[Recenzja] Miles Davis - "Bitches Brew" (1970)
Zaledwie siedem miesięcy po premierze przełomowego "In a Silent Way", Miles Davis wydał kolejne arcydzieło, które zmieniło oblicze muzyki. O ile na poprzednim albumie zatarł granicę między jazzem i rockiem, tak na "Bitches Brew" wywrócił wszystko do góry nogami, tworząc zupełnie nowy gatunek. Łączący w sobie swobodę jazzowych improwizacji, rockową dynamikę, oraz elementy muzyki hindustańskiej i afrykańskiej. Wszystko to wymieszane w takich proporcjach, że album nie przypomina niczego, co wcześniej lub później zarejestrowano. Choć wielu próbowało nagrać coś podobnego - "Bitches Brew" bez wątpienia należy do najbardziej wpływowych i inspirujących albumów w dziejach. Jego wpływu na późniejszą muzykę - czy to jazzową, czy rockową - nie da się przecenić.
Materiał na ten podwójny longplay został zarejestrowany podczas trzydniowej sesji nagraniowej, mającej miejsce w dniach 19-21 sierpnia 1969 roku, w nowojorskim Columbia Studio B. Każdego dnia w studiu przebywało od jedenastu do trzynastu muzyków. Był to naprawdę niezwykły skład, przede wszystkim ze względu na rozbudowaną sekcję rytmiczną, obejmującą czterech perkusistów/perkusjonalistów (Jack DeJohnette, Lenny White, Don Alias, Juma Santos), kontrabasistę (Dave Holland) i gitarzystę basowego (Harvey Brooks). Poza tym, na albumie zagrało trzech muzyków grających na elektrycznych pianinach (Joe Zawinul, Chick Corea, Larry Young), gitarzysta (John McLaughlin) i rozszerzona sekcja dęta (Davis, Wayne Shorter, oraz grający na klarnecie basowym Bennie Maupin). Muzycy zarejestrowali kilka utworów już wcześniej skomponowanych i wykonywanych na koncertach ("Spanish Key", "Miles Runs the Voodoo Down", "Sanctuary"), a także kilka długich, bardzo spontanicznych jamów, przed którymi Miles udzielił pozostałym instrumentalistom minimum wskazówek (takich jak tempo, kilka akordów i zarys melodii). Następnie taśmy z nagraniami zostały ręcznie pocięte i posklejane przez Teo Macero, który nadał im zupełnie nowego kształtu. Producent poświęcił mnóstwo czasu na żmudną pracę, która dała jednak niesamowity efekt, będący zaskoczeniem także dla samych muzyków.
Album oryginalnie miał nosić tytuł "Listen to This", ale po kilku miesiącach Davis niespodziewanie zmienił go na "Pharaoh's Dance", a następnie na "Witches Brew", by w ostatniej chwili przerobić go na "Bitches Brew". Dlaczego kocioł czarownic stał się kotłem dziwek? Wiadomo tylko, że sugestia takiego tytułu wyszła od ówczesnej partnerki Milesa, Betty Mabry (tej samej, która poznała go z Jimim Hendrixem). Warto w tym miejscu wspomnieć też o nietypowej, surrealistycznej grafice zdobiącej album. Jej autorem jest niemiecki malarz Mati Klarwein, mający na koncie liczne okładki albumów (także m.in. "Abraxas" Santany i "Live-Evil" Davisa). "Bitches Brew" ukazał się 30 marca 1970 roku i okazał się zaskakującym - jak na tak ambitną i dość trudną w odbiorze muzykę - sukcesem komercyjnym. Jego sprzedaż zapewniła mu podwójną platynę w Stanach i złoto w Wielkiej Brytanii. Do dziś longplay obowiązkowo wymieniany jest we wszystkich zestawieniach najważniejszych i najlepszych muzycznych wydawnictw.
