[Recenzja] Yes - "Close to the Edge" (1972)



Kształtowanie i doskonalenie własnego stylu zajęło grupie Yes dobrych kilka lat i wymagało pewnych zmian w składzie. Jednak w końcu, na początku 1972 roku, zespół był gotowy, by stworzyć prawdziwie wielkie dzieło. "Close to the Edge" to bez wątpienia jedno z największych osiągnięć w szeroko pojętej muzyce rockowej i jedna z wizytówek progresywnego nurtu. Niespełna czterdziestominutowe dzieło, składające się z trzech rozbudowanych utworów, dopracowanych w najmniejszym szczególe. W komponowanie materiału zaangażowani byli wszyscy muzycy (choć największy wkład mieli Jon Anderson i Steve Howe). Następnie cały zespół godzinami dyskutował nad każdym fragmentem, wymieniając się swoimi pomysłami aranżacyjnymi i wspólnie wybierając najlepszy. Taka metoda doskonale się tu sprawdziła, jednak jej zdecydowanym przeciwnikiem okazał się Bill Bruford, zafascynowany jazzem i preferujący bardziej spontaniczne podejście. Tuż po zakończeniu nagrań, zdecydował się opuścić Yes, przyjmując propozycję dołączenia do King Crimson.

Całą pierwszą stronę winylowego wydania wypełnia najdłuższy utwór, jaki zespół do tamtej pory skomponował, blisko 19-minutowy "Close to the Edge". Zespół faktycznie niebezpiecznie zbliża się tu do krawędzi... Nie tylko w kwestii autentycznie progresywnego poszerzania granic muzyki rockowej, ale także poprzez podejmowanie ryzykowanych decyzji, które łatwo mogły doprowadzić do pogrążenia się w chaosie, pretensjonalności i kiczu. Chaos mógł wyniknąć z połączenia bardzo różnych inspiracji - jest tu oczywiście rock, są elementy jazzowej improwizacji (pożyczone od grupy Mahavishnu Orchestra, z którą Yes wspólnie koncertował), momentami pojawia się reggae'owa rytmika, a przede wszystkim słychać wyraźny wpływ muzyki klasycznej (Anderson zasłuchiwał się wówczas w twórczości Jeana Sibeliusa). Bezpośrednio z tego ostatniego wynika monumentalny charakter utworu, od czego był już tylko krok do bombastyczności. Do kiczu mogło natomiast doprowadzić pójście w bardziej uduchowionym kierunku, niejako sugerowanym przez pseudo-poetycki tekst inspirowany powieścią "Siddhartha" Hermanna Hessego, a łatwym do osiągnięcia przy zastosowanym tutaj instrumentarium, obejmującym m.in. elektryczny sitar, syntezator, melotron i kościelne organy.

A jednak zespół wykazał się tutaj niesamowita wyobraźnią muzyczną, unikając zastawionych przez siebie pułapek. I to tak naprawdę głównie dzięki sięgnięciu po bardzo oszczędne środki wyrazu (co dobrze koresponduje z wyjątkowo ascetyczną okładką Rogera Deana). Cały utwór oparty jest na niewielu motywach, które powracają w mniej lub bardziej przetworzonej formie. Jednocześnie cały czas coś się tutaj dzieje, pojawiają się częste zmiany rytmu, tempa czy nastroju - zespół kilkakrotnie przechodzi płynnie z mocniejszych fragmentów, o czasem dysonansowej fakturze, do momentów subtelnych, granych w doskonałej harmonii (i na odwrót). A przy całej tej różnorodności, wynikającej także z rozległych inspiracji zespołu, udało się stworzyć dzieło niezwykle spójne, doskonale przemyślane pod każdym względem. Nie ma tu przy tym żadnego niepotrzebnego przedłużania, ciągnięcia zbyt długo jednego wątku czy zbytecznych dźwięków. Nawet solowe partie instrumentalistów są wyjątkowo powściągliwe, bardzo treściwe, bez zbędnego popisywania się umiejętnościami, a przy tym naprawdę porywające. Duży nacisk został położony na zespołową współpracę (także we fragmentach, gdzie muzycy pozornie grają w niedopasowany do siebie sposób). Nie brakuje tu zachwycających momentów, kiedy instrumentaliści wspinają się na wyżyny swoich umiejętności wykonawczych, prezentują ciekawe pomysły aranżacyjne, lub pokazują zdolność tworzenia naprawdę zgrabnych melodii.

