[Recenzja] Anderson Bruford Wakeman Howe - "Anderson Bruford Wakeman Howe" (1989)

Anderson Bruford Wakeman Howe


Jon Anderson nie potrafił dogadać się z pozostałymi muzykami Yes w sprawie dalszego kierunku artystycznego zespołu. Postanowił więc odejść i... stworzyć własną wersję Yes. Udało mu się pozyskać do współpracy byłych członków grupy: Steve'a Howe'a, Ricka Wakemana i Billa Bruforda. Do pełnej reaktywacji klasycznego składu z "Fragile" i "Close to the Edge" zabrakło więc tylko, z oczywistych przyczyn, Chrisa Squire'a. Jego miejsce zajął Tony Levin, współpracownik Bruforda z kolorowej inkarnacji King Crimson. Zaangażowano też Rogera Deana, autora wielu okładek Yes z klasycznego okresu. Nie powiodło się natomiast z uzyskaniem praw do nazwy - sąd przyznał je grupie dowodzonej przez Squire'a. Zdecydowano się zatem na nieco banalny i przesadnie długi szyld Anderson Bruford Wakeman Howe.

Eponimiczny i, jak się wkrotce okazało, jedyny album ABWH stanowi próbę powrotu do klasycznego stylu Yes, ale z wykorzystaniem późniejszych doświadczeń muzyków. Powróciły zatem rozbudowane formy, podniosły nastrój, instrumentalna finezja i natchnione, choć naiwne teksty. A jednocześnie można odnieść wrażenie, że Anderson i Howe zasmakowali w sukcesach komercyjnych, jakie pierwszy z nich odniósł za sprawą współpracy z Vangelisem i yesowego "90125", a drugi graniem w skrajnie merkantylnym projektach Asia i GTR. Brzmienie też jest dość ejtisowe (Bruford był w tamtym czasie zafascynowany elektroniczną perkusją, której używa tu na przemian z akustycznymi bębnami), choć nie tak efekciarskie, jak na produkcjach Trevora Horna. Połączenie starego podejścia z nowym wyszło tu odrobinę lepiej, niż na "Big Generator", aczkolwiek wciąż jest to muzyka, której można bardzo wiele zarzucić.

Bardzo zwarty "Fist of Fire" ma najwięcej wspólnego z cyferkowym Yes, choć nie dorównuje przebojowością singlom tamtego składu. Kuriozalnie wypada zaś połączenie prostej melodii i takiej też struktury z bombastycznymi popisami klawiszowymi Wakemana. Nijak to do siebie nie pasuje. Z kolei "Birthright" zaczyna się nie najgorzej: subtelna gra Howe'a i takiż śpiew Andersona przywołują klimat dawnego Yes, melodycznie też jest nieźle. Jednak toporne wejścia przesterowanej gitary w refrenie są chybionym pomysłem, a całość kompletnie rujnuje pretensjonalny popis w wykonaniu, oczywiście, Wakemana. Po czymś tak okropnym nie ma już znaczenia, że ostatnie dwie minuty absolutnie nic już nie wnoszą. Okrutnym żartem wydaje się natomiast "Teakbois", łączący inspirację muzyką karaibską z nieznośnie kiczowatym brzmieniem. Pomijając już jakość tego nagrania, zwyczajnie nie pasuje ono stylistycznie do reszty albumu.

Niestety, muzycy nie popisali się też w bardziej złożonych formach. W "Themes" wszystko sprowadza się do upchnięcia w niespełna sześciu minutach jak największej ilości motywów i solowych popisów. Nadmiar prezentowanych tematów jednak nie wystarcza, by ukryć ich kompletną nijakość. Natomiast w około dziesięciominutowych "Brother of Mine", "Quartet" i "Order of the Universe" zespół poszedł w zupełnie przeciwnym kierunku, niemiłosiernie powtarzając i/lub przeciągając poszczególne części. Fatalnie wypada ostatni z nich - prostą, banalną melodycznie piosenkę, którą spokojnie można było zagrać w trzy minuty, rozwleczono do dziewięciu. Nieco lepiej prezentują się dwa pozostałe utwory. Początek "Brother of Mine" jest nawet nie najgorszy - przyjemna melodia, odległe echa dawnego Yes, tylko brzmienie raczej kiczowate. Po siedmiu minutach (które można było zmieścić w czterech) zaczyna się jednak naprawdę żenująca część o podtytule "Long Lost Brother of Mine" (jej współautorem jest Geoff Downes, główny współtwórca repertuaru Asii, co wszystko wyjaśnia), kompletnie rujnująca ten kawałek. Podobny problem dotyczy "Quartet" - są tu fragmenty ładne, ale też momenty dużo mniej udane, są tu finezyjne partie Howe'a, ale też kiczowate brzmienia Wakemana i smyczków, a całość jest zdecydowanie za długa.

