[Recenzja] Yes - "Time and a Word" (1970)



Niemal dokładnie rok po premierze eponimicznego debiutu Yes, do sklepów trafiło kolejne wydawnictwo zespołu, "Time and a Word". Nagrań dokonano w tym samym składzie, nie odchodząc daleko od wypracowanej wcześniej stylistyki, nawet zachowując identyczne proporcje między autorskimi kompozycjami, a interpretacjami cudzych dzieł. Za sześć premierowych nagrań odpowiada przede wszystkim Jon Anderson - dwa skomponował z niejakim Davidem Fosterem, który wystąpił w nich jako gość, jeden z Chrisem Squirem, pozostałe samodzielnie. I w porównaniu z debiutem słychać, że wokalista poczynił pewne postępy jako kompozytor, nauczył się tworzyć bardziej wyraziste, choć czasem nieco popadające w banał, piosenki. Również wykonanie stoi tu na trochę wyższym poziomie, co jest zasługą przede wszystkim Squire'a i Billa Bruforda. Zdecydowanie lepsze jest też brzmienie, z nierzadko wysuniętymi na pierwszy plan, potężnymi partiami basu.

I byłoby naprawdę świetnie, gdyby nie idiotyczny pomysł Andersona, który - wzorem The Nice, The Moody Blues i Deep Purple - postanowił nawiązać współpracę z orkiestrą. Do studia ściągnięto studentów Royal College of Music, a także Tony'ego Coxa, który miał nimi dyrygować oraz opracować aranżacje. Zadanie było niewdzięczne, bo jak sensownie wkomponować orkiestrę w proste piosenki? Cox poległ na całej linii. Partie sekcji dętej i smyczkowej zdają się pojawiać w zupełnie przypadkowych momentach, grając jakby całkiem niezależnie od zespołu, nawet nie pasując do charakteru poszczególnych kompozycji. Jako tako kupy trzyma się "Clear Days", ale tylko dlatego, że w tym nagraniu orkiestra całkowicie dominuje warstwę instrumentalną, a towarzyszą jej jedynie śpiew Andersona i schowane w miksie dźwięki pianina. Inna sprawa, że orkiestrowa aranżacja w tak prostej kompozycji brzmi strasznie pretensjonalnie. W pozostałych nagraniach jest jednak jeszcze gorzej.

W otwierającej całość przeróbce folkowego kawałka "No Opportunity Necessary, No Experience Needed" z repertuaru Richiego Havensa, zagranej z niemal hardrockowym czadem, ale i z pewną finezją, orkiestrowe wstawki są tak strasznie bezsensowne i kuriozalne, że aż śmieszne, choć pozostawiają spory niesmak. W "Then" i kolejnej przeróbce, tym razem kompozycji "Everydays" Stephena Stillsa z repertuaru Buffalo Springfield - oba z całkiem niegłupio zaaranżowanymi partiami zespołu - dźwięki orkiestry dodają zupełnie niepotrzebnego i nieuzasadnionego patosu. Są to jednak jedne z bardziej znośnych utworów na tym albumie. Lepiej wypada tylko lekko jamowy "Astral Traveller", w którym zespół gra bez pomocy żadnych dodatkowych muzyków. Całkiem niezły jest jeszcze organowy wstęp "The Prophet", ale nie mające z nim nic wspólnego rozwinięcie już tak dobrze nie wypada, nie tylko przez naiwne partie orkiestry, ale i samą kompozycję, która sprawia wrażenie posklejanych razem fragmentów różnych utworów. Całości dopełniają dwie dość przyjemne, ale raczej banalne piosenki, "Sweet Dreams" (zmarnowano tu całkiem fajną linię basu) i tytułowa "Time and a Word" (z zapadającym w pamięć refrenem, ale i naprawdę paskudnym, pompatycznym zakończeniem).

"Time and a Word" dzieli nie tylko słuchaczy, ale też doprowadził do podziału w zespole. Niechętny współpracy z orkiestrą był przede wszystkim gitarzysta Peter Banks, co prowadziło do licznych sprzeczek podczas sesji, a ostatecznie do jego odejścia z grupy. Nastąpiło to jeszcze przed wyruszeniem na trasę koncertową, a nawet przed sesją zdjęciową zorganizowaną na potrzeby okładki amerykańskiego wydania (oryginalna grafika nie przeszła przez tamtejszą cenzurę). W rezultacie, na tamtejszej wersji okładki znalazło się zdjęcie zespołu ze Steve'em Howe'em, który na płycie nie zagrał ani jednego dźwięku.

Ocena: 5/10



Yes - "Time and a Word" (1970)

1. No Opportunity Necessary, No Experience Needed; 2. Then; 3. Everydays; 4. Sweet Dreams; 5. The Prophet; 6. Clear Days; 7. Astral Traveller; 8. Time and a Word

Skład: Jon Anderson - wokal, instr. perkusyjne; Peter Banks - gitara, dodatkowy wokal; Tony Kaye - instr. klawiszowe; Chris Squire - gitara basowa, dodatkowy wokal; Bill Bruford - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: David Foster - wokal (4), gitara (8); Tony Cox - orkiestracje, dyrygent; studenci Royal College of Music - instr. dęte i smyczkowe
Producent: Tony Colton

Po prawej: okładka wydania amerykańskiego.



Komentarze

  1. Płyta średnia ale ja lubie słuchać początków wielkich zespołów mimo tego że są tak słabe a głos Andersona mi nie przeszkadza.

    OdpowiedzUsuń
  2. O ironio obie okładki brzydkie, chociaż można się pośmiać z orkiestry słuchając tej płyty. "Everydays" Zawsze mi się podobało i tutaj i w oryginale, jest eleganckie. W sumie to ta płyta zaprowadziła ich donikąd, oprócz zmiany składu. A na następnej płycie nie było już żadnych orkiestr tylko zaczątki dobrego yes'owego grania.

    Fajnie że teraz mam coś do powiedzenia a nie tak jak w ostatnim komentarzu tutaj zamieszczonym.

    OdpowiedzUsuń
  3. Co Wam przeszkadza ta orkiestra? Klawisze mieli ograniczone do pianina i organów. Wakeman pojawił się później. To były "jeszcze" piosenki ale niektore już rozbudowane , czuć przedsmak późniejszego Yes. Uwielbiam westernowe wstawki w No Opportunity. Dodają one również humoru temu utworowi. Bardzo lubię te płytę. Mimo że produkcja była jaka była i całość gdy graja wszyscy naraz często zlewa się w "zupę" czyli jest zamulona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po prostu do prostych piosenek nie pasuje symfoniczny rozmach.

      Usuń
    2. Takie znów calkiem proste to one nie były;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)