Sam utwór tytułowy w zupełności by wystarczył, by "Close to the Edge" stał się albumem klasycznym. Ale przecież są tu jeszcze dwa bynajmniej nie mniej atrakcyjne nagrania. Niezwykłej urody ballada "And You and I" charakteryzuje się jeszcze większą oszczędnością. Oparta głównie na partiach gitary akustycznej Howe'a (nadających wyraźnie folkowego charakteru) i śpiewie Andersona, a w mniejszym stopniu na dźwiękach syntezatora i melotronu Wakemana oraz subtelnej grze sekcji rytmicznej. I tak sobie spokojnie płynie przez dziesięć minut, przeplatając w różnych wariacjach te same motywy. A jednak nie sposób nazwać tego utworu nudnym czy monotonnym. Zespół ponownie zadbał o to, by żaden fragment nie był przeciągany na siłę, by całość posiadała odpowiednią dynamikę. "Siberian Khatru" to dla odmiany utwór bardziej energetyczny, ostrzejszy brzmieniowo. Inspiracją był balet "Ognisty ptak" Igora Strawinskiego, ale ponadto w warstwie rytmicznej słychać wyraźny wpływ funku, a gitara momentami brzmi pod Hendrixa. Są też smaczki w rodzaju solówek na elektrycznym sitarze i klawesynie, a także wokalne wielogłosy (trochę nawet kojarzące się z Gentle Giant). I wszystko to ponownie tworzy bardzo spójną całość, bez żadnych dłużyzn, bez przesadnego popisywania się technicznymi umiejętnościami, choć oczywiście wszystko jest bardzo sprawnie wykonane. Znów pojawia się parę świetnych, treściwych solówek, ale nacisk został położony przede wszystkim na zespołową współpracę, ponownie doskonałą, zwłaszcza w nierzadkich tu fragmentach polirytmicznych.

"Close to the Edge" to naprawdę niegłupio skomponowana, zaaranżowana i wykonana muzyka. Rozbudowane, wielowątkowe kompozycje, czerpiące z bardzo różnej muzyki, charakteryzują się niezwykłą spójnością. Jest to muzyka niewątpliwie progresywna - w pierwotnym znaczeniu tego określenia, a nie grania w ściśle określony sposób - a przy tym pozbawiona częstych w takiej muzyce błędów (choć naprawdę niewiele brakowało, by zespół je popełnił). Najzabawniejsze, że zrozumienie tego wszystkiego zajęło mi mnóstwo czasu i wymagało kompletnego przewartościowania w podejściu do muzyki, ale w końcu doceniłem ten album. Do tego stopnia, że właściwie nie potrafię tu wskazać żadnych słabych punktów.

Ocena: 10/10



Yes - "Close to the Edge" (1972)

1. Close to the Edge; 2. And You and I; 3. Siberian Khatru

Skład: Jon Anderson - wokal; Steve Howe - gitara, sitar, dodatkowy wokal; Rick Wakeman - instr. klawiszowe; Chris Squire - gitara basowa, dodatkowy wokal; Bill Bruford - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Yes i Eddy Offord


Komentarze

  1. Bardzo się cieszę, że doceniłeś ten album. Poprzednia wersja tej recenzji przez długi czas odrzucała mnie od płyty i dopiero niedawno przekonałem się do niej. Tytułowy utwór jest zdecydowanie jedną z nalepszych suit rocka progresywnego - każda część jest świetna, zarówno mocny, gęsty, "bombardujący" dzwiękami początek, fragment wokalny (fajnie też, że przekonałeś się do głosu Andersona, osobiście zawsze uważałem, że taki wysoki głos pasuje do muzyki Yes), jak i piękna, medytacyjna część trzecia.
    A pozostałe utwory wcale nie zostają w tyle. "And You and I" to bardzo dobra próba połączenia zimnego, elektronicznego stylu Yes z folkiem i dźwiękami gitary akustycznej, a "Siberian Khatru" z nim kontrastuje swoją ostrością i "drapieżnością". Wybitny album, bez dwóch zdań.
    Czekam też na "Tales from Topographic Oceans". W zasadzie przekonałem się do niej razem z "Close to the Edge" i choć cenię ją trochę niżej, to nie do końca rozumiem te wszystkie zarzuty o pretensjonalność.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdzie nie jest napisane że przekonał się do głosu Andersona, patrząc na poprzednie recenzję to raczej nie.

