[Recenzja] Paul and Linda McCartney - "Ram" (1971)



Post-beatlesowska kariera Paula McCartneya przynosi największe rozczarowanie. Bo chyba nikt nie spodziewał się niczego wielkiego po solowych dokonaniach Ringo Starra. Takie oczekiwania można było mieć natomiast w stosunku do pozostałej trójki. John Lennon i George Harrison, co prawda nie zbliżyli się nigdy do poziomu najlepszych dokonań zespołu, jednak miewali pewne przebłyski, czasem nawet zdradzając - raczej z mizernym efektem, ale liczą się intencje - nieco większe ambicje artystyczne. Tymczasem jedynymi ambicjami McCartneya były te czysto merkantylne. Cała jego solowa działalność to granie prostych, skrojonych pod radio piosenek, nieodchodzących daleko od stylistyki wypracowanej w latach 60., bezwstydnie odcinając kupony od bycia członkiem The Beatles. Jednak nawet jeśli ktoś po twórcy "Yesterday" czy "Let It Be" oczekiwał wyłącznie takich sympatycznych piosenek, mógł się zawieść poziomem prezentowanym na jego solowych albumach. W najlepszym wypadku są one mocno nierówne, z paroma miłymi momentami, przeplatanymi zupełnie nijakimi kawałkami, a nawet fragmentami wprawiającymi w zażenowanie.

Paul zadebiutował jako solista na początku 1970 roku, wydając album "McCartney", nagrany niemalże samodzielnie, jedynie z małą pomocą żony, Lindy. Wydawnictwo cechuje wręcz przesadny ascetyzm, przypomina raczej nagranie demo (którym praktycznie jest, gdyz materiał był nagrywany w domu, na czterośladowym magnetofonie). Tym samym za właściwy debiut można uznać późniejszy o rok "Ram", sygnowany wspólnie z Lindą, ale nagrany w nieco większym składzie (m.in. z gitarzystami Hugh McCrackenem i Davidem Spinozzą oraz perkusistą Dennym Seiwellem, a w dwóch kawałkach z całą orkiestrą) i w profesjonalnych warunkach, w nowojorskich studiach Columbia Recording Studio i A&R Recording Studios. Materiał powstawał od połowy października 1970 roku do marca 1971, było więc sporo czasu na jego dopracowanie. A jednak sprawia wrażenie nie najlepiej przemyślanego.

Nie brakuje tu naprawdę fajnych momentów. Otwieracz "Too Many People" zwraca uwagę dość pomysłową budową, pozwalającą na zaprezentowanie kilku różnych, lecz zawsze urokliwych melodii. Podobne podejście, tylko na znacznie większą skalę, zastosowano jeszcze chociażby w singlowym "Uncle Albert/Admiral Halsey". Trudno uniknąć tutaj porównań z beatlesowską "Abbey Road Suite", gdyż podobnie jak tam, całość powstała z połączenia kilku nieukończonych kawałków. Tym razem brzmi to nawet bardziej spójnie, choć mnogość tematów jest spora. Nie brakuje tu dobrych melodii, jest też trochę fajnego pastiszu. Mocnym punktem albumu jest też bardziej zwarty, króciutki "Dear Boy", wyróżniający się najbardziej zgrabną melodią. Pozytywne wrażenia pozostawiają także takie utwory, jak: zadziorny "Monkberry Moon Delight" z ciekawie zaaranżowanymi wokalami i niebanalną warstwą instrumentalną; urokliwy, choć nieco przydługi "Long Haired Lady"; czy w końcu trochę może przeprodukowany, ale zgrabnie podsumowujący całość, rozbudowany "The Back Seat of My Car". To jednak tylko połowa wszystkich utworów. Pozostałe są w najlepszym razie mniej lub bardziej przyzwoitymi wypełniaczami (standardowy akustyczny blues "3 Legs", dwie odsłony folkowego "Ram On", zdradzający tytułem swoją stylistykę "Heart of the Country"). Ewidentnie słabiej wypadają dwa kawałki utrzymane w już wtedy staroświeckiej stylistyce proto-rocka lat 50.: "Eat at Home" i przede wszystkim okropny "Smile Away". Nie dość, że są słabe same w sobie i znacząco zaniżają poziom całości, to jeszcze bardzo wpływają na niespójność albumu.

