[Recenzja] Yes - "The Yes Album" (1971)



"The Yes Album" uznawany jest za początek klasycznego okresu w twórczości zespołu. Chyba nie do końca słusznie. Jest to raczej przejściowe wydawnictwo, na którym zespół wyraźnie próbuje odejść od swoich wcześniejszych dokonań, ale jeszcze nie całkiem mu to wychodzi. W znacznym stopniu wynika to ze składu, w jakim album nagrano. W zespole pojawił się już gitarzysta Steve Howe, który doskonale dopasował się do artystycznej wizji głównych kompozytorów, Jona Andersona i Chrisa Squire'a. Jednocześnie, w składzie wciąż pozostawał klawiszowiec Tony Kaye, którego wizja była odmienna - przejawiało się to chociażby w niechęci do korzystania z syntezatorów, które bardzo chcieli wprowadzić pozostali muzycy. Kaye preferował brzmienie elektrycznych organów, będących tu jego podstawowym instrumentem, jednak zgodził się zagrać w paru momentach na syntezatorze Mooga.

To pierwsze pełnowymiarowe wydawnictwo Yes, na którym znalazł się wyłącznie autorski repertuar. Utwory stały się dłuższe i bardziej rozbudowane, choć zdarzają się od tego wyjątki. Muzycy prezentują tutaj bardziej progresywne podejście, objawiające się odejściem od przyjętych w muzyce rozrywkowej schematów. Tym razem na szczęście nie nie polega to na wzbogaceniu prostych piosenek przypadkowymi partiami orkiestry, jak miało to miejsce na poprzednim albumie, "Time and a Word". Zamiast tego, zespół kombinuje z samą strukturą utworów. Doskonałym przykładem jest otwierający całość blisko dziesięciominutowy "Yours Is No Disgrace" (podpisany przez cały ówczesny skład), zbudowany na ciekawym przetwarzaniu tych samych motywów, z różnymi wariacjami w instrumentarium i nastroju. Fantastyczna jest tu gra sekcji rytmicznej, Billa Bruforda i przede wszystkim Chrisa Squire'a, którego basowe partie wykraczają poza rytmiczną rolę, będąc także nośnikiem melodii. Obaj muzycy łączą w swojej grze ciężar z finezją, a ich brzmienie jest odpowiednio uwypuklone w miksie. Tony Kaye dodaje do tego przeróżne brzmienia klawiszowe, a Steve Howe prezentuje różne techniki gitarowego rzemiosła. Całości dopełnia charakterystyczny śpiew Jona Andersona. Wszystko to spaja się w bardzo udaną całość i faktycznie potwierdza większą dojrzałość zespołu. Jednak już w zbudowanym na podobnej zasadzie finale albumu, niemal równie długim "Perpetual Change" (autorstwa Andersona i Squire'a), efekt jest znacznie mniej ciekawy. Mam wrażenie, że zespół na siłę rozbudował prostą piosenkę, powtarzając do znużenia wciąż te same motywy.

