[Recenzja] Rush - "Vapor Trails" (2002)



Poprawiając i pisząc od nowa stare recenzje, wykorzystuję nabytą później wiedzę i umiejętności, ale staram się zachować odpowiednią perspektywę, pomijając wydarzenia po dacie publikacji posta. W tym wypadku muszę jednak złamać tę zasadę, ze względu na opublikowaną 30 września 2013 roku reedycję "Vapor Trails", na której naprawiono największy, jak się przynajmniej zdawało, problem tego albumu - brzmienie. Oryginalne wydanie padło ofiarą tzw. wojny głośności (loudness war). W praktyce chodzi o to, że płyty nagrywane są przesadnie głośno, ze stratą dla dynamiki i przestrzeni, a nierzadko powodując nieprzyjemne zniekształcenia dźwięku. Amerykańscy naukowcy odkryli, że im muzyka jest głośniejsza, tym bardziej się podoba. Nie mam pojęcia, gdzie przeprowadzali swoje badania - wśród niedosłyszących emerytów czy gówniarzy nie chcących słuchać muzyki, a łomotu do machania głową - ale nie spotkałem się jeszcze nigdy z pozytywną opinią na temat tak nagrywanych płyt. Mnie, przyzwyczajonego do brzmienia z lat 60. i 70., słuchanie albumów z tak wysokim i jednostajnym natężeniem dźwięku męczy już po kilku minutach. Dlatego w przypadku tej recenzji wspomogę się wspomnianą reedycją, na której poprawiono to męczące brzmienie, nie pozwalające się skupić na samych kompozycjach i ich wykonaniu.

Brzmienie zremiksowanej wersji albumu faktycznie jest lepsze. Materiał nabrał większej dynamiki,  poszczególne instrumenty są bardziej odseparowane i nie zlewają się w jedną masę, a ponadto nie występują już żadne niezamierzone zniekształcenia (jest tylko metalowo przesterowana gitara). Po prostu brzmi bardziej klasycznie (choć raczej w stylu lat 90., niż wcześniejszych dekad). Jednak tym samym wyraźnie zostają obnażone wszystkie pozostałe wady "Vapor Trails". Album jest przede wszystkim bardzo długi (trwa niemal 70 minut), a zarazem strasznie jednostajny. Nawet na monotonnym "Counterparts" poszczególne utwory aż tak się ze sobą nie zlewały. Brakuje im czegoś wyróżniającego, choćby wyrazistych melodii. Zapewne zawiniła metoda tworzenia tego materiału - muzycy jamowali w studiu przy włączonych mikrofonach, a potem komputerowo cieli te nagrania i łączyli w utwory. A ponieważ nigdy nie był to zespół dobry w improwizowaniu (o czym świadczy maksymalnie wierne odgrywanie utworów na koncertach), efekt takiego podejścia był praktycznie skazany na porażkę. Może nie jest to longplay tak tragicznie słaby, jak kilka innych w dyskografii kanadyjskiego tria, bo zdarzają się tutaj fajne momenty (szczególnie w warstwie rytmicznej), ale poza otwierającym całość, całkiem przebojowym "One Little Victory" i może "Earthshine" (choć ten drugi przydałoby się skrócić), kawałki są zupełnie niezapamiętywane i zbyt do siebie podobne.

Warto natomiast zwrócić uwagę na warstwę tekstową, która jest bardziej niż zwykle osobista. To efekt tragedii, jakie pod koniec poprzedniego wieku przeżył Neil Peart - w krótkim odstępie czasu umarły jego córka i żona. Tradycyjnie jednak nie analizuję tekstów i nie mają one wpływu na poniższą ocenę. Ma na nią wpływ muzyka, która jest po prostu męcząca - zwłaszcza w oryginalnym miksie, gdzie do monotonii i przesadnej długości dochodzi fatalne brzmienie. Sama poprawa brzmienie nie ratuje, niestety, tego materiału.

Ocena: 4/10



Rush - "Vapor Trails" (2002)

1. One Little Victory; 2. Ceiling Unlimited; 3. Ghost Rider; 4. Peaceable Kingdom; 5. The Stars Look Down; 6. How It Is; 7. Vapor Trail; 8. Secret Touch; 9. Earthshine; 10. Sweet Miracle; 11. Nocturne; 12. Freeze; 13. Out of the Cradle

Skład: Geddy Lee - wokal, bass; Alex Lifeson - gitara, mandola; Neil Peart - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Rush i Paul Northfield


Po prawej: okładka zremiksowanej wersji albumu z 2013 roku.


Komentarze

  1. Ja akurat spotkałem się z nie jedną, a wręcz kilkoma pozytywnymi opiniami na temat płyt nagrywanych "loudnessowo" w ciągu jednego dnia. Powiem Ci, że dawno nic mnie tak nie zdziwiło, jak autentyczne pochwały kompresji brzmienia i zbijania wszystkich dźwięków w jedną, statyczną ścianę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale to chyba nie byli ludzie słuchający muzyki, tylko jacyś metalowcy?

      Usuń
  2. 3 metalowców, hip-hopowiec, słuchacz niedzielny i hmmm... ktoś lubiący posłuchać folkowych brzmień. Akurat się tak złożyło, miałem okazję poznać ich spostrzeżenia na ten temat w bardzo krótkim czasie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To by się zgadzało. Metalowcy i hiphopowcy zwykle nie słuchają muzyki (nie wsłuchują się w nią), tylko pełni dla nich rolę użytkową. Nie wiem tylko, co w tym gronie robi, hm, folkowiec. Może też nie słucha, tylko np. tańczy przy skocznych melodyjkach ;) A może w przypadku albumów z tych klimatów nie robi to wielkiej różnicy, bo raczej nie ma tam dużej dynamiki, a i brzmienie dużo łagodniejsze, więc nie powinno się aż tak zbijać w jedną masę.

      Usuń
    2. Coś w tym jest. Co prawda gdy słuchałem metalu to jednak słuchałem muzyki ale jednak metalowcy maja hasło że w tej muzyce liczy się wykop.

      Usuń
  3. Jedyna płyta Rush której nie odsłuchałem do końca , bo tego się nie da słuchać ... Jakby była grana w garażu z pomocą jednego mikrofonu.

    OdpowiedzUsuń

  4. Poprawiając i pisząc od nowa stare recenzje, wykorzystuję nabytą później wiedzę i umiejętności


    I to się chwali, ale chciałem zapytać czy zastój w poprawkach potrwa jeszcze długo?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, bo to nie jest kwestia planowania, tylko czasu i chęci, a coraz trudniej o jedno i drugie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Annette Peacock - "I'm the One" (1972)

[Recenzja] Julia Holter - "Aviary" (2018)

[Recenzja] Amirtha Kidambi's Elder Ones - "New Monuments" (2024)

[Recenzja] Moor Mother - "The Great Bailout" (2024)

[Recenzja] Joni Mitchell - "Song to a Seagull" (1968)