"Ram" w chwili wydania odniósł spory sukces komercyjny (1. miejsce na liście sprzedaży w Wielkiej Brytanii, 2. w Stanach), na co z pewnością miał wpływ status ex-Beatlesa. Recenzje w prasie nie były jednak zbyt pochlebne, pojawiały się w nich takie sformułowania, jak najniższy stopień w rozwoju muzyki, zarzucano też brak dobrych kompozycji. Do krytyki dołączyli się też byli koledzy z zespołu, Ringo Starr i, przede wszystkim, John Lennon (który doszukiwał się w zupełnie niewinnych tekstach ataków na swoją osobę). Album popadł szybko w zapomnienie., Jednak dzięki kolejnym reedycjom niespodziewanie zyskał przychylność krytyków muzycznych, którzy zaczęli traktować go jak arcydzieło, doceniając za dobre melodie, pomysłowe aranżacje i doszukując się wpływów na dzisiejszą muzykę pop. Jaki więc jest ten album? Prawda leży gdzieś pośrodku.

Ocena: 7/10



Paul and Linda McCartney - "Ram" (1971)

1. Too Many People; 2. 3 Legs; 3. Ram On; 4. Dear Boy; 5. Uncle Albert/Admiral Halsey; 6. Smile Away; 7. Heart of the Country; 8. Monkberry Moon Delight; 9. Eat at Home; 10. Long Haired Lady; 11. Ram On (Reprise); 12. The Back Seat of My Car

Skład: Paul McCartney - wokal, gitara basowa, gitara, instr. klawiszowe, ukulele (3); Linda McCartney - wokal; Hugh McCracken - gitara; Denny Seiwell - perkusja
Gościnnie: David Spinozza - gitara (2,5,9); Marvin Stamm - skrzydłówka (5); Heather McCartney - dodatkowy wokal (8); New York Philharmonic - orkiestra (5,12)
Producent: Paul McCartney


Komentarze

  1. No, takie całkiem niewinne te teksty to nie były. Sam Paul po latach przyznawał, że "Too Many People" (a nie "Years") było wycelowane w Lennona, a "Back Seat of My Car" w Yoko i Johna (chodzi konkretnie o wers "we believe that we can't be wrong"). Po kontrataku Johna ("How Do You Sleep?") McCartney wystosował jednak pojednawcze "Dear Friend". Tak więc obawiam się, że Lennon wcale nie pomylił się wyszukując się w tekstach Paula zaczepek (chociaż faktycznie "Dear Boy" nie było napisane jako przytyk do Lennona).

    Natomiast osobiście nie zgadzam się z Tobą w tezie postawionej we wstępie, jakoby to McCartney prowadził najbardziej rozczarowującą karierę spośród Beatlesów. Moim zdaniem najbardziej zawiódł Harrison.
    O ile Lennon robił rzeczy dobre muzycznie, ale trochę zbytnio konwencjonalne i oczywiste, to McCartney zawsze szukał nowych ścieżek. W "Ram" nawiązał do swoich ukochanych pastiszów, których zawsze pełno było w Beatlesowskim katalogu (jak np. "Your Mother Should Know" czy "Honey Pie") i do dnia dzisiejszego potrafi błysnąć czymś ciekawym (choćby "Despite Repeated Warnings" z zeszłorocznej płyty). Natomiast Harrison zrobił jeden wspaniały album, drugi nieco słabszy i potem była zapaść. Dopiero dzięki "Cloud Nine" wrócił do łask i zresztą słusznie. McCartney przez całą swoją karierę miał wzloty i upadki, jednak Harrison jedyny poważny wzlot zaliczył na początku kariery, a potem nieco mniejszy przy okazji wspomnianej płyty z 1987 roku i ewentualnie założenia zespołu Travelling Wilburys. Tak więc moim zdaniem to George najbardziej zmarnował swój potencjał, a Paul do dziś wie, jak łączyć rzeczy ambitniejsze z komercją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tytuł zapewne pomyliłem z "How Many More Years" czy czymś takim - już poprawione ;) Pomijając późniejszą wypowiedź McCartneya, sam wers "wierzymy, że nie możemy się mylić" mógł odnosić się do kogokolwiek, nic tu nie wskazuje na konkretnego adresata. Podobnie jak i w przypadku innych wersów, które Lennon wziął do siebie, pokazując tylko, że jest bardzo, wręcz paranoicznie przewrażliwionym na swoim punkcie człowiekiem. Jego odpowiedź w postaci "How Do You Sleep?" to już zwyczajny paszkwil, z faktycznie obraźliwymi wersami, których odbiorcę można bez trudu zidentyfikować dzięki odniesieniom do "Sgt. Pepper", "Yesterday" i "Another Day" ("yesterday" - "day" to swoją droga wyjątkowo kiepski rym). No i przy okazji pokazał jakim jest hipokrytą, z jednej strony śpiewając teksty o pokoju na świecie, a z drugiej personalny atak na byłego kolegę z zespołu.

