[Recenzja] Iron Maiden - "The X Factor" (1995)



Po rozstaniu z Bruce'em Dickinsonem, pozostali muzycy nie mieli zamiaru się poddawać. Zorganizowano kasting na nowego wokalistę, a jego wynik do dziś wydaje się zaskakujący i kontrowersyjny. Nowym śpiewakiem został Blaze Bayley, dysponujący znacznie niższym głosem, ale także mniejszymi możliwościami i umiejętnościami od poprzednika. Oznaczało to, że zespół nie będzie mógł wykonywać na koncertach wielu popularnych utworów (co akurat wyszło na dobre, bo jak długo można męczyć tymi sami kawałkami?). Gorsze okazało się to, że trudność sprawiał mu również nowy materiał, który częściowo powstał przed jego dołączeniem i nie był dostosowany do jego możliwości. Na "The X Factor" w wielu momentach wyraźnie się męczy i wysila, by wyciągać dźwięki jak najwyżej, co brzmi dość żałośnie.

Początek albumu nie jest nawet najgorszy. Na pewno zaskakuje umieszczenie na otwarcie najdłuższego i najbardziej rozbudowanego "Sign of the Cross" - dotąd tego typu utwory były umieszczane na końcu albumów zespołu, ewentualnie w środku, gdzie zdecydowanie bardziej pasują. Sam utwór jednak się broni, dzięki klimatowi i chwytliwej melodii, choć w drugiej, głównie instrumentalnej połowie robi się nieco nudniej. Wydane na singlach "Lord of the Flies" i "Man on the Edge" to jedne z nielicznych na tym albumie szybszych i bardziej żywiołowych kawałków. Oba mają nawet chwytliwe melodie, ale wymęczony wokal Blaze'a pozbawia je połowy energii. Dalej jest już jednak zdecydowanie gorzej. "Fortunes of War" jest strasznie męczącym i topornym kawałkiem, na który zespół kompletnie nie miał pomysłu. A już szczytem żałosności są biesiadne melodie solówek i rycerskie wokalizy Bayleya, które brzmią jak niezamierzona autoparodia. Nieznacznie lepiej wypada półballadowy "Look for the Truth", choć zaostrzenia wypadają wyjątkowo topornie. Druga połowa albumu zdominowana jest przez dłuższe, wolniejsze utwory o posępnym nastroju, z których większość okazuje się zupełnie bezbarwna i nudna. Wyróżnia się tylko "The Edge of Darkness", który akurat wyszedł grupie wyjątkowo dobrze - szczególnie spokojniejsze fragmenty, w których Blaze może śpiewać w swój naturalny sposób, dzięki czemu brzmi znacznie znośniej. Odmienny charakter ma "Judgement of Heaven" - strasznie banalna, nieco łagodniejsza brzmieniowo piosenka, ale z nawet dobrą melodią w refrenie.

Zmiana wokalisty zdecydowanie nie wyszła grupie na dobre, ale i warstwa instrumentalna tego albumu również nie zachwyca (z przebłyskami w postaci "Sing of the Cross" i "The Edge of Darkness"). Całość ma zdecydowanie zbyt posępny - żeby nie powiedzieć: smętny - charakter, co było spowodowane zarówno sytuacją zespołu, jak i kryzysem w życiu osobistym głównego kompozytora, Steve'a Harrisa. Toporny głos Blaze'a Bayleya tylko pogłębia ogólne wrażenie, pozbawiając radości nawet te bardziej energetyczne kawałki, należące tu do zdecydowanej mniejszości. Co ciekawe, zespół miał w zanadrzu więcej tego typu nagrań, ale zmarnował je na EPce "Justice of the Peace" (oprócz tytułowego kawałka zawierającej także utwory "I Live My Way" i "Judgement Day"). Żaden z nich nie podniósłby raczej poziomu "The X Factor", ale przynajmniej ożywiłyby ten album.

Ocena: 5/10



Iron Maiden - "The X Factor" (1995)

1. Sign of the Cross; 2. Lord of the Flies; 2. Man on the Edge; 4. Fortunes of War; 5. Look for the Truth; 6. The Aftermath; 7. Judgement of Heaven; 8. Blood on the World's Hands; 9. The Edge of Darkness; 10. 2 A.M.; 11. The Unbeliever

Skład: Blaze Bayley - wokal; Dave Murray - gitara; Janick Gers - gitara; Steve Harris - bass; Nicko McBrain - perkusja
Gościnnie: Michael Kenney - instr. klawiszowe; The Xpression Choir - chór (1)
Producent: Steve Harris i Nigel Green

Po prawej: ocenzurowana wersja okładki.


