[Recenzja] Miles Davis - "Miles in the Sky" (1968)



W drugiej połowie lat 60. muzyka rockowa przeszła gwałtowną rewolucję. Przestała być już tylko prostymi piosenkami do tańca, zaczęła nabierać znamion prawdziwej sztuki. Zmiany te dostrzegł także Miles Davis. Zachwycony brzmieniowymi eksperymentami takich gitarzystów, jak Jimi Hendrix i Eric Clapton, a także możliwościami elektrycznego instrumentarium, postanowił zaadoptować pewne elementy rocka do swojej twórczości. Począwszy od grudnia 1967 roku, zaczął wykorzystywać w swoich nagraniach elektryczne instrumenty klawiszowe, gitarę basową, a nawet gitarę elektryczną. Nowe oblicze muzyki Milesa Davisa zostało ujawnione w lipcu następnego roku, na albumie "Miles in the Sky" (tytuł jest nawiązaniem do beatlesowskiego "Lucy in the Sky with Diamonds").

W większości wypełniają go utwory zarejestrowane podczas sesji, która miała miejsce w dniach 15-17 maja 1968 roku. Wyjątek stanowi utwór "Paraphernalia" - kompozycja Wayne'a Shortera, nagrana 16 stycznia, z gościnnym udziałem gitarzysty George'a Bensona. Jego partia wpisuje się jednak w jazzowe standardy (kłania się twórczość Wesa Montgomery'ego), więc trudno w tym przypadku mówić o jakiejkolwiek fuzji z rockiem (sam utwór jest jednak bardzo udany, a gitara Bensona dodaje muzyce kwintetu nowej jakości). Co innego podpisany nazwiskiem Davisa "Stuff" - pierwszy opublikowany utwór, w którym Herbie Hancock i Ron Carter grają na elektrycznych instrumentach. W połączeniu z uproszczoną warstwą rytmiczną, dodaje to utworowi nieco rockowego charakteru. Ten 17-minutowy jam to pierwsza tak odważna i udana próba połączenia jazzu i rocka, jaka została wydana na płycie. Warto też dodać, że "Stuff" jest pierwszym utworem Milesa, w który ingerował producent Teo Macero, sklejając go z kilku podejść, wzorem George'a Martina i The Beatles (do tamtej pory wszystkie utwory nagrywane były "na setkę", w kilku podejściach, po czym wybierano najlepsze).

Pozostałe dwa utwory - "Black Comedy" Tony'ego Williamsa i "Country Son" Davisa - to już w całości akustyczne granie, bliższe wcześniejszych dokonań Drugiego Wielkiego Kwintetu, choć znów zbudowane na prostszych podziałach rytmicznych. Oba utwory cechuje sporo energii i duża swoboda wykonania, jakby muzycy w ogóle nie przejmowali się ograniczeniami czasowymi płyty winylowej. "Miles in the Sky" trwa zresztą wyjątkowo długo, jak na album z tamtych czasów - niemal równe 51 minut. W tym miejscu warto wspomnieć o dziwnym rozmieszczeniu utworów - strona A trwa około pół godziny, a strona B o blisko dziesięć mniej. Uzasadnione jest to tym, że na pierwszej znalazły się utwory z elektrycznym instrumentarium, a na drugiej stricte akustyczne. Skutkuje to jednak tym, że (przynajmniej na moim wydaniu, z 1977 roku) druga strona jest wyraźnie głośniejsza od pierwszej! Wynika to ze specyfiki płyt winylowych - żeby na pojedynczej stronie zmieścić więcej niż standardowe 20 minut, trzeba nie tylko zagęścić zapis (węższy rowek), ale także ściszyć nagranie. Z drugiej strony - nic przecież nie stało na przeszkodzie, żeby ściszyć także stronę B.

