[Recenzja] Asia - "Asia" (1982)



Pod względem personalnym była to prawdziwa supergrupa. W składzie Asii znaleźli się z muzycy z czołowych grup z nurtu rocka progresywnego: śpiewający basista John Wetton z King Crimson i U.K., gitarzysta Steve Howe i klawiszowiec Geoff Downes z Yes, a także perkusista Carl Palmer z Emerson, Lake & Palmer. Jeśli jednak ktoś spodziewał się po nich dzieła na miarę "Red", "Close to the Edge" czy "Trilogy", to srodze się zawiódł. Muzycy całkowicie porzucili artystyczne ambicje i zaczęli tworzyć materiał, który pozwolił odnieść im ogromny sukces w latach 80. - dekadzie, której muzyczny mainstream był zdominowany przez plastikowe brzmienie i miałkie melodie.

I taki jest właśnie debiutancki album zespołu. To zbiór prostych piosenek, o tyleż chwytliwych, co niesamowicie wręcz banalnych i sztampowych melodiach, a także tyleż nowoczesnym w chwili wydania, co tandetnym i przestarzałym obecnie brzmieniu. Kompozycje są pozbawione jakiejkolwiek kreatywności, wszystkie zostały stworzone według tego samego, zwrotkowo-refrenowego schematu. Wykonanie jest zaś zdecydowanie poniżej poziomu grających tu instrumentalistów (a przynajmniej trzech z nich). Znany dotąd z niezwykłej finezji Howe gra tutaj w zaskakująco toporny sposób, jak podrzędny gitarzysta z AOR-owej grupy. Wetton i Palmer ograniczają się natomiast do jak najprostszego, zupełnie nie absorbującego uwagi słuchacza akompaniamentu rytmicznego, choć przecież w przeszłości mieli do zaoferowania znacznie więcej. Jedynie Downes jakoś szczególnie nie obniżył poziomu, bo i w sumie nie miał właściwie z czego, będąc przeciętnym klawiszowcem, który przypadkiem dostał angaż do Yes i zagrał tylko na nie najlepszym przecież (ale wciąż znacznie lepszym od Asii) "Drama". A to właśnie jego partie na kiczowato brzmiących syntezatorach są dominującym elementem brzmienia grupy.

Eponimiczny album Asii o tyle wyróżnia się na tle dość obszernej dyskografii zespołu, że obok okropnie mdłych i żenujących piosenek - w rodzaju wielkiego przeboju "Heat of the Moment" oraz dużo już mniejszego "Only Time Will Tell" - znalazły się tutaj też pewne, niewielkie wszakże, przebłyski. "Cutting It Fine" ma całkiem fajną melodię i nie najgorsze partie wybijającej się wyjątkowo na pierwszy plan gitary, ale też zupełnie niepotrzebne klasycyzujące zakończenie, które brzmi strasznie pretensjonalnie i kiczowato. Podobny problem dotyczy ballady "Without You", z jednej strony wyróżniającej się na plus całkiem zgrabną melodią i dobrym śpiewem Wettona w zwrotkach, z drugiej charakteryzującej się zupełnie kuriozalnym połączeniem patosu z kiczowatym brzmieniem i ogólną prostotą. "Time Again" to z kolei nie do końca udana próba połączenia niemalże hardrockowego czadu z quasi-progrockowymi wstawkami - niby muzycy grają tutaj w nieznacznie bardziej złożony sposób, ale efekt wciąż jest toporny i okraszony banalnym refrenem. Mimo wszystko, te trzy utwory można uznać za dość przyzwoity radiowy rock z lat 80., skalany praktycznie wszystkimi wadami takiej estetyki, ale nie wywołujący aż tak jednoznacznie negatywnych odczuć i nie wprawiający w aż takie zażenowanie, jak reszta albumu (i zawartość następnych wydawnictw zespołu).