Całości dopełniają dwa znacznie prostsze, balladowe utwory. w "The Meeting" Anderson śpiewa wyłącznie z akompaniamentem pianina Wakemana i delikatnej orkiestracji. Brzmi to dość kiczowato, ale przynajmniej bardziej sensownie od większości z zawartych tutaj utworów. Znacznie bardziej udany okazuje się finałowy "Let's Pretend" (napisany z pomocą Vangelisa). Tym razem partii wokalnej towarzyszy jedynie akompaniament gitary akustycznej Howe'a. Obaj muzycy pokazują się tutaj od najlepszej strony. I właśnie w tym skromnym nagraniu udało się najlepiej przywołać klimat klasycznego Yes.  Jest to też jedyny utwór z tego albumu, który mógłby znaleźć się na dowolnym wydawnictwie zespołu z lat 70. - może z wyjątkiem "Close to the Edge" - i na pewno nie byłby tam najsłabszym punktem.

Pod względem kompozytorskim nie jest tutaj nawet najgorzej. Zdarzają się co prawda okropne momenty ("Teakbois", "Long Lost Brother of Mine", "Order of the Universe"), ale w pozostałych był pewien potencjał, który został w większości zaprzepaszczony zupełnie nietrafionymi pomysłami aranżacyjnymi i raczej tandetnym brzmieniem. Jedynie krótkimi momentami, w których zespół postawił na prostotę i naturalniejsze brzmienie ("Let's Pretend", fragmenty innych utworów z "Quartet" na czele), robi się naprawdę znośnie. Ale przecież po muzykach, którzy w przeszłości zachwycali swoją kreatywnością w bardziej złożonym graniu - na albumach "Close to the Edge" i "Fragile" - można było spodziewać się znacznie więcej. Jak widać, a raczej słychać, niemoc twórcza dotknęła nie tylko muzyków ze składu "90125"/"Big Generator", ale również pozostałych byłych członków Yes.

Ocena: 4/10



Anderson Bruford Wakeman Howe - "Anderson Bruford Wakeman Howe" (1989)

1. Themes (Sound / Second Attention / Soul Warrior); 2. Fist of Fire; 3. Brother of Mine (The Big Dream / Nothing Can Come Between Us / Long Lost Brother of Mine); 4. Birthright; 5. The Meeting; 6. Quartet (I Wanna Learn / She Gives Me Love / Who Was the First / I'm Alive); 7. Teakbois; 8. Order of the Universe (Order Theme / Rock Gives Courage / It's So Hard to Grow / The Universe); 9. Let's Pretend

Skład: Jon Anderson - wokal; Steve Howe - gitara; Rick Wakeman - instr. klawiszowe; Bill Bruford - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Tony Levin - gitara basowa, Chapman stick, dodatkowy wokal; Matt Clifford - instr. klawiszowe, programowanie, orkiestracja, dodatkowy wokal; Milton McDonald - gitara; Deborah Anderson, Frank Dunnery, Carol Kenyon, Chris Kimsey, Tessa Niles - dodatkowy wokal
Producent: Jon Anderson i Chris Kimsey


Komentarze

  1. Dobrze że nie znałem tej płyty przed pojawieniem się tej recenzji.

    A płyta mogła się ukazać po szyldem "Yes". Po pierwsze to brzmienie jest obrzydliwie plastikowe, takie którego nie znoszę i kojarzy mi się tylko z tandetą. A "Teakboi" jest tak komiczne że brzmi jak losowo wyciągnięte z jakiejś gównianej gazetkowej składanki "HITY LATO 2003"

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmm… Nie byłbym aż tak krytyczny co do ABWH, bo są to dość solidne kawałki, no ale fakt - czasami nowoczesne brzmienie wzięło "gure".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do samych kompozycji tez jest się o co przyczepić, czego nie omieszkałem zrobić w recenzji.

      Jaki jest cel tej "gury"?

      Usuń
    2. Witaj, Pablo.
      No, nowoczesne brzmienie, jak napomknąłeś, wzięło górę (bębny Bruforda, gładka produkcja), że wreszcie się myśli: czy to naprawdę YES? Dużo pudru – mało treści. Czasami zapomina się, że tam jest Howe, bo brzmi bardziej jak Rabin, hehe!
      Ale mimo to, kilka kawałków nadal się broni, np. Quarter, The meeting czy Order of the universe. No i oczyw. Let's pretend.
      A Taekbois mnie akurat aż tak nie drażni! :-)
      Niemniej Union chyba jest bardziej solidna. Ale wiadomo, to już "nie to" co choćby 90125 czy Drama, niemówiąc o 70s.