Pierwsza płyta winylowego wydania składa się tylko z dwóch utworów: dwudziestominutowego "Pharaoh's Dance" i dwudziestosześciominutowego "Bitches Brew". Niewiele krótsze są "Spanish Key" i "Miles Runs the Voodoo Down" z drugiej płyty, oba trwające po kilkanaście minut. Nie ma sensu szczegółowo opisywać tych czterech nagrań, ponieważ dzieje się w nich zbyt wiele. To granie o jamowym charakterze, bardzo intensywne i niesamowicie wciągające. Na pierwszym planie dominują ostre, agresywne solówki Davisa, Shortera i McLaughlina, oraz bardzo klimatyczne, trochę niepokojące partie klarnetu basowego. Akompaniament stanowią hipnotyzujące linie basowe Hollanda i Brooksa, a także przebogate, nieco egzotyczne brzmienia perkusyjne. Całość zaś zatopiona jest w psychodeliczno-narkotykowych dźwiękach klawiszy. Pierwszy kontakt z tą muzyką może być dla słuchacza zbyt przytłaczający, ale wystarczy się uważnie wsłuchać, by dać się jej porwać. Nieco odmienny charakter mają pozostałe dwa utwory z drugiej płyty. Wyjątkowo jak na ten album krótki, zaledwie czterominutowy "John McLaughlin", to przede wszystkim popis gitarzysty, którego zagrywki mają w sobie coś i z bluesa, i jazzu, i rocka. Co ciekawe, w nagraniu w ogóle nie wystąpili Davis i Shorter. Z kolei finałowy, dziesięciominutowy "Sanctuary" to ballada skomponowana przez Shortera jeszcze w czasach Drugiego Wielkiego Kwintetu. Nawet tutejsza wersja ma wiele wspólnego z ówczesnym stylem Davisa, choć brzmienie jest bogatsze, a nastrój nieco psychodeliczny, do tego dochodzi kilka agresywniejszych momentów, dzięki czemu wpasowuje się w ogólny charakter całości.
"Bitches Brew" nie jest albumem łatwym w odbiorze, potrzeba czasu i wielu przesłuchań, by go zrozumieć i się nim zachwycić. Warto jednak poświęcić ten czas, bo to jedno z największych arcydzieł muzyki wszelakiej. Album absolutnie niepowtarzalny, a zarazem po prostu świetny w każdym aspekcie. Wirtuozeria muzyków, ich wzajemna współpraca i wytwarzany przez nich klimat po prostu zwalają z nóg. Do tego wzorowe brzmienie, o jakim w dzisiejszych czasach można tylko pomarzyć. Ale to longplay nie tylko genialny, a także bardzo ważny. Dlatego wstyd go nie znać.
Materiał na ten podwójny longplay został zarejestrowany podczas trzydniowej sesji nagraniowej, mającej miejsce w dniach 19-21 sierpnia 1969 roku, w nowojorskim Columbia Studio B. Każdego dnia w studiu przebywało od jedenastu do trzynastu muzyków. Był to naprawdę niezwykły skład, przede wszystkim ze względu na rozbudowaną sekcję rytmiczną, obejmującą czterech perkusistów/perkusjonalistów (Jack DeJohnette, Lenny White, Don Alias, Juma Santos), kontrabasistę (Dave Holland) i gitarzystę basowego (Harvey Brooks). Poza tym, na albumie zagrało trzech muzyków grających na elektrycznych pianinach (Joe Zawinul, Chick Corea, Larry Young), gitarzysta (John McLaughlin) i rozszerzona sekcja dęta (Davis, Wayne Shorter, oraz grający na klarnecie basowym Bennie Maupin). Muzycy zarejestrowali kilka utworów już wcześniej skomponowanych i wykonywanych na koncertach ("Spanish Key", "Miles Runs the Voodoo Down", "Sanctuary"), a także kilka długich, bardzo spontanicznych jamów, przed którymi Miles udzielił pozostałym instrumentalistom minimum wskazówek (takich jak tempo, kilka akordów i zarys melodii). Następnie taśmy z nagraniami zostały ręcznie pocięte i posklejane przez Teo Macero, który nadał im zupełnie nowego kształtu. Producent poświęcił mnóstwo czasu na żmudną pracę, która dała jednak niesamowity efekt, będący zaskoczeniem także dla samych muzyków.