Trudno zrozumieć, jak to w ogóle możliwe, że muzycy mający tak wspaniałe osiągnięcia, jak Howe, Wetton i Palmer, nagle zaczęli grać taką chałturę, koniunkturalnie obliczoną na wielki sukces komercyjny. Poszli o wiele dalej w stronę bezwartościowego banału kompozytorskiego, wykonawczej nijakości i tandetnego brzmienia, niż inni progrockowi wykonawcy próbujący w tym trudnym okresie utrzymać się w mainstreamie (Genesis, Yes). Aczkolwiek debiutancki album przynajmniej momentami - nielicznymi i krótkimi - nadaje się do słuchania, czego nie można powiedzieć o kolejnych płytach Asii. Jednak sama stylistyka i estetyka są przeokropne.

Ocena: 2/10



Asia - "Asia" (1982)

1. Heat of the Moment; 2. Only Time Will Tell; 3. Sole Survivor; 4. One Step Closer; 5. Time Again; 6. Wildest Dreams; 7. Without You; 8. Cutting It Fine; 9. Here Comes the Feeling

Skład: John Wetton - wokal i gitara basowa; Geoff Downes - instr. klawiszowe, dodatkowy wokal; Steve Howe - gitara, dodatkowy wokal; Carl Palmer - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Mike Stone


Komentarze

  1. O zachęciłeś mnie do odsłuchu. Ciocia mi polecała tą płytę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli lubisz disco polo, to polecam.

      Usuń
    2. Sentymenty młodości nie mają wad.

      Usuń
    3. ''Disco polo'', powiadacie...? Hmmm, nie należy o zmarłych mówić źle - gdyby John Wetton zobaczył takie określenie, to pewnie przewrócił by się w grobie. Ja tam jestem mu w stanie wybaczyć taki rodzaj twórczości (może nie miał za co żyć i przymierał głodem?) ;-) Pozwólmy zmarłym leżeć.

      Usuń
    4. Śmierć Wettona nie czyni tej muzyki lepszą. Szanujmy go za to, co zrobił dobrego. I nie szukajmy usprawiedliwień dla tego, co było zwyczajnie słabe, bo coś tam nie wypada, bla, bla, bla. Gdyby zresztą był prawdziwym artystą, to tworzyłby wartościową muzykę nie myśląc o tym, czy się to sprzeda - a utrzymywałby się w inny sposób, jak robiło wielu muzyków. Ale on chciał po prostu być wielką gwiazdą i zarabiać mnóstwo kasy, grając najgorszą chałturę. I za to już nie należy mu się szacunek, bez względu na to, czy żyje czy nie.

      Usuń
    5. Tu pojawia się kolejny, ciekawy temat: pieniądze w życiu artysty.
      Kasy na zespole Asia Wetton pewnie zarobił spoooooro - niech mu będzie, nie będę mu (i jego kumplom) wytykał platynowych krążków. ;-) Ale gwiazdorem to chyba nigdy nie był (w pełnym tego słowa znaczeniu).
      PS. Cyprian Kamil Norwid wielkim poetą był, a umarł w nędzy w jakimś francuskim przytułku - 62 lata to w sumie niewiele, może gdyby odniósł komercyjny sukces, to napisałby jeszcze niejedno literackie arcydzieło...

      Usuń
    6. Gwiazdorem jak najbardziej był i chciał być, czego nie ukrywał w wywiadach.

      I nie sądzę, by po tym, co osiągnął w latach 70., groziła mu śmierć w nędzy. W tym samym 1982 roku ukazał się przecież "Beat" King Crimson, na którym jakoś udało się połączyć komercyjne skłonności ("Heartbeat", "Two Hands") z niewątpliwymi walorami artystycznymi (praktycznie cała reszta albumu, na czele z anty-komercyjnym "Requiem"). Więc jak najbardziej dało się przetrwać tamte czasy z godnością, odnosząc może i nieco mniejsze sukcesy, ale za to nie grając bezwartościowej chałtury.

