[Recenzja] Queen - "A Kind of Magic" (1986)



"A Kind of Magic", oficjalnie dwunasty studyjny album Queen, to w rzeczywistości dość specyficzna kompilacja. Trafiły na nią przede wszystkim utwory napisane do filmu "Nieśmiertelny" (w reżyserii Russella Mulcahy'ego), ale nie w oryginalnych wersjach ze ścieżki dźwiękowej, lecz nagranych na nowo. Przy czym jeden z siedmiu filmowych utworów, "Theme from New York, New York", nie znalazł się tutaj, ani na żadnym innym wydawnictwie. Zamiast tego trafiła tu kompozycja "One Vision" z soundtracku filmu "Żelazny orzeł" (w reżyserii Sidneya J. Furie), a także dwa utwory niepowiązane z żadnym filmem ("Pain Is So Close to Pleasure", "Friends Will Be Friends").

"A Kind of Magic" nie różni się jednak specjalnie od wcześniejszych wydawnictw. To w zasadzie taki lepiej brzmiący "The Works" - równie eklektyczny, kontynuujący zabawy z syntezatorami, ale  nawiązujący też do przeszłości zespołu. Jest tu hard rock, zarówno w wygładzonej wersji ("One Vision"), jak i trochę bardziej zadziornej (zepsuty odgłosami z filmu "Gimme the Prize" i przekombinowany, chaotyczny "Princes of the Universe"). Są kawałki o bardziej tanecznym charakterze (tytułowy, "Pain Is So Close to Pleasure", "Don't Lose Your Head"). A także różnorodne ballady: strasznie przesłodzona "One Year of Love", z zaskakująco mdłą solówką saksofonu; pretensjonalna "Friends Will Be Friends", nawiązująca do dawnych hymnów zespołu; ale również bardzo ładna "Who Wants to Live Forever", którą można postawić obok najlepszych utworów tego typu, jakie nagrał zespół.

Tym razem obyło się bez okropności w rodzaju "Radio Ga Ga" i "I Want to Break Free" (choć niektórym kawałkom nie jest znowu tak do nich daleko), ale właściwie poza "Who Wants to Live Forever" nie ma żadnego powodu, by sięgać po ten album. To już czwarty taki longplay z rzędu. Tytuł "A Kind of Tragic" byłby zdecydowanie bardziej adekwatny.

Ocena: 5/10



Queen - "A Kind of Magic" (1986)

1. One Vision; 2. A Kind of Magic; 3. One Year of Love; 4. Pain Is So Close to Pleasure; 5. Friends Will Be Friends; 6. Who Wants to Live Forever; 7. Gimme the Prize (Kurgan's Theme); 8. Don't Lose Your Head; 9. Princes of the Universe

Skład: Freddie Mercury - wokal, instr. klawiszowe (2,4,5,9), sampler (1,4,5); Brian May - gitara, syntezator (1,6), sampler (1), wokal (6), dodatkowy wokal; John Deacon - gitara basowa, gitara (4,5,8), syntezator (3,4), sampler (3,4); Roger Taylor - perkusja, syntezator (2), dodatkowy wokal
Gościnnie: Steve Gregory - saksofon (3); Lynton Naiff - aranżacja instr. smyczkowych (3);Spike Edney - instr. klawiszowe (5,8);  Michael Kamen - orkiestracja (6); Joan Armatrading - dodatkowy wokal (8)
Producent: Queen i Reinhold Mack