Album oryginalnie miał nosić tytuł "Listen to This", ale po kilku miesiącach Davis niespodziewanie zmienił go na "Pharaoh's Dance", a następnie na "Witches Brew", by w ostatniej chwili przerobić go na "Bitches Brew". Dlaczego kocioł czarownic stał się kotłem dziwek? Wiadomo tylko, że sugestia takiego tytułu wyszła od ówczesnej partnerki Milesa, Betty Mabry (tej samej, która poznała go z Jimim Hendrixem). Warto w tym miejscu wspomnieć też o nietypowej, surrealistycznej grafice zdobiącej album. Jej autorem jest niemiecki malarz Mati Klarwein, mający na koncie liczne okładki albumów (także m.in. "Abraxas" Santany i "Live-Evil" Davisa). "Bitches Brew" ukazał się 30 marca 1970 roku i okazał się zaskakującym - jak na tak ambitną i dość trudną w odbiorze muzykę - sukcesem komercyjnym. Jego sprzedaż zapewniła mu podwójną platynę w Stanach i złoto w Wielkiej Brytanii. Do dziś longplay obowiązkowo wymieniany jest we wszystkich zestawieniach najważniejszych i najlepszych muzycznych wydawnictw.
Pierwsza płyta winylowego wydania składa się tylko z dwóch utworów: dwudziestominutowego "Pharaoh's Dance" i dwudziestosześciominutowego "Bitches Brew". Niewiele krótsze są "Spanish Key" i "Miles Runs the Voodoo Down" z drugiej płyty, oba trwające po kilkanaście minut. Nie ma sensu szczegółowo opisywać tych czterech nagrań, ponieważ dzieje się w nich zbyt wiele. To granie o jamowym charakterze, bardzo intensywne i niesamowicie wciągające. Na pierwszym planie dominują ostre, agresywne solówki Davisa, Shortera i McLaughlina, oraz bardzo klimatyczne, trochę niepokojące partie klarnetu basowego. Akompaniament stanowią hipnotyzujące linie basowe Hollanda i Brooksa, a także przebogate, nieco egzotyczne brzmienia perkusyjne. Całość zaś zatopiona jest w psychodeliczno-narkotykowych dźwiękach klawiszy. Pierwszy kontakt z tą muzyką może być dla słuchacza zbyt przytłaczający, ale wystarczy się uważnie wsłuchać, by dać się jej porwać. Nieco odmienny charakter mają pozostałe dwa utwory z drugiej płyty. Wyjątkowo jak na ten album krótki, zaledwie czterominutowy "John McLaughlin", to przede wszystkim popis gitarzysty, którego zagrywki mają w sobie coś i z bluesa, i jazzu, i rocka. Co ciekawe, w nagraniu w ogóle nie wystąpili Davis i Shorter. Z kolei finałowy, dziesięciominutowy "Sanctuary" to ballada skomponowana przez Shortera jeszcze w czasach Drugiego Wielkiego Kwintetu. Nawet tutejsza wersja ma wiele wspólnego z ówczesnym stylem Davisa, choć brzmienie jest bogatsze, a nastrój nieco psychodeliczny, do tego dochodzi kilka agresywniejszych momentów, dzięki czemu wpasowuje się w ogólny charakter całości.
"Bitches Brew" nie jest albumem łatwym w odbiorze, potrzeba czasu i wielu przesłuchań, by go zrozumieć i się nim zachwycić. Warto jednak poświęcić ten czas, bo to jedno z największych arcydzieł muzyki wszelakiej. Album absolutnie niepowtarzalny, a zarazem po prostu świetny w każdym aspekcie. Wirtuozeria muzyków, ich wzajemna współpraca i wytwarzany przez nich klimat po prostu zwalają z nóg. Do tego wzorowe brzmienie, o jakim w dzisiejszych czasach można tylko pomarzyć. Ale to longplay nie tylko genialny, a także bardzo ważny. Dlatego wstyd go nie znać.