      Z Harrisonem sprawa wyglądała o tyle inaczej, że w jego przypadku nie powinno być dużych oczekiwań względem solowych albumów. W czasach Beatlesów na jedną płytę trafiało średnio 1,5 jego kompozycji i zwykle nie zaliczają się one do najlepszych fragmentów. A tylko jeden z nich był prawdziwym przebojem. Solowe albumy tylko potwierdziły to, czego można było się wcześniej domyślać - że Harrisonowi tylko czasem udaje się napisać coś naprawdę świetnego. W przypadku McCartneya i Lennona oczekiwania mogły być znacznie większe, bo to oni oprócz wielkich przebojów tworzyli też te najbardziej eksperymentalne utwory (częściej jednak robił to Lennon). Gdy jednak rozpoczęli solowe kariery, szybko stało się jasne, jak wiele Beatlesi zawdzięczali George'owi Martinowi - bo to właśnie jego studyjne eksperymenty były najbardziej nowatorskim elementem na albumach zespołu. Gdyby muzycy trafili na innego producenta, to do końca kariery graliby w stylu "Please Please Me". McCartney od razu po rozwiązaniu The Beatles poszedł w granie bezpiecznych piosenek, łącząc beatlesowską stylistykę z aktualnymi trendami. Lennon na początku przynajmniej próbował sił jako awangardowy twórca (z bardzo kiepskim skutkiem, bo nie miał żadnego pojęcia o tworzeniu awangardy), ale wkrótce też zaczął grać bezpieczne piosenki. Moim zdaniem muzyka absolutnie nic by nie straciła, gdyby cała czwórka poszła na muzyczną emeryturę po nagraniu "Abbey Road". A i ich wcześniejsza twórczość nie była tak nowatorska, jak zwykle się uważa. Prekursorskie było w niej na pewno podejście do produkcji, pracy w studiu - ale to głównie zasługa Martina. Pod względem muzycznym po prostu kopiowali innych wykonawców.

      Usuń
    2. Tak, zgadzam się, że mimo że wydawać się może, że John lepiej poradził sobie z obrażaniem Paula, to ten drugi zrobił to z większym wyczuciem i typową dla siebie pozorną niewinnością.

      Natomiast co do Harrisona: jasne, tylko jedna piosenka była tu przebojem (chociaż nie wiem, czy masz na myśli "Something" czy "Here Comes the Sun", bo według mnie obie mogłyby być tym mianem określone), lecz sprzeczałbym się o poziom pozostałych. Uważam bowiem, że już Blue Jay Way" pokazało, jak zdolnym jest kompozytorem, a dobitnie podkreślił to przy okazji "The Beatles", gdzie praktycznie każda kompozycja, którą zaprezentował, było czymś godnym uwagi (może oprócz lekko odstającego "Savoy Truffle"). Jasne, bez George'a Martina to już nie była ta jakość, jednak nie ryzykowałbym stwierdzenia, że pastisz, który McCartney zaprezentował na "Ram" był czymś ówcześnie modnym. Według mnie poza świetną realizacją Martina, dużo do powiedzenia miała też wyobraźnia Beatlesów, bo w większości przypadków, Martin po prostu pomagał im realizować ich pomysły, a dość niewiele z nich wychodziło od niego (chociaż realizacja wszystkich nagrań była nienaganna, a to, jak wyprodukował "Strawberry Fields Forever" to przykład rzeczywiście istnej maesterii). Zgadzam się też, że był prekursorem i że bez niego Beatlesi nigdy nie odważyliby się posunąć tak daleko w swojej twórczości. Jednak zastanowiłbym się nad tezą, jakoby to Martin był głównym twórcą ich sukcesu.