Komentarze

  1. Pomimo że jestem wielkim fanem Queen, tego albumu po prostu nie lubię. Nie potrafię słuchać go w całości i nie podoba mi się ten eklektyzm zawartych tu klimatów. Co ciekawe zawsze był to wyróżnik grupy, tutaj niestety ten zabieg się nie sprawdził. Brzmienie momentami mnie załamuje. Perkusja Taylora to niekiedy po prostu pop. Jak można na jednej płycie zestawić takie popowe kawałki jak Pain Is So Close to Pleasure albo Dont Lose Your Head z krwistym hard rockiem w postaci One Vision, Princes of the Universe czy Gimme the Prize. Dwa ostatnie utwory należą do moich faworytów z tego krążka. Nie przeszkadzają mi te efekty z filmu, uważam nawet że fajnie to pasuje. Tak fantastycznie zachrypniętego wokalu Freddiego jak w Gimmie the Prize wcześniej nie słyszeliśmy. Nie zachwyca mnie też słynny utwór tytułowy w wersji studyjnej. Trąci pop rockiem znanym z poprzedniej płyty. Dopiero na koncertach może się podobać dzięki solówce Maya. One Year of Love też wydaje się mdły i przesłodzony. Fajnie że pojawia się solo na saxie. Nie przekonuje mnie też Friends Will Be Friends. Zawsze wkurzało mnie że na koncertach wepchnięto ten kawałek pomiędzy pomnikowe We Will Rock You i We Are The Champions. Niby miał być to kolejny hymn Queen. Ale w mojej ocenie na pewno się nim nie stał. Oprócz wspomnianych dwóch hard rockerów oczywiście wybija się Who Want To Live Forever. Być może jedna z najpiękniejszych ballad w dziejach muzyki. Zawsze mam ciary na plecach jak słucham tego numeru. Ależ partia wokalna Freddiego! Nikt tak nie śpiewa jak On! I tym optymistycznym akcentem kończę ten komentarz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdecydowanie najsłabsza płyta Queen. Słabsza od mizernego The Works, a już znacznie gorsza niż niedoceniane, choć całkiem udane The Works. Na szczęście po raz ostatni (stety lub niestety, gdyż po tym albumie kariera w tym składzie nie potrwała długo...)serwują nam panowie takiego gniota. Trudno bowiem nazwać AKOM typowym albumem, jeżeli za takowy uznać zbiór piosenek nagrany w jednym miejscu i czasie i posiadający jakąś choćby ogólnie zarysowaną myśl przewodnią, czy to czysto muzyczną, czy tekstową, czy też obie naraz. Nawet na tym tle AKOM zawodzi i nie spełnia oczekiwań. Bowiem to zbiór utworów nagranych w różnych miejscach, w różnym czasie i z dwoma producentami. Efekt można określić mianem totalnego chaosu. Ratowałoby tą płytę jeszcze to, gdyby rzeczywiście były to utwory dobre. A nie są, za wyjątkiem przepięknej ballady Who Wants to Live Forever. Płytę w jakimś miernym stopniu, ale zawsze ratuje też brzmienie, nie tak przeraźliwie toporne jak na The Works. AKOM to "dzieło" które obnaża dwie rzeczy: lenistwo i związany z nim brak weny członków zespołu oraz konflikt, który trawił grupę od czasów Hot Space. Queen podzielił się na dwie, nieprzyjazne sobie frakcję o różnych upodobaniach muzycznych: Freddie i John znudzeni rockową estetyką, ciągnęli zespół w stronę modnego wówczas funku, soulu i muzyki tanecznej, natomiast Roger, a zwłaszcza Brian próbował reanimować rockową tożsamość grupy (Gimme the Prize, z nawet niezłym solem). Kompozycja tytułowa autorstwa Taylora jest całkiem miła, choć to nie żadne arcydzieło, aczkolwiek brutalnie mówiąc została "spieprzona" przez Freddiego, który ją nieco przearanżował w stronę "radio friendly". Oryginalna wersja, ze ścieżki dźwiękowej "Nieśmiertelnego" jest dużo ciekawsza. Pozostałe kompozycje nie zachwycają, choć jakiś potencjał czasem w nich drzemał (One Vision). Na szczęście 3 lata później otrzymaliśmy może jeszcze nie wybitny, ale już z kategorii przyzwoitych "The Miracle".

    OdpowiedzUsuń
  3. "A Kind of Tragic" nie miałoby sensu gramatycznie. :) Poza tym się zgadzam, ale "Radio Gaga" akurat uważam za najlepszy moment ich "popowego" okresu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)