Komentarze

  1. Szanuję opinię, ale nie do końca się z nią zgadzam. Dla mnie ten album to ścisła czołówka albumów Maidenów, na pewno znalazłby się w moim TOP5. Z czasem naprawdę zyskuje, ponieważ kiedyś również za nim nie przepadałem. Posiada wiele wspaniałych melodii, świetnych solówek oraz doskonałą warstwę tekstową. Sam Blaze nie spisał się tak źle. Poza tym jest tu moja ulubiona kompozycja grupy - "Edge of Darkness". Boli mnie, że ta płyta jest tak niedoceniana.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Judgement of Heaven" banalne? Niewielu potrafi napisać tak piękny tekst. Instrumentalnie również bez zarzutu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja również należę do fanów tego albumu. Lubię tu ten ponury klimat i ciężar. Jest sporo fajnych melodii i mnóstwo świetnych solówek. Oczywiście Blaze Bayley kompletnie nie potrafi śpiewać, ale jakoś tragicznie tu nie wypada. Gdyby Bruce wykonał te kawałki to jak by wyglądała ta płyta? Podejrzewam że bardzo by zyskała, zresztą Sign of the Cross, Lord of the Flies oraz Man on the Edge grane były przez zespół z Brucem na wokalu i super zabrzmiały. Wydaje mi się że fanów zespołu odrzuca wokal i dlatego nisko oceniają ten album. Z drugiej strony porównując do np. Seventh Son..., Powerslave czy Brave New World to X Factor może wydawać się słaby. Ja ten krążek lubię.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wtrącę swoje trzy grosze po latach...

    Wiem, że są to rzeczy oczywiste, ale muszę o tym napisać: ten album miał taki być - bardziej wycofany, ponury, dołujący, co miało odzwierciedlać stan w jakim wtedy znajdował się Steve. Przecież pogrążony w depresji Steve nie będzie pisał kolejnych maidenowych galopad, musiało być to coś innego niż wcześniej. I taka zmiana była jak najbardziej potrzebna, a po latach widać to jeszcze bardziej. I myślę, że taka płyta była potrzebna dla samego Steve'a, by w pewien sposób "oczyścić" się z ostatnich wydarzeń. Po prostu chwilami trudno się z tym nie zidentyfikować. Momentami mam wrażenie, że to w połowie album Iron Maiden, a w połowie płyta solowa basisty - mimo, że wiele tu charakterystycznych dla muzyki IM cech. Fani tego nie docenili, bo było to coś zupełnie innego, nowego i zbyt radykalnego. I oczywiście nie było Bruce'a.

    Przy tym to niezwykle brudny i cholernie klimatyczny materiał. Tekstowo to rzecz wyśmienita, chyba nikt nie spodziewał się tak pesymistycznej zawartości literackiej. Nie rozumiem też zarzutu o "nijakość" instrumentalną - według mnie wiele tu kapitalnej pracy muzyków, w szczególności Murray'a i Gersa. Solówka z "Judgement of Heaven" to jedna z pierwszych jakich się nauczyłem (ta która zaczyna się mniej więcej od końcówki trzeciej minuty), a ta z "2 A.M." rozdziera serce, coś pięknego.

    Przyznam, że nigdy nie słyszałem tu smęcenia. Wiem, że kontrast wolny początek-szybsze rozwinięcie może niektórych zmęczyć, ale dla mnie oprócz "The Unbeliever" każdy utwór jest piękny na swój sposób. Poza tym, całość w odróżnieniu od późniejszego "Virtual XI" nadal brzmi świetnie, w wielu momentach z fajnie wysuniętą do przodu sekcją rytmiczną (ale bez przesady).

    Dziś doceniam "The X Factor" bardziej niż 4 lata temu, gdy pisałem swój pierwszy komentarz pod tą recenzją. Ta płyta "rosła" we mnie z kolejnymi latami, ponieważ kiedyś też niespecjalnie mnie porywała. Dziś nie mam wątpliwości, że to arcydzieło i jedna z najlepszych płyt heavymetalowych jakie kiedykolwiek powstały. To krążek, który w świetny sposób odświeżył dyskografię Maidenów po lekko wymęczonym i bardzo nierównym "Fear of the Dark", a także jedyny w swoim rodzaju materiał. Oczywiście jak najbardziej szanuję opinię - jak każdą na blogu - ale taki jest mój punkt widzenia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Również jestem fanem x factor. Dla mnie to płyta którą słucham od początku do końca, co w przypadku płyt z Dickinsonem rzadko mi się zdarza. Nie jestem specjalnym fanem Maiden i dla mnie ta płytka to numer 1. Właśnie ten ponury nastrój, powolnosc, uproszczenie i te wszystkie zarzuty to dla mnie plusy tego albumu. Również docenilem go po latach. Na uwagę zasługuje tu doskonała produkcja.