Ocena: 10/10
Miles Davis - "Bitches Brew" (1970)
LP1: 1. Pharaoh's Dance; 2. Bitches Brew
LP2: 1. Spanish Key; 2. John McLaughlin; 3. Miles Runs the Voodoo Down; 4. Sanctuary
Skład: Miles Davis - trąbka (oprócz LP2: 2); Wayne Shorter - saksofon (oprócz LP2: 2); Bennie Maupin - klarnet basowy (oprócz LP2: 4); Joe Zawinul - elektryczne pianino; Chick Corea - elektryczne pianino; Larry Young - elektryczne pianino (LP1: 1, LP2: 1); John McLaughlin - gitara; Dave Holland - kontrabas; Harvey Brooks - gitara basowa (oprócz LP2: 4); Jack DeJohnette - perkusja; Lenny White - perkusja (oprócz LP2: 3,4); Don Alias - instr. perkusyjne, perkusja (LP2: 3); Juma Santos - instr. perkusyjne
Producent: Teo Macero
Miles Davis - "Bitches Brew" (1970)
LP1: 1. Pharaoh's Dance; 2. Bitches Brew
LP2: 1. Spanish Key; 2. John McLaughlin; 3. Miles Runs the Voodoo Down; 4. Sanctuary
Skład: Miles Davis - trąbka (oprócz LP2: 2); Wayne Shorter - saksofon (oprócz LP2: 2); Bennie Maupin - klarnet basowy (oprócz LP2: 4); Joe Zawinul - elektryczne pianino; Chick Corea - elektryczne pianino; Larry Young - elektryczne pianino (LP1: 1, LP2: 1); John McLaughlin - gitara; Dave Holland - kontrabas; Harvey Brooks - gitara basowa (oprócz LP2: 4); Jack DeJohnette - perkusja; Lenny White - perkusja (oprócz LP2: 3,4); Don Alias - instr. perkusyjne, perkusja (LP2: 3); Juma Santos - instr. perkusyjne
Producent: Teo Macero
Pamiętam, jak pierwszy raz puściłem sobie ten album, ależ to było doświadczenie! Czegoś takiego, jak utwór tytułowy nigdy już nie było mi dane słyszeć.
OdpowiedzUsuńA "Pharaoh's Dance", "Spanish Key" i "Miles Runs the Voodoo Down"? To przecież równie niesamowita i niepowtarzalna muzyka.
UsuńNie żebym umniejszał innym utworom, broń boże, to takie czysto subiektywne odczucie :) Po prostu w tytułowym najwięcej słyszę tych niesamowitych dętych wiązanek i jazzowej psychodelii - tego, co czyni ten album niepowtarzalnym. Zresztą każde znane mi arcydzieło, czy to "Wish You Were Here" czy "Black Sabbath" ma jeden, dwa utwory, które wyniosę ponad resztę. Tu jest podobnie. W przypadku "Bitches Brew" do taki zestaw tworzą właśnie tytulak i "Pharaoh's Dance".
UsuńTo ja mam odwrotnie z takimi albumami - zwykle nie potrafię zdecydować, który utwór jest najlepszy, bo zawsze jest kilka mocnych kandydatów ;) To właśnie czyni je arcydziełami, że są genialne w całości, a nie tylko momentami.
UsuńTo prawda ;) Ale mają też drugą bardzo ważną cechę - choćbyś znał je na pamięć, nigdy się nie znudzą ani na chwilę. Z tym też tak zapewne jest, ale to zbyt długa i skomplikowana muzyka, a ja odkryłem go zbyt późno, żeby się go "naumieć:.
UsuńSwoją drogą, słyszałeś "Feio"? To też kompozycja Shortera, trochę w klimacie "Sanctuary", nagrana w podobnym czasie, ale pojawiła się dopiero na cd. Wielka szkoda, że nie trafił na winyl, bo w niczym nie jest gorszy od pozostałych utworów. Ale podejrzewam, że wynikało to z faktu, że obie płyty w edycji winylowej były już zapełnione i dodając "Feio", trzeba by dołożyć trzecią.