      Usuń
    7. Niewielu jest takich artystów, którzy idąc drogą gwiazdorstwa nagle szarpią cuglami, stają okoniem i prą ''pod prąd'' (vide: Radiohead ''OK Computer'', ''Kid A'' i kolejne albumy).

      Usuń
    8. Nawiązując jeszcze do przykładu z Norwidem, powiem szczerze coś brutalnego. Uważam, że muzyka absolutnie nic by nie straciła, gdyby Wetton umarł, powiedzmy, w 1979 roku. To samo zresztą dotyczy pozostałych członków Asii. Co mieli ciekawego do zaprezentowania, zaprezentowali w latach 70. To zresztą ogólna tendencja, którą można nazwać "syndromem rockmana". Otóż muzycy rockowi bardzo szybko wypalają się twórczo. Kreatywność zachowują najwyżej przez dziesięć lat, potem już tylko powielają w kółko te same pomysły (nie zbliżając się jednak do poziomu wcześniej prezentowanego) albo/i usilnie podążają za modą (pozostając jednak w tyle za młodszymi wykonawcami grającymi w ten sposób). Zdarzają się, oczywiście, wyjątki, ale bardzo rzadko. Na pewno Robert Fripp jest takim wyjątkiem, bo przecież jeszcze na początku XXI nagrywał ciekawą muzykę z King Crimson. Konieczne było jednak regularne wymienianie współpracowników, żeby zachować świeżość. Innym przykładem może być francuska Magma, która w XXI wieku nagrała jedne ze swoich najlepszych albumów - ale to akurat nigdy (może poza albumem "Merci") nie był zespół celujący w szeroką publiczność.

      Ano właśnie - przecież nie brakowało twórców, którzy tworzyli muzykę z samych swoich założeń kierowaną do wąskiego grona odbiorców. W pierwszej połowie lat 80. prężnie działał ruch Rock in Opposition, z takimi przedstawicielami, jak np. Art Bears, Art Zoyd, Univers Zero czy Present. Pieniędzy w takim graniu nie było, raczej muzycy musieli jeszcze dokładać do tego, by móc dzielić się swoją twórczością. A jednak część tych zespołów (lub ich członkowie w innych projektach) wciąż jest aktywna i muzycy najwyraźniej są w dobrej kondycji, skoro dalej są w stanie grać i nagrywać.

      Usuń
    9. Zadaję sobie pytanie: czy życie było by ciekawsze, gdyby np. nigdy nie ukazały się płyty zespołu U.K. ?
      Muzyka tego zespołu nie była ambitna, ale chyba lepiej, że jest z nami.

      Gdyby w jakiejkolwiek twórczości było tak, że debiut jest świetny, a kolejne dzieło przewyższa te poprzednie, to czym by się to skończyło? Osiągnęlibyśmy absolut?

      Muszę kiedyś przysiąść i poczytać jakąś biografię Frippa - nigdy nie rozumiałem tych jego wolt/przegrupowań w składzie Króla (ale poza tym, jako człowiek, bardzo mi imponuje skromnością i wewnętrznym wyciszeniem). Jest na rynku książka Sida Smitha ''Na dworze Karmazynowego Króla'', ale ponoć tłumaczenie jest tak koszmarne, że nie warto po to sięgać.

      PS. Często rozmyślam o tym, jak muzyka będzie wyglądała za 50 lat... Brrrr! Dobrze że już tego nie dożyję. ;-D

      Usuń
    10. Ale przecież często tak jest, że ktoś zadebiutuje świetnym albumem, a potem nagrywa jeszcze lepsze. Może w przypadku muzyki rockowej nie zdarza się to często, ale w w innych gatunkach już jak najbardziej. Miles Davis wiele spośród swoich najwybitniejszych albumów nagrał koło pięćdziesiątki - po dobrych dwudziestu latach kariery. A przecież już dużo wcześniej nagrał "Kind of Blue", który wydawał się czymś nie do przeskoczenia.