      Usuń
    2. Przyzwyczaiłem się do niego. Na poprzednich albumach rzeczywiście są fragmenty, gdzie jego głos wciąż mnie drażni, ale na "Close to the Edge" naprawdę świetnie wszędzie pasuje. Śmiało mogę napisać, że ten album podoba mi się także pod względem wokalnym.

      Usuń
    3. No to mnie zaskoczyłeś.

      Usuń
  2. Wcześniejsza ocena jak dla mnie bardziej pasowała przez co się zdziwiłem że aż taki skok z 6 na 10. Płyta nudna. Naprawdę odjechany to jest Relayer, taki Close to the Edge na speedzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. We wrześniu 2018 roku, pod poprzednią recenzją, zarzucałeś mi brak obiektywizmu, twierdziłeś, że album zasługuje na 8/10 i sugerowałeś, żebym zmienił ją nawet wbrew sobie, bo jeszcze jakiś młody początkujący słuchacz to pomyśli że Yes i Close to the Edge to jakaś 3 liga. Z tym ostatnim akurat, jak widać po komentarzu Janusza, miałeś rację. Natomiast co do zmian naszego odbioru tego albumu, różnica jest taka, że ja swoją obecną opinię podparłem mocnymi argumentami odnoszącymi się do faktycznych wartości tego albumu - więc nawet jeśli za jakiś czas słuchając "Close to the Edge" stwierdzę, że jednak już tak bardzo mnie nie zachwyca, to w tej recenzji wciąż wszystko będzie się zgadzać. Natomiast zarówno moja poprzednia recenzja, jak i powyższy komentarz, to tylko zapis subiektywnych odczuć z danej chwili. Rok temu uważałeś, ze to album na 8, teraz piszesz, że to nudna płyta (to nie jest argument odnoszący się do rzeczywistej wartości albumu, a jedynie do czyjegoś subiektywnego odbioru), a za rok pewnie będziesz miał jeszcze inne zdanie.

      Usuń
  3. Widocznie tak jak ty zmieniłeś zdanie do góry to ja zmieniłem na dół. Ten sam mechanizm. Więc wychodzi że zgodnie ze średnią powinno być 8. Z resztą nigdy fanem Close to the Edge nie byłem, raczej jak piszesz chodziło mi bardziej o to że nota 6 obniża wartość historyczną tego albumu. Nie jestem snobem i nie kupuję płyt dla ich ważności w historii na zasadzie "to trzeba mieć"tylko kupuję te które mi się podobają i mają u ciebie czy u innych nawet notę 1 a nie dlatego że jakaś jest w recenzjach na dychę. Tak więc nie chwaliłem subiektywnie Close to the Edge ale raczej obiektywnie że jak sam piszesz starasz się oceniać płyty obiektywnie więc obiektywnie ta płyta jest ważna choć dla mnie subiektywnie nie.

    OdpowiedzUsuń
  4. No w końcu recenzja na którą czekałem 2 lata. Co ciekawe "Najzabawniejsze, że zrozumienie tego wszystkiego zajęło mi mnóstwo czasu i wymagało kompletnego przewartościowania w podejściu do muzyki, ale w końcu doceniłem ten album." że odbiór słuchanego dzieła jest tak różny i tak inny. To dowodzi temu że zrozumienie "trudnej" muzyki może być trudne ale nie musi. Zaobserwowałem to nie tylko u siebie ale również u ciebie, czego przykładem jest opisywany album. Co jest ciekawe? Ty zapewne poznałeś tą płytę jako o wiele bardziej zaawansowany słuchacz, ocena na RYM'ie mówi że oceniłeś ją w 2015r. A w 2015r. Ja dopiero zaczynałem słuchać muzyki, tymczasem "Close to the Edge" poznałem w 2016r. Kiedy przesłuchiwałem po raz pierwszy dyskografię Yes'ów i był to mój drugi progresywny zespół jaki poznałem po Pink Floyd'ach. Ta płyta to było dla mnie coś, od pierwszego wysłuchania. Na tamten czas uważałem że to najlepsze co usłyszałem w życiu, i było dla mnie jasne że to musi być Arcydzieło. Tytułowa suita wzbudzała we mnie wszystkie emocje po kolei. Np. płyta Anthony Braxton - "For Alto" jest trudną płytą, mimo to weszła mi za pierwszym razem ale i tak będę ją jeszcze przesłuchiwał aby wystawić w końcu ocenę. A taki "Trout Mask Replica" dla mnie męczarnia, nie mogę tego zrozumieć.

