[Recenzja] Mike Oldfield - "Tubular Bells" (1973)



Zanim Mike Oldfield zajął się tworzeniem radiowych hitów, zyskał sławę jako twórca bardziej rozbudowanych form. Kojarzony jest przede wszystkim z jednym dziełem, które stało się dla niego prawdziwą idée fixe, do której wracał na różnych etapach kariery, nagrywając różne kontynuacje, alternatywne wersje i przeróbki. Prace nad "Tubular Bells", wówczas nazywanym po prostu "Opus One", rozpoczął jeszcze jako nastolatek. Pierwotną wersję Oldfield zarejestrował w domu, na zwyczajnym magnetofonie, z którego usunął głowicę kasującą - dzięki temu mógł dogrywać kolejne partie instrumentalne. Następnie zaczął rozglądać się za wytwórnią, która sfinansowałaby profesjonalną sesję. Początkowo spotykał się z niechęcią wydawców. W końcu jednak zetknął się z Richardem Bransonem, który właśnie zakładał nową wytwórnię - Virgin Records. Branson zareagował znacznie bardziej entuzjastycznie na przedstawiony materiał i podjął decyzję, by "Tubular Bells" było pierwszym albumem w jego katalogu (aczkolwiek jeszcze tego samego dnia nakładem wytwórni ukazał się "Flying Teapot" grupy Gong).

Ponieważ "Opus One" trwał niespełna dwadzieścia minut, potrzebny był jeszcze materiał na drugą stronę winylowej płyty. Oldfield skomponował drugą część utworu podczas sesji nagraniowej. Obie odsłony "Tubular Bells" mają podobny charakter: to właściwie dźwiękowe kolaże, stworzone poprzez nakładanie kolejnych warstw instrumentalnych. Sam kompozytor zagrał tutaj na różnych rodzajach gitarach, instrumentów klawiszowych i perkusyjnych (w tym, oczywiście, na tytułowych dzwonach rurowych). Większość partii wykonał samodzielnie, ale skorzystał też z pomocy muzyków sesyjnych: kontrabasisty Lindsaya L. Coopera (nie mylić z grającą na różnych instrumentach dętych Lindsay Cooper, którą można usłyszeć m.in. na kolejnym albumie Oldfielda), gitarzysty Toma Newmana, flecisty Jona Fielda oraz grającego na perkusjonaliach Steve'a Broughtona. Można tu usłyszeć też sporadyczne partie wokalne w wykonaniu samego Oldfielda, jego siostry Sally, Mundy'ego Ellisa czy wcielającego się w mistrza ceremonii Viviana Stanshalla.

"Tubular Bells" jest dziełem dość interesującym i oryginalnym, ale jednocześnie zdradzającym pewną niedojrzałość i naiwność jego kompozytora. Banalność niektórych motywów i rozwiązań, szczególnie kiczowaty fragment z zapowiadaniem kolejnych instrumentów przez Stanshalla oraz odgłosy jaskiniowca, w którego wcielił się sam Oldfield, mogą wzbudzać u słuchacza politowanie, a nawet zażenowanie. Z drugiej strony, są też momenty naprawdę świetne. Wspomnieć tu trzeba przede wszystkim o pierwszych sześciu minutach, z bardzo charakterystycznym motywem na otwarcie, intrygującym klimatem i umiejętnie budowanym napięciem, poprzez stopniowe dodawanie kolejnych elementów. Początek tego fragmentu został zresztą wykorzystany jako przewodni temat "Egzorcysty" w reżyserii Williama Friedkina, doskonale dopełniając ten obraz. Użycie tego motywu w głośnym filmie zapewniło Oldfieldowi rozgłos, a "Tubular Bells" stał się jednym z najlepiej sprzedających albumów. Problemem całości jest niestety to, że tak naprawdę polega na graniu na różne sposoby paru motywów, a jedynym urozmaiceniem - raczej mało zaskakującym - jest parę wstawek o bardziej folkowym klimacie. Nie pomaga też fakt przeciągania niektórych fragmentów, sprawiając wrażenie grania na czas, które zresztą wcale nie było koniecznie - album trwa niemal pięćdziesiąt minut, znacznie przekraczając optymalną długość płyty winylowej.

W chwili wydania "Tubular Bells", Mike Oldfield był bardzo młodym, niespełna dwudziestoletnim muzykiem, posiadającym dość skromne doświadczenie (grał na basie i gitarze w grupie byłego członka Soft Machine, Kevina Ayersa, grał też muzykę folkową ze swoją siostrą). I to bardzo dobrze na tym albumie słychać. Oldfield miał niewątpliwie ciekawy pomysł i duże ambicje, ale wciąż niewystarczające umiejętności, by uniknąć różnych pułapek, jakie sam na siebie zastawił, porywając się na granie takiej muzyki. "Tubular Bells" to jeden z tych przypadków, kiedy wyświechtany frazes o przeroście formy nad treścią naprawdę ma zastosowanie. Nie brakuje tutaj świetnego klimatu i naprawdę ładnych melodii, ale jest to też bardzo prosta, często naiwna, a nierzadko po prostu banalna muzyka, w dodatku uboga w treść, do której po prostu nie pasuje tak monumentalna forma.

Ocena: 6/10



Mike Oldfield - "Tubular Bells" (1973)

1. Tubular Bells (Part One); 2. Tubular Bells (Part Two)

Skład: Mike Oldfield - gitara, gitara basowa, mandolina, instr. klawiszowe, instr. perkusyjne, wokal
Gościnnie: Steve Broughton - instr. perkusyjne (1,2); Lindsay L. Cooper - kontrabas (1); Jon Field - flet (1); Mundy Ellis i Sally Oldfield - wokal; Vivian Stanshall - "mistrz ceremonii" (1); Tom Newman - gitara (2)
Producent: Tom Newman, Simon Heyworth i Mike Oldfield


Komentarze

  1. i szkoda że Gong mniej pamiętany się stał, bo właściwie to nie jest aż tak wielka płyta (tubural bells ofc), jak niektórzy o niej piszą (ommadawn o wiele ciekawsza).

    OdpowiedzUsuń
  2. Według wielu jest to arcydzieło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No dobrze, ale czy tych wielu potrafi obronić takie twierdzenie w sposób inny, niż odwołujący się do ich własnych upodobań? Oczywiście, można tutaj wskazać wiele obiektywnych zalet, ale nie sposób było dowieść, że jest to album bez skazy.

      Usuń
    2. Właśnie nie wiadomo dlaczego jest to arcydzieło, czytałem jedna recenzje gdzie była taka ocena. Ale dlaczego? To nie ma napisane.

      Usuń
    3. Tubular Bells to arcydzieło. Dlaczego jest to arcydzieło? Jest to arcydzieło, ponieważ nas zachwyca. A zachwyca nas, ponieważ jest to arcydzieło.
      .
      .
      .
      .
      No jak nie zachwyca, jak zachwyca?

      Usuń
  3. Nie ma sie czym zachwycac.Rock progresywny to nie jest,raczej elektronika albo cos co bylo zaczynem Dance.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Tubular Bells" ma budowę przypominającą muzykę elektroniczną, ale wszystko tutaj jest zagrane na tradycyjnych instrumentach. I jak najbardziej wpisuje się w nurt rocka progresywnego obejmujący wiele różnorodnych stylów, które łączy odejście od piosenkowej formy i próba grania w swój indywidualny sposób. To właśnie robi tu Oldfield. Z jakim efektem, to już inna kwestia, nie mająca w tym kontekście znaczenia.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)