      Robert Fripp był po prostu prawdziwym artystą, któremu nie zależało na utrzymaniu dotychczasowych wielbicieli, tylko na ciągłym rozwoju. Cały czas poznawał nową muzykę i inspirował się nią. A do osiągnięcia zamierzonego celu potrzebował konkretnych muzyków. Przykładowo, przed nagraniem "Larks' Tongues in Aspic" zafascynowało go jazz fusion w stylu Mahavishnu Orchestra. Żeby grać taką muzykę, potrzebował sekcji rytmicznej lepiej radzącej sobie w jazzowych improwizacjach i muzyka grającego na skrzypcach, a nie saksofonisty. Albo w latach 80., gdy zainspirował się twórczością Talking Heads i ogólnie post-punkiem - do grania takiej muzyki potrzebował drugiego gitarzysty, posiadającego konkretne umiejętności (bo partie gitar w tamtym okresie były znacznie bardziej złożone i skomplikowane, niż we wcześniejszej twórczości), nie były mu natomiast potrzebne ani skrzypce, ani saksofon.

      Mam tę książkę i mogę potwierdzić, że tłumaczenie jest fatalne - niektóre zdania są kompletnie niezrozumiałe. Ale lepszej książkowej pozycji o zespole obecnie nie ma.

      Myślę, że za 50 lat muzyka będzie trzymać taki poziom, jak obecnie - czyli będzie bardzo dobrze. Obecnie naprawdę powstaje mnóstwo ciekawej, różnorodnej muzyki, ale:
      1) często jest ona zupełnie niepodobna do tej z poprzedniego wieku, więc słuchacz musi się wysilić, aby ją zrozumieć, przekonać się do niej i ją polubić;
      2) większość tej ciekawej muzyki jest zupełnie nieobecna w mainstreamowych mediach, dlatego słuchacz musi jej szukać na własną rękę.

      Usuń
  2. Ja uwazam ze Heat of The Moment,jest lepszy niz wiekszosc przebojow rockowych powstalych po roku 2000.
    Kiedys nawet nie wiedzialem co to za osoby tworza zes.Asia,jedynie Howe znalem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właściwym punktem odniesienia powinna być muzyka, jaką członkowie zespołu grali w poprzedniej dekadzie, albo muzyka, jaką równolegle czasie grali inni muzycy wywodzący się z nurtu rocka progresywnego (Genesis, Yes czy Pink Floyd potrafili jednak zachować resztki godności, nie mówiąc już o King Crimson, który w latach 80. nie zaczął grać pod publikę).

      Porównania z czymś zupełnie innym, na zasadzie "istnieje coś gorszego", są kompletnie bez sensu. Pomijając już kwestię tego, czy faktycznie rockowe przeboje z XXI wieku są gorsze (jedno i drugie prezentuje tak niski poziom, że naprawdę nie ma sensu się nad tym zastanawiać), to istnienie czegoś gorszego nie sprawia, że przebój Asii jest mniej żenujący.

      Usuń
    2. Takie równanie w dół jest anty-konstruktywne. No bo przecież mogli zabić...

      Usuń
  3. Tak naprawdę to Yes zaliczyli upadek w latach 90-tych

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Innego rodzaju upadek. Wynikający z kompletnego wypalenia twórczego, a nie ze świadomego grania chałtury dla zysku.

      Usuń
  4. U mnie 5/10- kompozycyjnie nie jest najlepiej, większość utworów albo ciągnie się bez pomysłu (powtórzenia w kółko tych samych motywów), albo rozwija się w niewłaściwym kierunku. Gdyby album był inaczej, ciężej wyprodukowany, dałbym może i 6. Jednakże taka wygładzona produkcja nie jest tutaj piętą achillesową- wręcz nawet trochę to pomaga- taka produkcja nadaje lekkość, która pasuje do melodii- według mnie ma to w sobie pewien urok, który akceptuje.
    Najmocniejszym punktem jest oczywiście " Heat of the Moment", a w każdym kolejnym utworze znajduję coś dla siebie, są to niestety już fragmenty, a nie całe utwory.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)