Znam "Feio". Ten utwór został nagrany prawie pół roku później, w odrobinę innym składzie, dlatego jego nieobecność na oryginalnym albumie nie powinna dziwić. Swoją drogą, pomiędzy zakończeniem nagrań na "Bitches Brew", a pierwszymi sesjami na kolejny album, "Jack Johnson", Miles nagrał całe mnóstwo świetnego materiału, z którego można było wydać dwupłytowy album nie(wiele) gorszy od tych, pomiędzy którymi się ukazał. Na szczęście wszystkie zostały wydane na "The Complete Bitches Brew Sessions", który będzie miał osobną recenzję ;)
UsuńA to akurat fajnie, bo ten zestaw zdecydowanie zasługuje na to, żeby o nim napisać ;)
UsuńTo czy Kind Of Blue?
OdpowiedzUsuńJeżeli pytasz o to, który album wolę, to jest to bardzo trudne pytanie. To dwa zupełnie różne rodzaje muzyki. Oba albumy są absolutnie bezkonkurencyjne w swoim stylu. Jeżeli mam ochotę posłuchać czegoś relaksującego, to wybieram "Kind of Blue" (lub "In a Silent Way"), a jeśli czegoś bardziej pokręconego, to "Bitches Brew".
UsuńZdecydowanie mój ulubiony album Milesa i w pełni się zgadzam z oceną (nic dodać i nic ująć). A przy okazji "Bitches Brew" - czy zamierzasz zrecenzować "Aghartę", "Pangeę" i "Dark Magusa", które de facto były kontynuacją tej stylistyki i jej wersją rozwojową? Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńOczywiście, tych albumów nie można pominąć ;) Ale wcześniej muszą jeszcze pojawić się recenzje "Jack Johnson", "On the Corner", "Big Fun" i "Get Up with It", które też bardzie ciekawie rozwijają stylistykę "Bitches Brew", prowadząc ją w kierunku muzyki zaprezentowanej na tych trzech koncertówkach.
UsuńTo wypatruję :)
UsuńA recenzja "Live Evil" też będzie?
UsuńNiedawno ktoś już o to pytał. Będą recenzję wszystkich wydawnictw Milesa, zawierających materiał z lat 70.
UsuńTutu też się przyda...
UsuńChyba jako podpałka ;) Ten album to kompletna pomyłka. Podobnie zresztą jak poprzedzający go "You're Under Arrest".
UsuńTutu jest miły i dla ludu, po prostu przyjemne granie. A na pewno nie gorszy niż Cocteau Twins czy Cure które oceniasz niepokojąco wysoko :D
UsuńAle co twórczość tych zespołów ma tu do rzeczy, poza typowym dla lat 80. syntetycznym brzmieniem? U Cocteau Twins i The Cure jest przynajmniej ten tzw. "gotycki" klimat, a "Tutu" to ordynarny, komercyjny synthpop z trąbką zamiast wokali. Akurat to, co gra tam Davis jest faktycznie bardzo miłe i przyjemnie (choć momentami zbyt bliskie smoothjazzowego smęcenia), ale dodanie do tego syntetycznych podkładów po prostu nie mogło wyjść na dobre.
UsuńOni też są syntetyczni i lecą latami 80, czyli staro. Właśnie o to chodzi, ta cała trójka jest mocno przesiąknięta tymi sztucznymi brzmieniami, stad porównanie
UsuńPaweł pamiętaj, że jak kiedyś zapoznasz się (a może już znasz) ze Slowdive i ich albumem "Souvlaki", to nie zapomnij dać mu jeden na dziesięć punktów. Przecież w ich muzyce mocno obecny jest duch Cocteau Twins i The Cure. Popłuczyn będziesz słuchał? Pamiętaj 1/10 ;-)
UsuńA co do Davisa. Znakomita płyta do której musiałem dojrzeć. Gdy poznałem ją w okolicach 1993 roku, nie przekonała mnie. Dopiero z biegiem lat doceniłem ją w całości.
"Soulvaki" oceniłem wysoko, jeszcze wyżej, niż CT i TC.
UsuńKtórego Davisa? "Bitches Brew" czy "Tutu"?
Oczywiście mowa o "Bitches Brew"
UsuńJak kolejne płyty studyjne Davisa z lat siedemdziesiątych kocham bezkrytycznie (no może Big Fun nie jest taki genialny...) tak z koncertówek tylko Agharta mnie zwaliła z nóg. Pangea i Dark Magus jakoś nie robią na mnie takiego wrażenia. Choć może to kwestia czasu, On the Corner też nie od razu pokochałem.
