[Recenzja] Rainbow - "On Stage" (1977)



Po wydaniu zaledwie dwóch albumów studyjnych Rainbow, Ritchie Blackmore zdecydował się na opublikowanie koncertówki. Bardzo wcześnie, zważywszy na ilość materiału jakim dysponował zespół. Z drugiej strony, na żywo wypadał on zupełnie inaczej, niż w studiu. Na dwóch płytach winylowych zmieściło się zaledwie sześć - za to w większości bardzo rozbudowanych - utworów, zarejestrowanych w grudniu 1976 roku podczas koncertów w Japonii i Niemczech. Chociaż zespół promował wówczas wspomniany album "Rising", na "On Stage" złożyły się głównie utwory z debiutanckiego "Ritchie Blackmore's Rainbow".

Całość rozpoczyna jednak rozpędzony "Kill the King", który właśnie tutaj ma swoją płytową premierę (dopiero w 1978 roku, na albumie "Long Live Rock 'n' Roll", została wydana wersja studyjna). Muzycy napisali ten utwór specjalnie na koncerty, ponieważ potrzebowali szybkiego otwieracza występów. Wcześniej rozpoczynali koncerty od "A Light in the Black", ale najwyraźniej nie sprawdził się w tej roli. Kolejny utwór to znany już z debiutu "Man on the Silver Mountain" - tutaj jednak zaprezentowany w znacznie bardziej porywającej wersji. Brzmienie jest cięższe, bardziej pasujące do hard rockowego charakteru utworu, a poza tym został znacznie wydłużony. Rozbudowano go między innymi o fajną, bluesową improwizację, a także o krótki fragment  utworu "Starstruck" - podobno Ronnie James Dio i Cozy Powell postanowili dodać go bez wiedzy Ritchiego Blackmore'a, który jednak błyskawicznie zareagował dołączając do nich. Szkoda tylko, że te kilkadziesiąt sekund to jedyny fragment "Rising", jaki znalazł się na "On Stage". Wynagradza to świetne wykonanie "Catch the Rainbow". Z prostej ballady przerodził się w ponad piętnastominutową improwizację, pełną zmian dynamiki - od naprawdę delikatnych fragmentów, po bardziej intensywne, pełne pasji granie. Mimo zupełnie nowego charakteru, utwór zachował całą swoją magię, bajeczny klimat.

Niespodzianką jest uwzględnienie w repertuarze "Mistreated" z repertuaru Deep Purple. To utwór idealny do grania na żywo, dający przede wszystkim spore pole do popisu Blackmore'owi. Niestety, Dio nie radzi sobie najlepiej wokalnie. Jego interpretacja wypada sztucznie i bardziej pretensjonalnie od wykonań Davida Coverdale'a. "Sixteen Century Greensleeves" to kolejny fragment debiutu, który wiele tutaj zyskuje - nie tylko dzięki mocniejszemu brzmieniu, ale również dodatkowego balladowego wstępu, którego nie ma w wersji studyjnej. Największa metamorfozę przeszedł jednak "Still I'm Sad" - w wersji studyjnej instrumentalna, łagodna miniaturka; tutaj przerodziła się w ciężki, jedenastominutowy utwór, z ekspresyjną partią wokalną Ronniego i świetnymi improwizacjami muzyków, przede wszystkim Blackmore'a, chociaż również Tony Carey dostał czas na zaprezentowanie swoich umiejętności. Na koncertach można było usłyszeć także perkusyjną solówkę Powella, ale tutaj została wycięta z powodu ograniczeń czasowych płyty winylowej. Moim zdaniem wyszło jednak na dobre - dzięki temu utwór jest bardziej zwarty.

"On Stage" pokazuje, że grupa zdecydowanie lepiej wypadała podczas grania na żywo, niż w studiu. Więcej tutaj swobody i energii, w końcu też ciężko przyczepić się do brzmienia, które wreszcie ma odpowiedni ciężar i dynamikę. Całkiem zadowalający jest repertuar (choć zamiast "Mistreated" wolałbym usłyszeć np. "A Light in the Black") i wykonanie (pomijając co bardziej pretensjonalne partie Dio). Nie jest to co prawda poziom "Made in Japan" czy "Made in Europe", ale w wśród hardrockowych koncertówek jest to bez wątpienia jedna z najciekawszych pozycji.

Ocena: 8/10




Rainbow - "On Stage" (1977)

LP1: 1. Kill the King; 2. Medley: Man on the Silver Mountain / Blues / Starstruck; 3. Catch the Rainbow
LP2: 1. Mistreated; 2. Sixteen Century Greensleeves; 3. Still I'm Sad

Skład: Ronnie James Dio - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jimmy Bain - bass; Cozy Powell - perkusja; Tony Carey - instr. klawiszowe
Producent: Martin Birch


Komentarze

  1. Prawie idealny album koncertowy. Brakuje tylko Stargazera albo A Light in the Black. Wersja Catch the Rainbow powala! To wykonanie potwierdza że Ritchie Blackmore to najlepszy gitarzysta rocka. A gdzie jest słynny Jimmy Page w porównaniu z takim graniem jakie tu zaprezentował Blackmore? Obawiam się że go po prostu nie ma.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chociażby w "Since I've Been Loving You" albo w "Achilles Last Stand" słychać ogromny talent Page'a. W tamtych czasach było wielu wspaniałych gitarzystów i nie ma sensu ich hierarchizować, ani tym bardziej wywyższać któregoś poprzez deprecjonowanie innego. Trzeba doceniać, że było tylu wybitnych muzyków, którzy co chwilę wydawali kolejne arcydzieła, bo dziś już można tylko o tym marzyć.

