Yes - i od tej chwili brzmi to nawet całkiem przyjemnie, ale absolutnie nic nie wnosi do dorobku grupy, a na tle kompozycji z takich dzieł, jak "Fragile", "Close to the Edge", "Relayer" czy "Going for the One", wypada po prostu blado. Wcale nie lepiej wypadają nowsze kompozycje. "The Man You Always Wanted Me to Be" - zaśpiewany przez Squire'a i skomponowany przez niego z pomocą Gerarda Johnsona, który zagrał tu gościnnie na pianinie - to zupełnie bezbarwna, mdła melodycznie piosenka, która bardziej pasowałaby na solowy album basisty. Z kolei "Hour of Need" - skomponowany przez Howe'a i zaśpiewany przez niego w duecie z Davidem - to piosenka rażąca strasznym banałem, nie tylko ze względu na prostotę, ale także ogromną dawką kiczowatej słodyczy. Gitarzysta napisał także instrumentalny "Solitaire", oparty wyłącznie na akompaniamencie gitary akustycznej. Które to już nagranie tego typu w dorobku Yes? Na tle pozostałych nie wyróżnia się absolutnie niczym, co najwyżej kompletnym brakiem wyrazu. Jest jeszcze "Into the Storm" - podpisany przez Squire'a, Howe'a, White'a, Horna, Wakemana i Davida - będący próbą nagrania czegoś bardziej złożonego, ale brzmi to raczej jak nieudolna kopia dawnego Yes lub celowa parodia.

"Fly From Here" to album, na którym przeciwnicy zespołu - i ogólnie rocka progresywnego - znajdą wszystko, czego w nim nie lubią, natomiast fani nie otrzymają tu zbyt wiele tego, za co go cenią. Mimo wszystko, wypada to jednak trochę lepiej od dokonań Yes z lat 90. (z wyjątkiem "Keys to Ascension"), bo da się tego słuchać bez zażenowania, towarzyszącego znacznej części tamtych płyt - nawet najbardziej męczący tutaj "Hour of Need" tam byłby jednym ze strawniejszych momentów. Inna sprawa, że nie ma żadnego racjonalnego powodu, by "Fly From Here" słuchać. To tylko mało ciekawa wariacja na temat twórczości klasycznego Yes (i to raczej z "Dramy", niż "Close to the Edge") z domieszką Buggles.

Ocena: 4/10



Yes - "Fly From Here" (2011)

1. Fly From Here - Overture; 2. Fly From Here, Part I: We Can Fly; 3. Fly From Here, Part II: Sad Night at the Airfield; 4. Fly From Here, Part III: Madman at the Screens; 5. Fly From Here, Part IV: Bumpy Ride; 6. Fly From Here, Part V: We Can Fly (Reprise); 7. The Man You Always Wanted Me to Be; 8. Life on a Film Set; 9. Hour of Need; 10. Solitaire; 11. Into the Storm

Skład: Benoît David - wokal; Steve Howe - gitara, wokal (9), dodatkowy wokal; Geoff Downes - instr. klawiszowe; Chris Squire - gitara basowa, wokal (7), dodatkowy wokal; Alan White - perkusja
Gościnnie: Trevor Horn - dodatkowy wokal, instr. klawiszowe, gitara (3); Oliver Wakeman - instr. klawiszowe (2,6,9); Gerard Johnson - pianino (7)
Producent: Trevor Horn


Komentarze

  1. Jest jeszcze "Fly From Here - Return Trip" z pełną wersją jednego utworu i jednym odrzutem z sesji. Brzmi super zachęcająco no nowy mix.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak naprawdę, to nie tylko nowy miks. Horn wywalił też wszystkie partie wokalne Davida i zastąpił je nowymi, które sam zaśpiewał. Instrumentaliści też pododawali zupełnie nowe lub zastąpili część istniejących partii. Więc różnica teoretycznie jest spora. Inna sprawa, że niewiele to tak naprawdę zmienia. Główna zmiana to niższy wokal i ten dodatkowy kawałek - chyba najsłabszy ze wszystkich.

      Usuń
    2. Tylko po co? To wszystko.

      Usuń
    3. Żebyście mieli, o czym pisać. ;)

      Usuń
  2. Przy tym, co obecnie odwalają to Tormato zdaję się być płytą na poziomie Fragile.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Tormato" to taki ok rock, którego w zasadzie nie ma co po słuchać więcej niż raz w życiu, ale można to zrobić bez zażenowania i z jakąś tam przyjemnością. Natomiast przy ich obecnych poczynaniach z Jonem 2.0 przy mikrofonie żenadometr wybija poza skalę.

      Usuń
    2. Nie wiem, czy gościa z coverbandu można nazwać Jonem 2.0, bo bliżej mu do taniej podróby z bazaru niż do kontynuacji wokalnego talentu Andersona.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024