OdpowiedzUsuń"Agharta" na ogół jest najbardziej ceniona z tych trzech koncertówek, a akurat na mnie robi najmniejsze wrażenie ze wszystkich. Najbardziej zachwyca mnie "Pangea", która jest z kolei tą najmniej docenianą.
UsuńZ czasem zacząłem najbardziej doceniać "Dark Magus". "Aghartę" wciąż cenię najmniej z tej trójki, ale i tak bardziej od 99,9% wszystkich albumów, które słyszałem ;)
UsuńJak świętujesz 50-lecie tej płyty?
OdpowiedzUsuńNa razie wcale, bo dowiedziałem się o nim od Ciebie ;)
UsuńA chyba że tak, ja też w sumie wcale.
UsuńNo proszę, Henryk Kwinto pokopiował swoje improwizacje z tytułowego utworu ;) a myślałem, że był bardziej oryginalny...
OdpowiedzUsuńKoniec lat 60-ych i początek 70-ych to piękny czas. Arcydzieła muzyki współczesnej nagrywane max w dwa-trzy tygodnie, lub tak jak ten album w trzy dni. Aż nie chce się wierzyć. A dziś dlubia niektórzy w dźwiękach po kilka lat i... czasem jest lepiej, gdy tej dlubaniny nie upubliczniają.
OdpowiedzUsuńSame nagrania faktycznie zajęły trzy dni, ale potem Teo Macero przez bardzo długi czas dłubał przy taśmach. Ostateczny kształt jest efektem jego pracy. Podobno bardzo się to różni od tego, co było grane w trakcie sesji. Muzycy biorący w niej udział nie mogli uwierzyć, że to efekt tej sesji. Więc akurat ten album dowodzi, że przyłożenie się do produkcji może dać niesamowity efekt.
UsuńO tym nie wiedziałem, ale fakt ten i tak nie umniejsza geniuszu muzyków ;)
UsuńOczywiście, że nie umniejsza ich zdolności, ale pokazuje sens długiego dłubania przy muzyce ;)
UsuńAlbum na 10, ale na dzień dzisiejszy ulubiony utwór to 'Spanish Key'.
UsuńI jeszcze jedno pytanie: posiadam wersje tej płyty na CD z bonusem 'Feio'. Na pewno pan go słuchał, co pan o nim sądzi??
UsuńSłuchałem parę razy, bo jest w boksie "The Complete Bitches Brew Sessions", który recenzowałem, ale jakoś nie zwrócił mojej uwagi i go wcale nie pamiętam.
UsuńAby słuchać Bitches Brew ze zrozumieniem, warto poznać całą wcześniejszą twórczość Milesa, drogę jaką przebył, aby dojść do tych klimatów. Nie bez znaczenia jest także czas, kiedy muzyka ta powstawała - wtedy wszystko było psychodeliczne, a nawet najodważniejsi muzycy, aby tak grać, wspomagali się środkami psychotropowymi. Dobrze, że w ogóle powstały takie dzieła jak Bitches Brew, które wciąż na nowo, coraz to nowe rzesze słuchaczy, cieszą swą niesamowitością i niewątpliwym pięknem 🙂
OdpowiedzUsuńZ jednej strony masz rację, bo "Bitches Brew" nie wzięło się znikąd, tylko było rozwinięciem tego, co Miles grał ze swoim Drugim Wielkim Kwintetem (Shorter, Hancock, Carter, Williams), z tzw. Zaginionym Kwintetem (Shorter, Corea, Holland, DeJohnette) i na "In a Silent Way". Ale z drugiej strony - "Bitches Brew" jest zupełnie inny od wszystkiego, co trębacz zrobił wcześniej. Po raz pierwszy grał z tak rozbudowanym składem, gdzie często kilku instrumentalistów gra jednocześnie solówki i w ogóle bardzo dużo się dzieje w tej samej chwili na pierwszym, drugim, trzecim i innych planach, utwory mają zupełnie nieprzewidzianą budowę, a całość czerpnie nie tylko z jazzu, ale też innych rodzajów muzyki. Przy pierwszym, a nawet i paru kolejnych odsłuchach ta muzyka naprawdę może przytłaczać. Uwielbiam ją, ale nie łatwo było mi było ją zrozumieć, choć od początku miałem poczucie obcowania z wybitnym dziełem.