      Usuń
  2. Oczywiscie Page miał swoje przebłyski geniuszu ale powszechnie wiadomo ze byl on lepszy w studio niż na koncertach. Chciałem jedynie zwrócic uwagę na niesłuszną gloryfikacje jego gry na koncertach w porównaniu np. z tym co pokazuje Blackmore na tej płycie a co potwierdza na kazdej innej koncertówce Deep Purple albo Rainbow. Poza tym zgadzam sie z tym co napisałes w 100%. No i cieszę się ze po tylu postach w końcu udało mi się z Tobą podjąć dyskusję. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Staram się odpisywać na wszystkie komentarze i wielokrotnie już odpowiadałem na Twoje, jednak wiele z nich to po prostu wyrażenie opinii na temat recenzowanego albumu. A że każdy powinien mieć swoje zdanie, nie widzę sensu wdawania się w polemikę, zwłaszcza że swoje zdanie na temat danego wydawnictwa wyraziłem już w recenzji ;) Jeżeli natomiast chodzi o koncertowe umiejętności Page'a, to polecam wersje na żywo wspomnianych wyżej utworów, albo "Dazed and Confused" z "Song Ramains the Same". Nie twierdzę, że był lepszy od Blackmore'a. Obaj gitarzyści mają (mieli) zupełni inny styl i oba były świetne. Również pozdrawiam.

      Ps. Naprawdę się ciesze, że mam takich stałych czytelników, jak Ty, którzy regularnie zostawiają komentarze.

      Usuń
  3. Właśnie dotarłem do niemieckich koncertów z Koloni, Dusseldorfu i Nurnberg i jestem zachwycony. Nie sądziłem że ten zespół może zagrać jeszcze lepiej niż na On Stage! A te płyty są lepsze niż On Stage! Nieprawdopodobna gra Blackmore'a we wszystkich kawałkach a szczególnie w Stargazer. Uważam że to pierwsza 3 płyt koncertowych wszechczasów. Ritchie gra tu lepej niż za czasów Deep Purple. Zresztą cały zespół prezentuje się wybornie. Wiadomo że Cozy Powell to jeden z najwybitniejszych bębniarzy w dziejach rocka a Dio to wokalista jakich było niewielu. To się słucha z wypiekami i szczęką na dole. Czasem trudno wierzyć w to co się słyszy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Gdyby tak zamiast 'Mistreated' i 'Sixteen Century Greensleeves' było coś z 'Rising' w równie odlotowej wersji, jak pozostałe cztery utwory, to mógł ten album być koncertowym arcydziełem. A tak, to bije się z oceną pomiędzy 7 a 8. Najbardziej odrzuca mnie 'Mistreated'.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z "Rising" na żywo były grane tylko dwa kawałki: ten najbardziej pretensjonalny ("Stargazer") i ten z najbardziej żenującym refrenem ("Do You Close Your Eyes"). Całe szczęście, że żaden z nich tutaj nie trafił! ;) Tym bardziej, że "Sixteen Century Greensleeves" w tej wersji wypada całkiem przyzwoicie, a "Mistreated", choć położony wokalnie przez Dio, to wciąż dobra kompozycja - jedna z lepszych, jakie Blackmore popełnił.

      Usuń
    2. Tego akurat nie wiedziałem. Ale takie 'Tarot Woman' i 'A Light In The Black' mogłyby zrobić różnice.
      A w 'Mistreated' słychać, że Dio śpiewa to za kare ;)

      Usuń
    3. Przypomniałem sobie, że "A Light in the Black" był grany na kilku pierwszych koncertach zespołu, ale były z nim jakieś problemy i został zastąpiony napisanym specjalnie "Kill the King". Jednak najprawdopodobniej żadna wersja koncertowa tego pierwszego nie została zarejestrowana.

      Rainbow, podobnie jak wcześniej, Deep Purple przez całą trasę grali dokładnie te same albumy. Jak wydali nowy album, to tylko trochę modyfikowali setliste. Nalegał na to Rysiek. Kiepsko to świadczy o nim i jego umiejętnościach.

      Usuń
    4. Czyli granie - aby jak najmniej spocić się. Ewentualnie, moja teoria, na koncertach bywał tak 'naładowany' czymkolwiek, że grał zawsze to co mu i nieprzytomnemu dobrze wychodziło. Albo wstyd mu było, że nie umie improwizować?? Ryśka słodka tajemnica.

      Usuń
    5. Oba zespoły na każdym koncercie grały te utwory inaczej. Pytanie tylko, czy to były świadome improwizacje, czy po prostu muzycy nie umieli dwa razy zagrać tak samo? ;) Odpowiedź na nie ma jednak drugorzędne znaczenie, bo liczy się efekt. A "Made in Japan", "Made in Europe" i "On Stage" to są bardzo fajne albumy, nawet jeśli nie zaliczam ich już do najlepszych koncertówek.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024