      Usuń
    3. Korzystanie z technologicznych nowinek nie jest złe per se. Ze wszystkiego można zrobić dobry użytek, a przykładu nie trzeba szukać daleko, bo Bruford zrobił bardzo dobry użytek z elektronicznej perkusji na płytach King Crimson z pierwszej polowy lat 80. Problemem jest to, że Yes - po zakończeniu współpracy z Hornem - kompletnie nie miał pomysłu, jak ciekawie wykorzystać te nowe możliwości brzmieniowe. No i jak już wspomniałem, brzmienie to nie jedyny problem tego albumu, ani chyba nawet największy. O wiele gorsze jest to, że kompozycje są albo przekombinowane i sporo się w nich dzieje, ale mało co z sensem, albo snują się bez pomysłu. To zresztą dotyczy wszystkiego, co nagrali po "90125", a nawet części starszych nagrań ("Oceany" to jest przecież przegląd wszelkich błędów, jakie można popełnić grając symfoniczny prog).

      Ogólnie istnieje tyle ciekawej i bardzo różnorodnej muzyki, że w ogóle nie warto zaprzątać sobie sobie głowy takimi płytami, jak Yes po "Cyferkach", na siłę szukając na nich jakiś plusów.

      Usuń
    4. O ABWH mogę rzec, jako osoba grająca, że od tej płyty wdarło się w ich granie wiele melodycznej schematyczności. Może nadal są tam synkopy, nadal są różne sekcje, jednak tamte synkopy szły w parze z harmonicznymi wariacjami, swoistymi „nieregularnościami”, przez co poszczególne sekcje, choć różne, składały się w jednolitą całość, wzajemnie się dopełniając – tu natomiast jest wszystko niby ułożone schematowo, jednak muzycznie poszatkowane, takie wręcz sztampowe. No i pomysły na świeże melodie też już się gościom kończyły.
      Ale przy okazji, bronił będę zaciekle Oceanów – cztery świetne utwory! Niełatwe, owszem, jednak jest tam o wiele więcej niż tylko momenty. Pomijamy oczyw. Andersonowskie meandry liryczne, historycznie stawiające nie tyle na brzmienie wyrazów, co na ich znaczenie - sic! - jednak każdy utwór broni się tam oddzielnie. Może też dlatego, iż czuć scalający wszystkie nagrania zamysł muzyczny. Z tego powodu, Oceany bronią się doskonale tak w pojedynkę, jak i w całej swojej poczwórnej rozciągłości. Dla mnie to ich ostatnia wielka płyta. Howgh.
      PS: Relayer też jest co prawda bomba, ale to już tylko 50/50, bo już tam zaczyna pachnieć końcem wielkiego YES.

      Usuń
    5. Mam całkiem odmienne zdanie na temat "Oceanów", ale nie będę się rozpisywał, bo wszystko napisałem już w recenzji.

      Jeśli chodzi o Yes, to "Close to the Edge" uważam za skończone arcydzieło, a "Fragile" za jego bardzo dobrą zapowiedź. Podium zamyka u mnie "Going for the One" - nieco bardziej luzackie oblicze zespołu, ale i dłuższe nagrania wyszły tam całkiem sensownie. Do "The Yes Album", "Relayer" i "90125" mam pewne zastrzeżenia, więc są na dalszych miejscach. Natomiast z resztą studyjnej dyskografii mam nadzieję nie mieć już nigdy do czynienia ;).

      Usuń
    6. A widzisz! U mnie natomiast, poza oczyw. "Close", wysoko stoją dwie pierwsze pozycje. To dość różna muzyka od złotego okresu, niemniej słychać zapowiedź czadu, choćby w nowatorskiej wersji Beatlesów czy wielu innych utworach, np. Sweet dreams. Nawet gitara Banksam idealnie tam pasuje, Howe by przekombinował. No i wstawka kowbojska w "No opportunity" to klasyka, nie mówiąc już o linii basu. Gdzie tam ABWH do nich! :-)

      Usuń
  3. Kupiłem sobie kasetę magnetofonową z tym albumem i niestety dreszcz oczekiwania zamienił się w rozczarowanie. Po latach pamiętam kiczowaty Teakbois. Ladne Lets Pretend. I to wszystko. Po dawnym dobrym Yes pozostały... nazwiska.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)