      I na koniec chciałbym odnieść się do zdania, według którego muzyka nic by nie straciła, gdyby niczego już po "Abbey Road" nie nagrali. Zgadzam się, o ile mówimy tu o tworzeniu rzeczy przełomowych lub prekursorskich. Jednakże muzyka nie zawsze musi być przecież czymś odkrywczym. Czasem wystarczy przecież, że są to dobre, udane, solidne kompozycje i po prostu słucha się tego z satysfakcją. A pod tym względem sądzę jednak, że dużo by straciła ;)

      Usuń
    3. Miałem na myśli "Something", bo to jedyna beatlesowska kompozycja Harrisona, która została wydana na singlu i stała się przebojem w dosłownym znaczeniu - była notowana na listach sprzedaży. Ponoć jest to też drugi najczęściej kowerowany utwór zespołu (osobiście nie słyszałem żadnej wersji poza oryginalną). Harrison napisał tez wiele innych świetnych piosenek, jak wspomniany "Here Comes the Sun", ale też np. "Taxman", "Love You To", "Think for Yourself" czy przede wszystkim "While My Guitar Gentle Wheeps". Tylko, że to były właśnie takie nieliczne przebłyski. Nie przypadkiem na albumach zespołu nie ma więcej jego utworów.

      McCartney stosował pastisz już w Beatlesach, więc to akurat można zaliczyć do bezpiecznego trzymania się wypracowanego stylu, a nie nową jakość w jego muzyce.

      Nie twierdzę, że Martin był twórcą sukcesu zespołu. Beatlesi zdobyli popularność dzięki umiejętności tworzenia niezwykle chwytliwych melodii. Natomiast dzięki Martinowi zaproponowali coś więcej, niż tylko piosenki z chwytliwymi melodiami. I dzięki temu do dziś są tak cenieni, podczas gdy wielu innych przedstawicieli "brytyjskiej inwazji", bardzo w tamtym czasie popularnych, jak The Dave Clark Five czy Herman's Hermits, jest dziś kompletnie zapomnianych - bo oni nie mieli do zaoferowania nic poza melodyjnymi piosenkami.

      Na resztę nie odpowiadam, bo nie mam nic do dodania ;)

      Usuń
  2. Zarzut kopiowania wydaje mi się zupełnie bezpodstawny, choć oczywiście nie od początku The Beatles kipieli oryginalnością. No i też pomysł, że stworzyli coś ciekawszego tylko dzięki Martinowi, to zdecydowana przesada. The Beatles sami postanowili zmienić swoją muzykę i przedstawić coś rzeczywiście nowego, Revolver może nie był pierwszym albumem psychodelicznym, ale był jednym z pierwszych i do tego tym raczej bardziej eksperymentalnym, według mnie nie ma porównania między nim a np. 5th Dimension od Birds. Oczywiście że Martin był genialnym producentem, który im eksperymentowanie umożliwiał i podrasowywał ich utwory, ale to dalej były ICH utwory!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale to coś nowego ograniczało się praktycznie do pracy w studiu, a nie do samych kompozycji. Na papierze, w zapisie nutowym, nie było tam praktycznie żadnego nowatorstwa. Zupełnie inaczej niż w przypadku przywołanego The Byrds, gdzie już na etapie kompozycji pojawiają się nowatorskie rozwiązania - wpływy muzyki hindustańskiej i jazzu, atonalizmy, itd. U Beatlesów najbardziej nowatorski w zapisie jest pewnie "We Can Work It Out", gdzie są części w różnym tempie i metrum - to rzeczywiście było niespotykane wcześniej rozwiązanie, ale trzeba pamiętać, że to były początkowo dwa różne utwory, które dopiero potem połączono w jeden. Oczywiście, wiele pomysłów aranżacyjnych czy produkcyjnych wychodziło od samego zespołu, jednak bez George'a Martina muzycy nie potrafiliby ich zrealizować. Grubą przesadą są natomiast powszechne twierdzenia, jakoby Beatlesi wymyśli wszystkie odmiany rocka. To jest kompletna bzdura. Na pierwszych płytach grali po prostu mieszankę wszystkiego, co było popularne w muzyce na długo przed ich debiutem. Potem dołączyły do tego wpływy folkowe, zaczerpnięte po prostu od Boba Dylana. Psychodelia i studyjne sztuczki z taśmami nie były ich wynalazkiem - bezpośrednią inspiracją do studyjnych eksperymentów był "Pet Sounds", a rock psychodeliczny istniał już przed wydaniem "Revolvera" (choć może nie w tak doskonałej formie). Na eponimicznym albumie doszły wpływy bluesa - ale przecież rock z bluesem łączono w ten sposób już co najmniej dwa lata wcześniej. Na tym samym albumie jest też rzekomy "pierwszy utwór metalowy", co jest kolejną bzdurą, bo już wcześniej powstawały takie ostrzejsze nagrania. To tylko parę przykładów. Jak chcesz więcej, to napisz jakiemu niby jeszcze stylowi Beatlesi dali początek ;)