    OdpowiedzUsuń
  6. W sumie to nawet dałbym niżej - nie wiem, czy dałbym radę przesłuchać ten album ponownie- melodyczne utwory to nie wszystko, ten album jest zbyt długi jak na taką monotonię, o ile pojedynczo można sobie przesłuchać dany kawałek, nie mając przy tym żadnych obiekcji- ot, fajny kawałek i tyle- to w całości jest to gniot. TO samo "Youthanasia" Megadeth- po prostu tych albumów mogłoby nie być i nic by się nie stało (u ciebie 4 to jest album nijaki, a ten właśnie taki jest- nie ma tutaj czegoś na miarę "Fear of the Dark", "Aleksander The Great", "Rime Of The Ancient Mariner", jest jednostajny smęt bez wyjątków. W przypadku natomiast "Youthanasii" nie ma czegoś takiego jak "In My Darkest Hour", album zlewa się z jedną masę, a jakiejś tam harmonijki czy refrenu po francusku prawie się nie zauważa, tak jak ja nie zauważyłem) to ja już wolę "Fear Of The Dark"- mu bym podwyższył ocenę, a "X Factor" obniżył, albumy nie są na "swoim" poziomie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Definicja mojej oceny 5/10 brzmi: Albumy, na których zdarzają się ciekawe momenty, ale całość pozostawia wiele do życzenia. "The X Factor" nie ma aż takich plusów, jak "Afraid to Shoot Strangers" czy "Fear of the Dark", ale dzięki temu ma równiejszy poziom i dlatego te słabsze momenty nie wkurzają tak, jak "Weekend Warrior". Oba albumy są zdecydowanie za długie i nie chciałbym musieć do żadnego z nich wracać.

      Usuń
    2. Mnie "Weekend Warrior" specjalnie nie wkurza- jest to po prostu słaby, słuchalny kawałek, którego nie ma po co słuchać :) "Fear Of The Dark" według mnie po prostu zyskuje na klimacie- jest o wiele więcej energii, przyjemniej się tego słucha, ale w sumie to w tym przypadku chyba nie ma się co kłócić o 5 czy 6 - jest to co najwyżej muzyka, której da się słuchać, ale nie ma powodów, by darzyć ją jakąś szczególną sympatią.

      Usuń
    3. A jednak mnóstwo osób darzy. I nie ma w tym nic złego, dopóki nie twierdzą, że to nie wiadomo jak wybitna muzyka.

      Usuń
    4. No nie ma w tym nic złego, bo Iron Maiden, mimo tego, że staram się słuchać ambitniejszej muzyki (oceniam albumy tak, jak ty, zgadzam się mniej więcej we wszystkim) to w ogóle mnie nie odrzuca, mam nawet teraz "Powerslave" na telefonie- jeśli nie przesłuchuje się całego albumu na raz, tylko 1 max 2 utwory na dzień w odstępie czasu, to naprawdę nic nie przeszkadza w puszczeniu sobie jakiegoś kawałka z tej płyty- na pewno nic tam nie odrzuca - fajne, proste (prócz "Rime..") w dużej części wesołe kawałki. Twierdzenie, że to nie wiadomo jaka muzyka świadczy niestety o ograniczonych horyzontach- naprawdę ambitne kawałki tej grupy to można na palcach jednej ręki policzyć

      Usuń
    5. Oczywiście obok "Powerslave" mam również takie pozycje jak "Karma" Pharoaha Sandersa, "Sextant" Herbiego Hancock'a czy "Shamal" Gong

      Usuń
    6. Ja już dawno nie mam Ironów na empetrójce, ale płyty na półce stoją i nawet niedawno słuchałem eponimicznego debiutu (włączyłem na czyjąś prośbę, choć sam miałem ochotę posłuchać "Conference of the Birds" Dave'a Hollanda, ale czasem trzeba iść na kompromis). Choć "No Prayer for the Dying" niedawno się pozbyłem.

      Usuń
  7. Arcydzieło. Jest jak dobre wino, z czasem coraz bardziej wytrawne i coraz lepsze. Przykuwa uwagę od początku do samego końca, kończy się, a jedno co się chce wtedy zrobić to włączyć od początku. Polot, klimat, kapitalne teksty, warstwa instrumentalna i ten głos... mrok wylewa się i z tej muzyki i zniewala. Chcecie posłuchać nudnej płyty Iron Maiden, włączcie ,,Senjutsu,, jestem właśnie po odsłuchaniu, włączcie The Book of Souls,, ,,The Final Frontier,,...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024