UsuńOtóż to, przy pierwszym słuchaniu może przytłaczać, ale wrażenie takie sprawia, gdyż jest to muzyka, która nie może być tłem - wymaga skupienia. Z każdym kolejnym słuchaniem, więcej do nas dociera, odkrywamy sens...i to jest piękne 🙂
UsuńWłaśnie przesłuchałem pierwszy kawałek płyty po raz drugi
OdpowiedzUsuńZa pierwszym razem nie skupiłem się odpowiednio
Ale za drugim poczułem "to coś"
Szczególnie to, że wcześniej nie słuchałem jazzu, czego powinienem żałować
W sumie, całkowicie się nie zgadzam z oceną
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem Bitches Brew powinno dostać 11/10, bo skoro Flash Gordon ma 0/10, to czemu Bitches Brew nie miałoby mieć 11/10?
Ocena całkowicie by pasowała do tego dzieła
Świetna płyta choć przytłaczająca. 93 minuty to trwa zwykle film albo cały koncert, a nie studyjny album. Trzeba naprawdę wygospodarować sporo czasu w odpowiednim skupieniu by się w tym zatopić. Przesłuchałem już wszystkie studyjne Milesy którym dałeś 10 (poza" Get Up With It") a do tego dziewiątkowy "On The Corner" (czego w nim zabrakło że nie dostał 10?) i z powyższej recenzji ten jak na razie jest dla mnie na 3 miejscu. Ale na podium jest ścisk tak duży, że możliwe że to się będzie zmieniać. Na chwilę obecną:
OdpowiedzUsuń1. On The Corner/In a Silent Way
3. Bitches Brew
4. Kind of Blue
5. Jack Johnson
Niemniej "Pharaoh's Dance", "Spanish Key", "Miles Runs the Voodoo Down" i "Sanctuary" kupiły mnie od razu. Tytułowy wszedł mi najmniej, a chyba szczęśliwie "McLaughlin" wiedział kiedy się skończyć.
Pytanie obok: Kiedyś na RYM miałeś oznaczenie "supporter", zakładam że po prostu kupiłeś subskrypcję. Wiem mniej więcej jakie "features" zyskuje się dzięki temu, ale nie miałem okazji jeszcze kogokolwiek zapytać o to jak w praktyce to się przydaje. Czy polecasz wykupienie subskrypcji na RYM? Możesz odpowiedź dać do FAQ.
Myślę, że nie powinieneś sugerować się tylko moimi ocenami, bo na pewno trzeba poznać też płyty nagrane przez Pierwszy i Drugi Wielki Kwintet. W sumie warto posłuchać wszystkiego, co Davis nagrał w okresie 1955-77, łącznie z koncertami i odrzutami. Poza nudnym "Quiet Nights" i niemrawym "In Concert" są to rzeczy co najmniej bardzo dobre. Wypadałoby też pewnie znać "Birth of the Cool", choć to z dzisiejszej perspektywy dość archaiczne granie.
UsuńMam spory problem z ułożeniem swojej milesowej topki, ale powiedzmy, że bez koncertów, kompilacji i boksów wyglądałoby to mniej więcej w ten sposób:
1. Kind of Blue / Bitches Brew
3. In a Silent Way
4. Get Up with It
5. Jack Johnson
6. On the Corner
7. Nefertiti
8. Big Fun
9. Miles Smiles
10. E.S.P.
Z "On the Corner" miałem kiedyś spory problem, żeby w ogóle przebrnąć do końca i może stąd mam do niego pewną rezerwę. Trudno powiedzieć, bo przecież "The Complete 'On the Corner' Session" dostał ode mnie najwyższą ocenę. I to w ogóle jest mój absolutny numer 1. w całej dyskografii trębacza. Z tym, że najbardziej lubię tam kawałki, które były wcześniej wydane na "Get Up with It", albo nie były wydane w ogóle.