      Usuń
  3. „ to napisz jakiemu niby jeszcze stylowi Beatlesi dali początek ;)” Nie wiem skąd sugestia, że twierdziłem, iż stworzyli rock psychodeliczny, lub inny gatunek. I choć oczywiście zaczynali od grania tego co było modne, z czym się nie kryli, w końcu nagrywali masę coverów i piosenek do nich podobnych. Jednak później to oni wyznaczali modę, a sugestia, że albo ktoś stworzył jakiś gatunek, albo był epigonem, to chyba żart. Tak, Revolver nie był pierwszym albumem psychodelicznym, o czym zresztą sam napisałem. Prawdą jest że The Beatles inspirowało się twórczością Wilsona, zresztą z wzajemnością, ale to że Revolver był inspirowany Pet Sounds, nie znaczy że nie był oryginalny. Albumy brzmią zupełnie inaczej, zresztą te zespoły konkurowały ze sobą, jeden starał się prześcignąć drugi, aż w końcu słysząc Bitelsowe nagrania z 67 Wilson stwierdził że został pokonany. Co do Helter Skelter i metalu, no to cóż, raczej brzmi to jak mocny hard rock, który istniał już wcześniej. Z tego co wiem był to najcięższy utwór w chwili powstania, ale co z tego, potem ktoś nagrał jeszcze cięższy, a jakoś nikt nie mówi że np. Deep Purple stworzyli metal.
    I nie chcę tu umniejszać tu roli Martina, ale The Beatles nie byli jedynym zespołem jaki produkował. Oczywiście że on im umożliwił wykonanie ich pomysłów, i zapewne dodał też swoje, ale nie rozumiem, dlaczego z racji, że zespół miał świetnego producenta należy umniejszać zasługi zespołu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic takiego nie sugerowałem ;) Odniosłem się do całkiem powszechnej opinii, że bez Beatlesów to niczego by nie było, muzyka zatrzymałaby się w latach 50. - to przecież absurd. Nie popadam też w drugą skrajność i nie uważam, że byli to zwykli epigoni. Zespół czerpał inspiracje z różnych rzeczy, a potem przetwarzał je na swój sposób, a nie tylko odtwarzał. Ale to przetwarzanie odbywało się przede wszystkim w studiu, a nie w czasie komponowania.

      Chciałbym, żebyś odpowiedział na dwa pytania:
      1) Jakie, według Ciebie, były zasługi zespołu?
      2) W jaki sposób umniejszam je twierdzeniem, że nowatorstwo zespołu polegało na innowacyjnej pracy w studiu, a nie na tworzeniu jakiś nowych stylów, co niesłusznie się mu przypisuje?

      Usuń
  4. 1) Znacząco wpłynęli na kształt i popularyzację rocka psychodelicznego, który potem wpłynął na kształt hard rocka itd. Ale muszę powiedzieć, że według mnie ich największą zasługą nie jest innowacja, ale po prostu ilość dobrej muzyki jaką stworzyli, byli po prostu świetni w tworzeniu prostych przebojów. Oczywiście jak powiedziałeś inne podejście do pracy w studiu i korzystanie z niego do tego stopnia, że nie byli w stanie odegrać ich na żywo, w czym oczywiście też zasługa Martina.
    2) O nie, w żaden sposób, musiałem cię po prostu źle zrozumieć. Zdało mi się że całą za to zasługę przypisujesz Martinowi.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)