    Co do recenzji to w sumie zgadzam się, ze wszystkim.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty zapewne poznałeś tą płytę jako o wiele bardziej zaawansowany słuchacz, ocena na RYM'ie mówi że oceniłeś ją w 2015r.

      Pierwszą recenzję napisałem w 2014, ale po raz pierwszy mogłem usłyszeć go jeszcze wcześniej. W każdym razie w czasach, gdy słuchałem głównie muzyki hard & heavy, trochę proga też, ale za bardzo nie kumałem o co w takim graniu chodzi ;) W dodatku nie poświeciłem wcześniej zbyt wiele czasu na poznanie tego zespołu, stąd w oryginalnych recenzjach było wiele bzdur.

      Usuń
    2. A no tak, oryginalną recenzję napisałeś w 2014r. Bo widnieje data na co nie zwróciłem uwagi. Mimo to nie zdawałem sobie wcześniej sprawy z tego jak może być odebrane dane dzieło. Myślałem że "trudna" muzyka w większości jest jak ściana przez którą niektórzy się nie przebiją. A tutaj okazuję się że nie koniecznie, zawsze starałem się być otwarty na nową muzykę z resztą ty pewnie też. Ale jak widać zrozumienie jej może być różne u każdego. Ale na to składa się wiele czynników, nie wszystko jest takie 0-1'owe.

      Usuń
    3. Gdyby "Close to the Edge" był faktycznie taki trudny, to nie byłby przecież tak bardzo ceniony. A cieszy się przecież uwielbieniem także słuchaczy lubiących neo-proga, a nie znoszących bardziej awangardowych rzeczy. Zdecydowanie nie jest to płyta, którą można postawić w jednym rzędzie z "For Alto" czy "Trout Mask Replica". Dzieło Yes łączy duże ambicje z bardzo dużą przystępnością. Są tu przecież np. bardzo wyraziste - i bardzo dobre - melodie.

      Usuń
  5. Szok. Czas na moje podejście do tej płyty, oceniam ją na około 6/10, tak jak Ty przedtem, ale nie mam wielkich nadziei na poprawę...

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie podobała mi się płyta, jednak zachęciłeś mnie do ponownego jej przesłuchania. Tytułowa suita jest naprawdę świetna z jednym wyjątkiem - przejście między drugą a trzecią częścią jest nieco zbyt nagłe, jakby zabrakło swego rodzaju naturalnego rozwoju tematycznego. "Krótsze" utwory są w porządku, chociaż nieco nudzi mnie "And You and I", chociaż może po prostu nie byłem w nastroju na to. Podniosłem z 5 do 9, co i tak jest niezłym osiągnięciem, bo nigdy nie przepadałem za Yes i stopniowe wracanie do ich albumów nie zmienia mojego zdania na ich temat. Z tym jednym wyjątkiem. Dzięki za przypomnienie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ocena podniesiona z 6 do 10.Nie wierze,to chyba rekord na blogu.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zgadzam się z wami. W tej organowej części napięcie jest budowane w taki sposób, że wszystko ewidentnie zmierza do tego, by nastąpiło jakieś przełamanie, które całkiem zmieni charakter utworu. Nie jest zresztą wcale tak nagłe, bo już pod koniec spokojnego fragmentu do organów dołącza syntezator, który zaraz na chwilę zostaje sam, a potem dołącza do niego mocniejsza sekcja rytmiczna. Całkiem mądrze to rozwiązano. W dalszej części wracają znane motywy, ale to również jest dobrze przemyślanym posunięciem, bo dzięki temu utwór jest spójny i logiczny. A poza tym motywy te są nieco przetworzone, nieco inaczej przemieszane, więc rozwój jest. Dwa pozostałe nagrania jak najbardziej mają myśl przewodnią. Bardzo prostą, ale mają. W pierwszym chodzi o subtelny, nieco folkowy klimat, w drugim o rockowy czad, co w obu przypadkach jest konsekwentnie realizowane, z zachowaniem wewnętrznej spójności. Momentów szczytowych można parę wskazać, ale ogólnie poszczególne fragmenty trzymają równy poziom - co przecież jest zaletą! Wiele (większość?) rockowych wykonawców popełnia taki błąd, że umieszczają w utrze jeden lub parę punktów kulminacyjnych, na które czeka słuchacz, a cała reszta nagrania jest słabsza i właściwie mogłoby jej nie być, bo słuchacza w ogóle nie obchodzi, tylko czeka aż się skończy i zacznie ten wyczekiwany fragment. Często jest to celowy zabieg, ale nie ma żadnego sensu, skoro można zrobić utwór przez cały czas zachwycający. I moim zdaniem, na "Close to the Edge" udało się to w każdym nagraniu.