Na nieco innej zasadzie skonstruowano trzeci z dłuższych utworów, "Starship Trooper". Tym razem po prostu połączono trzy zupełnie różne kompozycje: "Life Seeker" Andersona, "Disillusion" Squire'a i "Würm" Howe'a. Nie przeplatają się one ze sobą, ale następują jedna po drugiej (taką technikę już pięć lat wcześniej zaproponował The Who w "A Quick One, While He's Away", w międzyczasie stosowało ją wielu innych, głównie proto-progowych wykonawców). I tak jak w przypadku "Perpetual Change" mam wrażenie, że dzieje się zbyt mało, tak "Starship Trooper" wydaje mi się przesadnie przeładowany pomysłami, które niekoniecznie tworzą spójną całość. Pokazuje to, że muzycy w tamtym okresie jeszcze nie do końca radzili sobie z tworzeniem bardziej rozbudowanych utworów. Wiedzieli już mniej więcej, co chcą osiągnąć, ale nie wiedzieli jak. Innym kilkuczęściowym utworem jest napisany przez Andersona i Squire'a siedmiominutowy "I've Seen All Good People". Tym razem części są dwie: oparta na akustycznym akompaniamencie "Your Move" i bardziej energetyczna "All Good People". Znów słychać, że to dwa zupełnie różne kawałki, pomiędzy którymi słychać nawet przerwę. Pod względem instrumentalnym łączą je jedynie strasznie banalne melodie. "Your Move" został jednak wydany na singlu i okazał się pierwszym przebojem zespołu (został odnotowany na listach w Stanach i Australii, odpowiednio na 40. i 32. miejscu). Na albumie znalazły się także dwa zdecydowanie już krótsze, trzyminutowe kawałki. "A Venture", jazzująca kompozycja Andersona, to przede wszystkim jego popis wokalny z przyjemnym akompaniamentem reszty zespołu. Z kolei "Clap" - jako jedyny nie nagrany w studiu, lecz podczas koncertu - to solowy popis Howe'a, prezentującego różne techniki gry na gitarze akustycznej, raz ocierając się o stylistykę flamenco, innym razem o country. Sprawia wrażenie wypełniacza, który trafił tu tylko po to, by całość przekroczyła czterdzieści minut.

"The Yes Album" stanowił krok w dobrym kierunku, świadczący o coraz większej dojrzałości muzyków, jednak wiele pomysłów jest tu po prostu nietrafione, słychać też pewną nieporadność w tworzeniu bardziej złożonych form, będących nowością w twórczości Yes. Longplay niewątpliwie jest postępem względem dwóch poprzednich, ale nie był to wcale tak wielki przełom, jak na ogół się uważa. Chyba, że pod względem komercyjnym. Intensywne koncerty i sukces singla "Your Move" sprawiły, że "The Yes Album" świetnie się sprzedawał, dochodząc do 4. miejsca w brytyjskim notowaniu i 40. w amerykańskim. Stało się to w momencie, gdy przedstawiciele Atlantic Records - rozczarowani kiepską sprzedażą poprzednich wydawnictw - rozważali zerwanie kontraktu z grupą. Dzięki sukcesowi "The Yes Album" status quo został zachowany i zespół z finansowym wsparciem wytwórni mógł kontynuować swoje poszukiwania, które już wkrótce zaowocowały bardziej interesującymi dziełami.

Ocena: 6/10



Yes - "The Yes Album" (1971)

1. Yours Is No Disgrace; 2. Clap; 3. Starship Trooper; 4. I've Seen All Good People; 5. A Venture; 6. Perpetual Change

Skład: Jon Anderson - wokal, instr. perkusyjne; Steve Howe - gitara, dodatkowy wokal; Tony Kaye - instr. klawiszowe; Chris Squire - gitara basowa, dodatkowy wokal; Bill Bruford - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Colin Goldring - flet (4)
Producent: Yes i Eddy Offord


Komentarze

  1. I ja uważam że nie jest to dzieło pomnikowe czy klasyczne, tą płytę zaliczam razem z pierwszymi 3-ma do okresu początkowego kiedy to zespół dopiero nabierał rozpędu. Klasyczne płyty to następne 4 dzieła. A ta płyta nigdy do mnie nie przemówiła, chociaż kiedyś mnie wzruszała to nie było takie uczucie jak przy następnych dziełach. No i ocenka też spadła, myślę że słusznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. To bardzo dobra płyta. Słabszy jest tylko A Venture. Uwielbiam pozostałe utwory z tej płyty. Minus ogromny dla klawiszowca Kaye za to że słychać go tu bardzo niewiele. Nie wymagam.zeby był Wakemanem ale ewidentnie się tu obijal. Nic dziwnego że po tym albumie Anderson wyrzucił go z zespołu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)