*
W zakładce "subscribe" na RYM-ie masz wymienione wszystkie korzyści z subskrybowania. Najciekawsze to chyba możliwość zmiany nazwy użytkownika (rozważałem, ale nie miałem dobrego pomysłu) oraz więcej opcji i widocznych pozycji w rankingach. Mnie osobiście nic ta subskrypcja nie dała, ale chciałem się po prostu jakoś odwdzięczyć za te kilka lat intensywnego korzystania z tej strony i za ogromne ilości muzyki, jakie dzięki niej poznałem. Natomiast nie podoba mi się to, że teraz RYM zaczął coraz bardziej agresywnie promować opcję subskrybowania, wprowadzając nachalne reklamy, które znikną, jak się za to zapłaci.
Pierwsze po co sięgnąłem u Davisa to było "'Round About Midnight". Birth of The Cool to z tego co się orientowałem kompilacja, więc nie chciałem od tego zaczynać. Skostnienie "'RAM" mnie zniechęciło i stwierdziłem, że zamiast się przebijać (a tak zwykle robię, staram się zachować chronologię) przez dziesiątki kolejnych wydawnictw, od razu przeskoczę do tego co uchodzi za szczyt artystycznych dokonań.
UsuńSam w pierwszej dziesiątce wymieniasz tylko wydawnictwa z lat 1965-1974.
Z korzyściami już dawno temu się zapoznawałem, ale wolałem spytać kogoś kto to wykupił.
"Birth of the Cool" to nagrania z jednej sesji. Po prostu w czasie, gdy powstały, nie istniało jeszcze pojęcie plyt dlugograjacych (ani tym bardziej albumów), muzykę wydawano na 7 i 10-calowych płytach i w takich formatach oryginalnie wyszły tamte nagrania. Jak tylko weszły płyty 12-calowe, to cały materiał z tej sesji wydano razem, właśnie pod wspomnianym tytułem.
UsuńNa liście mam tez "Kind of Blue" z 1959 roku, ale poza tym faktycznie są tam tylko albumy z okresu DWK lub fusion. Jednak Davis po prostu natrzaskał tyle świetnej muzyki, że w jednej dziesiątce wszystkiego nie da rady upchnąć.
Albumowi "Bitches Brew" poświęciłem dużo czasu, aby się z nim oswoić i polubić. To dla mnie najtrudniejszy album Davisa, jaki miałem okazje słuchać. Było warto. Wiem, że to może wydawać się trochę dziwne, ale dla mnie jest chwytliwy. Niesamowity początek z utworu tytułowego, to pierwszy fragment z którym się zaprzyjaźniłem. Dostrzegłem, że pod burzą instrumentów kryją się proste, powracające melodie. Bardzo podobają mi się też afrykańskie wpływy. Gromkie brawa dla Milesa za stworzenie tak oryginalnego i ponadczasowego albumu. Szkoda tylko (jak sam Davis podkreśla w swojej autobiografii), że sesje niezostały sfilmowane, z jego opowiadań wynika, że było niesamowicie. Po zapoznaniu się z genialnym, rockowym "Bitches Brew Live", zamierzam posłuchać "The Complete Bitches Brew Sessions". Zobaczymy czy sześciopłytowy album będzie dla mnie równie fascynujący.
OdpowiedzUsuńTak w ramach ciekawostki - znalazł się na twoim radarze niedawno wydany hołd dla tego albumu, London Brew? Stworzony przez śmietankę współczesnej brytyjskiej sceny jazzowej. Miał być koncert na pięćdziesięciolecie albumu, ale covid pokrzyżował plany i wyszła płyta. Nie udało mi się jeszcze wysłuchać całości (trwa półtorej godziny, okrutnie długo), ale to, co poznałem naprawdę mi się podoba.
OdpowiedzUsuńA owszem, mam to na liście płyt do przesłuchania, ale nie wiem, kiedy znajdę czas na przesłuchanie czegoś tak długiego.
Usuń