      Następny album, "Tales from Topographic Oceans", Tobie na pewno się nie spodoba. Właśnie tam co chwilę wyskakują jakieś fragmenty kompletnie z dupy, utworom brakuje myśli przewodniej i jedynie poszczególne fragmenty utworów wypadają fajnie, ale razem się to w ogóle nie klei. Poza tym dużo tam przeciągania, powtarzania czegoś, co już było i nie musiało wrócić, itd. Ogólnie, wszystkie błędy, jakich o włos udało się uniknąć na "Close to the Edge", tam popełniono z zwielokrotnioną siłą. Zespół miał pomysłów na jedną płytę z ok. siedmioma utworami, a zrobił z tego dwie płyty z czterema utworami. Zwykle wyglądają w ten sposób, że są sobie jakieś rozwleczone suity, do których wklejono zupełnie inny utwór, nie mający nic wspólnego z resztą. Te wklejone utwory broniłyby się jako osobne nagrania, bo często są to dość miłe piosenki. Ale w takiej formie nie ma to żadnego sensu.

      Usuń
  9. No i proszę, jakiś tydzień temu wróciłem do "Close to the Edge", i zaskoczyło. Na pewno nie na ocenę 10, ale 8, może 8,5/10 na pewno:) Bardzo dobra suita, aktualnie jedna z moich ulubionych, chociaż jeszcze wielu nie słuchałem, bardzo często jej teraz słucham:)

    OdpowiedzUsuń
  10. Cóż- ten album i Going For The One to najwybitniejsze działa Yes. Uważam tak od dawna. W suicie tytułowej zostaly rewelacyjnie wykorzystane repryzy- jak niemal prześmiewczo przedrzezniany motyw instrumentalny który pojawią się po organowej kulminacji a ściślej po solówce na moogu i uderzonym 3 krotnie akordzie, po czym utwór przechodzi w akordeonową solówkę Wakemana (grana na organach) i powraca we wspaniałej odsłonie motyw wokalny z początku suity. Oczywiście zalet jest więcej- wpływy jazzu, kontrapunktowa gra sekcji w kolejnej "zwrotce" motywu wokalnego. Całość jest długa ale nie nuży bo wszystko rozwija się w bardzo konsekwentny sposób i nie ma tam niepotrzebnych dźwięków. And You to przepiękny utwór- piękno w czystej postaci. Siberian za to bardzo zwarty i przepelniony różnymi motywami instrumentów z oryginalna solówka gitary na końcu- piękna spokojna część która nagle zmienia klimat z moll na dur. Kontrapunktowe partie basu. Wspaniały dwugłos gitary i organów w motywie instrumentalnym poprzedzającym "zwrotkę" z wokalem. Także wspaniałe "dysonansowe" wielogłosy, obok niebiańskiego głosu Andersona znak rozpoznawczy Yes. Nie razi jakoś że Howe zagrał chwilami pod Hendrixa- chodzi o wstęp ktorego motyw potem się powtarza.

    OdpowiedzUsuń
  11. Wow! To się nazywa muzyka. Ten album dołączył wczoraj to grona moich ulubionych płyt. Prawdziwy majstersztyk kompozycyjny i instrumentalny. Wszystkie suity zachwycają złożonością, spójnością i niejednorodnością. Wokal Andersona miejscami brzmi wręcz anielsko. Muszę przesłuchać więcej Yes.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024