"Miles in the Sky" to milowy kamień w twórczości Milesa Davisa - pojawiają się tutaj koncepcje, które trębacz rozwijał przez kolejną dekadę, przez wielu (włącznie z niżej podpisanym) uznawaną za najbardziej ekscytującą, twórczą i inspirująco w całej jego karierze. To także album ważny z perspektywy całej muzyki, bowiem nie było wcześniej tak udanego połączenia jazzu i rocka, jak w kompozycji "Stuff". Jest to jednocześnie naprawdę rewelacyjny album, na którym każdy z czterech zamieszczonych na nim utworów zachwyca wykonaniem, warstwą melodyczną i brzmieniem. Niestety, jest to także album na ogół niedoceniany, pozostający w cieniu swoich wielkich następców - "In a Silent Way" i "Bitches Brew". A przecież już tutaj pojawiło się wiele elementów, które czynią tak wspaniałymi tamte longplaye.

Ocena: 9/10



Miles Davis - "Miles in the Sky" (1968)

1. Stuff; 2. Paraphernalia; 3. Black Comedy; 4. Country Son

Skład: Miles Davis - trąbka, kornet (1,4); Wayne Shorter - saksofon; Herbie Hancock - pianino, pianino elektryczne (1); Ron Carter - kontrabas, gitara basowa (1); Tony Williams - perkusja
Gościnnie: George Benson - gitara (2)
Producent: Teo Macero


Komentarze

  1. Mówiąc o początkach elektrycznego grania Milesa Davisa warto wspomnieć o utworze Circle in the Round z 1967, wydanym, niestety, dopiero pod koniec lat 70', na składance z odrzutami z przeróżnych epok. To znakomity numer, w świetnym składnie z Joe Beckiem na gitarze, który jako pierwszy zagrał na tym instrumencie u Milesa - on, nie George Benson.

    Trudno zrozumieć dlaczego tyle lat czekano z publikacją tak dobrego utworu, zwłaszcza, że bez porównania gorszy materiał z podobnego okresu wydano nie tylko wcześniej, ale i na spójnej stylistycznie płycie Water Babies.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takich znakomitych utworów Milesa wydanych po wielu latach od nagrania jest znacznie więcej. Dlatego mam też zamiar opisać te wszystkie składanki z odrzutami i kompletne sesje. I właśnie z tego powodu skróciłem trochę powyższy tekst, w którym oryginalnie był bardziej rozbudowany wstęp, a w nim fragment o "Circle in the Round" i Joe Becku. Może faktycznie warto było go zostawić.

      A co sądzisz o "Miles in the Sky"?

      Usuń
    2. Wydał więcej, często znacznie lepszych, tylko chyba nie tak ważnych.

      Co do Miles in the Sky i kolejnej Filles de Kilimanjaro: to są bardzo dobre płyty, ale też bardzo zachowawcze - sto razy bliższe ówczesnemu jazzowemu mainstreamowi niż wspomniane Circle in the Round. A czy lepsze niż on? Nie, nie powiedziałbym...

      Widać, że Davis bał się pójść na całość i starał się testować publikę, także pod względem komercyjnym, nie chcąc zostać na finansowym lodzie, jak kilka lat później Herbie Hancock z Mwandishi. I chociaż, jak mówię, te jego płyty testowe są świetne, no to jednak trochę się je chyba pomija i zapomina, co w kontekście tego, co grał kilka lat później raczej nie dziwi.

      Usuń
    3. Nie znałem ale już przesłuchałem raz i raz. Dobrze że istnieją takie nagrania, bo zawsze jest miło dotrzeć do pereł.

      Usuń
  2. Widzę, że na razie Miles w jazzowych recenzjach przoduje :) Masz zamiar w najbliższym czasie kontynuować też Johna Coltrane'a ?

    OdpowiedzUsuń
  3. Już powoli zaczyna się tu mój ulubiony okres Davisa, a płyty od In a Silent Way do Live-Evil to już czysty geniusz.

    OdpowiedzUsuń
  4. Rzeczywiście długi album jak na tamte czasy, choć Namysłowski wydał 2 lata wcześniej płytę krótszą o niecałą minutę

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024